“Oczy!”, skojarzyła sobie Anna: “Nigdy nie widzieliśmy jego oczu…”

Bezdomny siedział na łóżku w dużej, prawie pustej sali. Było tu wiele pustych łóżek. Lokatorzy pojawiali się w ośrodku tylko wtedy, gdy na dworze było już tak zimno, że nie dało się wytrzymać.

Czasem trafiali tu ludzie “specjalnej troski”, przywiezieni przez policję lub karetkę pogotowia. Tegoroczna jesień była dżdżysta i ciepła. Przytułek miał się zapełnić dopiero wraz z pierwszymi mrozami. Wtedy salowe kładły nawet po dwie osoby w jednym łóżku.

Czterech mężczyzn spało, dwóch bez zainteresowania grało w karty, a jeden siedział na łóżku, nakrytym spraną, podziurawioną jak sito pościelą. Paru tkwiło pod oknem na wózkach inwalidzkich, patrząc gdzieś przed siebie, nie widząc ani sali, ani widoku za oknem, i babcia pomyślała, że być może wracają do miejsc niegdyś zapamiętanych, które trzymają ich przy życiu.

Anna z Janem w pierwszej chwili nie rozpoznali go w tej ogólnej szarości. Wszyscy byli do siebie podobni – chude, bez wyrazu, bezwiekowe twarze. Dopiero te czarne, plastikowe okulary stały się dla nich znakiem rozpoznawczym.

Jedynie Ewa wiedziała od razu, że to on, choć ręce sanitariuszy pozbawiły go grzywy skudlonych włosów i obnażyły nieznane jej rysy. Idąc korytarzem, dziewczynka mogłaby wskazać, w której znajduje się sali. Puszyste, niewielkie piórko drgnęło i ożyło się; Ewa poczuła ciepło koło serca, ono zaś uderzało szybko i nierówno.

Milczeli. Niezręcznie było rozmawiać z nim przy świadkach. Ewie wydawało się, że z Aniołem Stróżem można mówić tylko twarzą w twarz, w samotności. Dorośli zaś nie wiedzieli, co mają powiedzieć. Babcia postawiła mu na stoliku słoiki z kompotem i rosołem. Przez chwilę miała wrażenie, że na jego ustach zagościł słaby uśmiech, jakby dawał do zrozumienia, że docenia ten gest.

Jan podał mu album, szeroko otwarty na stronicy z najpiękniejszym zdjęciem samotnego łabędzia frunącego na tle horyzontu. Obdarowany znowu jakby się uśmiechnął i Jan wiedział, że on zrozumiał, jakie życzenie wyraża ten prezent.

Anna dyskretnie wyjęła z kieszeni małą glinianą figurkę i podała mu ją w zaciśniętej dłoni. Figurka znalazła się w ręce Bezdomnego i nikt nie mógł zobaczyć, co ona przedstawia. On wiedział, nawet nie rozwierając dłoni: to była mała, bardzo malutka Ewa, ulepiona z czułością, jakiej wcześniej nie znały palce rzeźbiarki.

Teraz Bezdomny, bez słowa, wyciągnął przed siebie drugą rękę, a Ewa wyjęła spod swetra puszyste piórko i położyła mu je na dłoni. Zatrzepotało jak mały ptaszek. Dmuchnął – i spłynęło z ręki, by zawirować wokół jego pozbawionej włosów głowy. Stulił dłoń, znowu na nie dmuchnął, spojrzał, jak drży i trzepocze, westchnął i oddał dziewczynce, która wsunęła je ponownie pod sweter.

“Teraz ONO mi wreszcie powie… Może nie dziś, może jutro lub nawet za tydzień, ale powie mi, co mam robić” – pomyślała.

Stali bez słowa przy jego łóżku, a on zrozumiał, czego oczekują. Powoli zdjął z oczu czarne, plastikowe okulary…

Wracali do domu. Jan prowadził auto, lecz zamiast drogi wciąż widział wyrazistą twarz Bezdomnego i ogromne niebieskie oczy, w których skryta była cała wiedza tego świata – i jeszcze coś więcej.

“Gdybym dłużej w nie patrzył, mógłbym dojrzeć to, co znajduje się w jądrze kosmosu” – myślał. “Ale te oczy mówiły: Nie próbujcie rozwiązywać wszystkich tajemnic wszechświata, zostawcie miejsce dla wiary, tajemnicy, inaczej przestaniecie być dziećmi kosmosu i Matki Natury. Staniecie się związkiem chemicznym, złożonym z wody, węgla, tłuszczu i białka, lecz pozbawionym uczuć. Ocalcie swoje dusze przez prostotę i ufność, które są kluczem do Miłości”.

Anna przez całą drogę zastanawiała się, czy potrafiłaby wyrzeźbić tę nawiedzoną, wyrazistą twarz wizjonera, w którego oczach kryły się same tajemnice.

“Jego oczy mówiły, że jeśli udźwignę cierpienie, jeśli nie będę przed nim uciekać, jeśli zdołam przełożyć je na własny język, to kiedyś, być może, stworzę dzieło, które pozostanie na trwałe w ludzkiej świadomości. Ależ tak, ludzie szczęśliwi i zadowoleni z siebie tworzą dzieła piękne, lecz o przemijającej urodzie”, zrobiła odkrycie w myślach i zerknęła z ukosa na Jana, który prowadził auto ze skupionym wyrazem twarzy: “Ciekawe, co wie on? Czy każdemu z nas te dziwne oczy mówiły coś innego? I czy w ogóle mówiły, czy to tylko nasza wyobraźnia? A może znaleźliśmy w nich to, czego każde z nas szukało? Opiekunowie w przytułku dali mu plastikowe okulary, gdyż boją się jego oczu. Może boimy się tego, co tkwi w nas samych i co on pozwala nam oglądać jak w lustrze”.

Anna wiedziała, że nie spyta o to ani Jana, ani babci, choć bardzo chciała wiedzieć, co znalazła w oczach Bezdomnego Ewa. Nadzieję? Obietnicę? Szansę?

Babcia uśmiechała się do siebie, gdyż wciąż widziała te dwa ogromne Nieba dające poczucie bezpieczeństwa i harmonii; zgodę na radosny Początek i nieuchronny Koniec. Lecz w środku, pomiędzy Początkiem a Końcem, jest tyle ważnych i dobrych rzeczy, które należy powoli smakować i kochać, cenić i pamiętać…

– Jaki był kolor jego oczu? – spytała głośno Anna i szybko sama sobie odpowiedziała: – Czarne. Czarne jak węgiel do szkicowania. Byłam pewna, że będą takie.

– Czarne?! – zawołali babcia z Janem, a w ich głosach zabrzmiało zdziwienie.

– Były ciemnobłękitne! Jak farbka do bielizny i jak włoskie niebo – stwierdziła babcia.

– Bzdura. Były szare. Szare i przeźroczyste. Jak woda w głębokiej studni – oznajmił Jan.

Zamilkli w przekonaniu, że każde widziało prawdziwy kolor.

Tylko Ewa nie zastanawiała się nad kolorem jego oczu. Nie pamiętała, czy były niebieskie, czarne czy szare. Ujrzała w nich miłość, a miłość ma wszystkie kolory naraz, i już wiedziała, że nawet jeśli zostanie sama, nigdy nie będzie samotna. Dziś w jego oczach odczytała, że nastąpi kiedyś taki dzień, dzień samotności i cierpienia, dzień tęsknoty za tym, co posiada teraz: za rodziną, która koi wszelki ból i strach.

“A więc nie umrę. Mój Anioł obdarzył mnie miłością większą niż mógł, ale kiedyś będę musiała oddać tę miłość innym ludziom”, uprzytomniła sobie. I zrozumiała, że jego oczy przepowiedziały jej krótkie, szczęśliwe dzieciństwo i bliską, ale już nie tak szczęśliwą i beztroską dojrzałość.

Trzy dni później Ewa wyglądała przez okno. Jesienny chłód niósł z sobą przyjemność przebywania w ciepłych domach. Ulica była prawie pusta, bez przechodniów i aut. A potem zza zakrętu wyszła Pani Sama ze swoim pieskiem.

I nagle puszyste piórko drgnęło i połaskotało dziewczynkę. Czujna, wybiegła z pokoju, zeskakując po dwa, trzy stopnie, dopadła drzwi i stanęła koło ogrodowej furtki. “Dlaczego to robię?”, myślała, nie spuszczając oka ze zbliżającej się sąsiadki.

Pani Sama tymczasem szła ulicą w stronę ich domu. Szczeniak radośnie podskakiwał koło jej nóg, to znowu obwąchiwał starannie wszystkie latarnie i mijane drzewa. Tempo, w jakim Pani Sama pokonywała niewielki dystans, dzielący ją od Ewy, było powolne, uzależnione od kaprysów psiaka. A czas uciekał i było go coraz mniej. Co tu zrobić? Szybko… szybko…! Bo minie termin! Jaki termin…!? A jednak Ewa czuła, że termin właśnie mija i trzeba natychmiast znaleźć pretekst, byle tylko Pani Sama zeszła z przeciwległego chodnika na jezdnię. “Szybciej! Nie masz czasu!” “Jakiego czasu? Co mam robić?”, niepokoiła się dziewczynka.

– Kici! Kici! Kici! – wyrzuciła z siebie nagle zdyszanym, rozpaczliwym szeptem, wierząc, że każdy pies, nawet młody, rzuci się w pogoń za kotem.

I rzeczywiście: szczeniak stoczył się z krawężnika i szybko, choć niezgrabnie przebierając krótkimi, grubymi łapkami, zaczął biec w stronę Ewy, na skos, przez jezdnię. Pani Sama usiłowała go schwycić, lecz była wolniejsza. Próbowała wołać, ale pies jeszcze nie słuchał komend właścicielki, głos Pani Samej był zresztą zbyt cichy i niezdecydowany.

…zza rogu wyskoczył jaguar dentysty. Wyglądał rzeczywiście jak piękne, lśniące zwierzę. Ewa już z daleka była pewna: dentysta trzymał przy uchu słuchawkę komórkowca i prowadził auto jedną ręką. Zawsze tak robił.