“I po co to – to żyje?”, pomyślała, uprzytamniając sobie, że na szczęście tacy jak on żyją krótko. Na szczęście i dla nich, i dla normalnych ludzi.

Gdy Ewa dowiedziała się, że Bezdomnego zabrano do przytułku, ku rozpaczy rodziny od razu skoczyła jej temperatura. A już wydawało się, że najgorsze mają za sobą. Przecież pióro, choć ani Anna, ani Jan nie wiedzieli, z jakiego powodu, wyraźnie urosło! Wydłużyło się co najmniej o kilkanaście centymetrów, jego stosina stwardniała i wyrosły z niej kolejne, mniejsze piórka. Gdy zapadał zmrok, jego blask intensywniał, przyćmiewając blask ognia w kominku. Patrząc na pióro, mieli niepokojące uczucie obcowania z czymś nadnaturalnym. Wiedzeni instynktem, schowali je za szafą w pokoju dziewczynki, gdyż jak stwierdziła Anna: “Nie wolno go nadużywać. Ono przecież nie jest nasze, tylko jego”.

Wszyscy uwierzyli, że bliskość pióra rozpędza kolejne, agresywne ataki choroby Ewy. Od czasu wyprawy nad staw temperatura dziewczynki unormowała się, ustąpiły zawroty głowy i nagłe zasłabnięcia. A teraz znów to wracało.

Kolejne badania w szpitalu zaciemniały obraz. Były na przemian to lepsze, to znowu niepokojące.

– Tak czasem bywa w tej chorobie – mówił lekarz z miną, która świadczyła zarówno o współczuciu dla małej pacjentki i jej rodziny, jak i o profesjonalnym zaciekawieniu “nietypowym casusem”. Annie jednak szepnął cicho, że choć nie powinna tracić nadziei, to “ten typ białaczki lubi się przyczaić, za to gdy wróci z pełną mocą, no to… pani wie…” Anna nie chciała wiedzieć.

Na razie Ewa, na wszelki wypadek, od paru dni leżała w łóżku. Pod górą od piżamy chowała małe, puszyste, niemal żywe stworzonko, które wyrwała ze stosiny dużego pióra, jak nakazał Bezdomny. Całe pióro nie mieściło się już pod jej ubraniem i mógłby je dostrzec ktoś niepożądany. Gdy wyrywała z niego tę jedną pierzastą kitkę, miała poczucie straty, jakby uszkodziła bezcenne arcydzieło. Najwyraźniej jednak niewielki puszek czuł się dobrze blisko ciała dziewczynki, gdyż przylgnął do jej serca i tak pozostał.

– Co mam robić? – zastanawiała się Ewa. Wiedziała, że sama nie wymyśli niczego mądrego, że nigdy w życiu nie odgadnie anielskich zamysłów; jedynie pióro może jej podpowiedzieć właściwe działanie i stosowny moment. Lecz na razie nie dawało żadnego znaku.

Mijały kolejne dni i nic się nie działo. Zmieniło się tylko to, że gdy teraz Ewa podchodziła do okna, by spojrzeć na jesienny ogród, a jesień powoli już miała się ku zimie, często widziała w nim tatę.

Tata wychodził do ogrodu rankiem, pojawiał się w nim po obiedzie, a gdy zapadała wczesna o tej porze roku noc, siadał mimo chłodu na ławeczce i wpatrywał się w niebo. Ewie patrzącej z okna na pięterku wydawało się, że jego wargi się poruszają. Mówił coś do siebie. Co? Nie chciała pytać.

A Jan tymczasem powtarzał bezgłośnie:

“Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie…”

Po raz pierwszy czuł, że w pełni rozumie, co to naprawdę znaczy. Zdał sobie sprawę, że wcześniej pojmował tylko drugi człon myśli Immanuela Kanta, który wydawał mu się o wiele ważniejszy, nad pierwszym zaś przechodził obojętnie. Dopiero teraz mógł powiedzieć, czym naprawdę jest gwiaździste niebo.

Wpatrując się w blask płynący z ekranu komputera, nigdy nie odkryje praw moralnych. W kontakcie zaś z przyrodą można, nawet bez wiedzy o kamiennych tablicach Mojżesza, usłyszeć, jak Matka Natura woła: Nie zabijaj! Nie kradnij! I wreszcie: “Nie będziesz miał innych Bogów przede mną!”, rozmyślał, śledząc mrugające gwiazdy. Niektóre z nich sprawiały wrażenie, że spadają, i nagle Jan wydobył z pamięci zapomniane słowa zmarłej matki: “Gdy spada gwiazda, pomyśl życzenie, a się spełni…” I Jan intensywnie myślał w rytm spadania gwiazdy: “Chcę, żeby moja córka była zdrowa. Chcę. Sprawcie to…”

Tkwiąc w nocnym ogrodzie i wpatrując się w niebo, Jan pojął, że swoim bogiem uczynił technologiczną cywilizację, genialne wytwory myśli ludzkiej, skomplikowane, fascynujące procesy wydzierania przez naukę kolejnych tajemnic światu. Teraz, gdy zasiadał przed komputerem i wędrował po bezkresie Internetu, nie traktował go już jako najwspanialszego ze światów; zrozumiał, że jest tylko narzędziem; dostrzegł, jak niewiele znaczącą drobinką jest Internetowa Droga wobec Drogi Mlecznej, bez której ta drobinka nigdy by nie powstała. Zrozumiał też, że astronom poszukujący jedynie fizyczno-matematycznych praw rządzących wszechświatem nigdy ich nie odkryje ani nie ujmie w żaden wzór, gdyż ponad nimi jest jeszcze coś o wiele ważniejszego, coś, co daje moc i życie nieskończoności kosmosu. Także Ziemi i ludziom, którzy ją zamieszkują.

– Jedziemy jutro do niego – powiedziała przed snem Ewa, gdy cała rodzina zgromadziła się przy jej łóżku na dobranoc. Dziewczynka wiedziała, że robią to codziennie, by dodać jej otuchy przed kolejną nocą i ustrzec od sennych koszmarów. Co przyniesie następny dzień: poprawę czy pogorszenie? A może nic. Dla taty, mamy i babci “nic” dawało już nadzieję, lecz dla niej był to stan gorszy niż kolejny atak choroby. W swej jeszcze dziecięcej niecierpliwości myślała, że lepszy już byłby koniec wszystkiego!… niż to przedłużające się wyczekiwanie nie wiadomo na co.

“Miał stać się cud, a cuda są przecież jak uderzenia pioruna!”, myślała gniewnie, rozczarowana. Nie chciała dopuścić myśli, że Anioł ją zawiódł.

– Dobrze, jedziemy do niego jutro. Ugotuję mu kompot ze śliwek i trochę rosołu – oznajmiła babcia, a dziewczynka uśmiechnęła się wyrozumiale. Dla babci kompot i rosół były symbolami dbania o chorego, choć wiedziała, że akurat ten chory nie był zwykłym pacjentem.

– Jedziemy – potwierdziła Anna z ulgą.

Coś zaczynało się znowu dziać. Ona także wolała coś robić, niż biernie oczekiwać na cud. Jej zdaniem, cud już nastąpił – świadczył o tym blask pióra wydobywający się zza szafy, nie o takim jednak cudzie marzyła. Może ten okaleczony Anioł nic nie mógł zrobić, by ocalić jej córkę? Może zjawił się tylko po to, by łatwiej pogodzili się z nieuchronnością losu i by uwierzyli, że fizyczna śmierć ich jedynego dziecka nie będzie śmiercią całkowitą, skoro gdzieś, nie wiadomo gdzie, jest miejsce, które zamieszkują Anioły? Ale dla Anny nie było to żadną pociechą. Kochała życie i chciała życia dla swojej córki.

Nazajutrz po śniadaniu wsiedli do samochodu. Wiedzeni odruchem, wieźli drobne prezenty, jakby jechali z wizytą do chorego. Jan zdecydował się dać Bezdomnemu album z łabędziami, gdyż uznał, że widok wielkoskrzydłych, śnieżnobiałych ptaków powinien go ucieszyć. Babcia trzymała na kolanach dwa słoiki, z rosołem i z kompotem. Anna skryła w kieszeni małą glinianą figurkę, którą ulepiła w ostatnich dniach.

– A wy do kogo? Bo jak na wizytę, to tylko rodzina – powiedziała gruba salowa, zastawiając sobą drzwi.

– Rodzina! – zawołała Ewa, uprzedzając pozostałych.

– Rodzinom to tu się nie chce przychodzić – odparła kobieta, patrząc na nich z podejrzliwym zdziwieniem. Przepuściła ich niechętnie i z pewną wrogością.

Oni zaś rozglądali się dokoła z poczuciem winy. Było tu szaro i biednie. Ale czy w ruderze na osiedlu było lepiej? To zależy. Tam miał nad głową niebo, a przed sobą bliskość lasu i łąki; tu szare, kostropate ściany, sufity z zaciekami i grubą, drucianą siatkę, odgradzającą teren przytułku od przedmieścia.

– Nic nie je, nie mówi, jest głuchy jak pień i daliśmy mu okulary – poinformowała salowa, która szła przed nimi w poczuciu swej ważności. To był w końcu jej podopieczny, a rodzina nie ma prawa się wtrącać.

– Okulary? – zdziwiła się babcia.

– Słoneczne, z plastiku. Bo co? Nie wolno? Jakżeście rodzina, to powinniście za nie zapłacić – stwierdziła wrogo kobieta.

– Ale po co okulary? – spytał Jan.

– Oczy… – wzruszyła ramionami salowa.

– Oczy? Coś się stało? – wystraszyła się Anna.

– Nie wiem. Może on ślepy? A może to katarakta i dlatego takie dziwne? Są jakieś takie… Coś trzeba było z tym zrobić. Nasz doktor wymyślił okulary.