“Przejedzie psa!”, przeraziła się. A szczeniak właśnie skakał pośrodku jezdni, rozglądając się za domniemanym kotem.

– Przejedzie mi psa! Znowu przejedzie mi psa! – zawołała nagle Pani Sama, jakimś cudem wydobywając z siebie prawdziwy krzyk.

Samochód nie przejechał jednak zwierzaka. W ostatniej chwili zjechał na bok i zawadził lśniącym zderzakiem o Panią Samą.

Szczeniak, popiskując, łaził po całym mieszkaniu, budząc mieszane uczucia w Janie, który nie przywykł do tego, by komuś poświęcać tyle uwagi.

– Zamknij go w kuchni – powiedział odruchowo, a potem nagle, ku zdziwieniu Anny, wziął psa na kolana i przytulił do siebie.

– Jaki miękki. I miły. Nie wiedziałem, że to takie dobre uczucie: przytulić psa – stwierdził z zaskoczeniem. Szczeniak przestał skomlić.

– Ktoś musiał się nim zaopiekować, a ona tu nie ma nikogo – usprawiedliwiła się babcia.

– Twoim zdaniem ma nas, choć jej wcale nie znamy – uśmiechnęła się przelotnie Anna, lecz zaraz spoważniała. – Dwa razy telefonowałam do szpitala.

– …i co? – spytała Ewa tak cichutko, że prawie nikt jej nie usłyszał.

– Wciąż nie wiadomo. Wydaje się, że nie ma poważniejszych obrażeń, ale straciła przytomność i dotąd jej nie odzyskała. Jest w śpiączce. Co za nieszczęście.

Ewa milczała.

– Gdyby dentysta jechał wolniej… – zaczęła, babcia, ale Jan przerwał:

– Gdybanie nic nie da. Stało się.

– Pomodlę się za nią – oznajmiła babcia i nikt się nie zdziwił.

– Czy ona naprawdę nikogo nie ma? Można by powiadomić tego pana, co ją odwiedza – zagadnęła nerwowo Anna.

– Można – przyznała babcia.

– Czy to ktoś z rodziny? – spytała Anna. Wszystkowiedząca babcia tym razem bezradnie wzruszyła ramionami.

Podczas kolacji rozmawiali tylko o wypadku. Anna mówiła, że może to i dobrze, że Pani Sama nikogo nie ma, bo nikt teraz nie cierpi. Jan rozprawiał nad rolą przypadku w życiu człowieka, babcia zaś przypominała sobie historie ludzi, którzy zapadli w śpiączkę.

– Śpiączka, czyli koma. Tak to się nazywa w języku medycyny. Czytałam w gazetach – mówiła szybko. – Zdarzało się, że człowiek spał kilka lat, bez czucia i ruchu, karmiony przez rurki, a potem powoli umierał, jak roślina na zimę. Albo, nagle, po siedmiu latach, budził się w przekonaniu, że to czwartek, bo zasnął w środę. Nie ma też pewności, czy człowiek w śpiączce słyszy, co do niego mówią, czy przebywa w jakiejś innej, własnej rzeczywistości, czy jego mózg pracuje, czy nie…

Nikt z dorosłych nie zauważył zachowania Ewy, jej lęku i narastającego smutku. A jeśli nawet zauważyli, złożyli to na karb przejęcia się tragicznym wypadkiem sąsiadki.

“Co ja zrobiłam… Boże, co ja zrobiłam”, powtarzała tymczasem Ewa, nie mogąc udźwignąć ciężaru swej winy.

Ave wiedział. Mimo odległości, która ich dzieliła, wiedział więcej o odczuciach małej ludzkiej Istoty niż wtedy, gdy wystawał przy płocie jej domu. Z wolna powracała mu anielska wiedza, niezależna od czasu i miejsca.

“Ona teraz cierpi. I jeszcze nie wie, że cierpiąc, doświadcza bólu, jaki nam, Aniołom, tak często sprawia opieka nad ludźmi. Ona wciąż jest dzieckiem, które wierzy, że anielska opieka to przeprowadzanie maluczkich i bezbronnych przez kładki nad przepaściami. Dopiero zaczyna pojmować, że Anioł musi niekiedy wybrać przedwczesny koniec życia lub sprawić ból swojej podopiecznej Istocie. Ona jeszcze nie wie, że droga ku zrozumieniu lub szczęściu wiedzie czasem poprzez cierpienie. Sądziła, że bycie Aniołem to jedynie czysta radość płynąca z udzielania pomocy, a tymczasem Anioły dźwigają zarówno wspaniałość, jak i nędzę ziemskiego świata, jego Dobro i Zło, wielkość i miernotę. Chwile czystej, prawdziwej radości są bardzo rzadkie, i w tym Aniołowie podobni są ludziom. Ona zaczyna tego doświadczać. Traci szczęśliwe dzieciństwo, w którym jedynym zmartwieniem był ból chorego ciała. Poznaje inny ból. Dojrzewa do życia, które, być może, będę mógł jej zwrócić. Tak, będzie żyć, choć wypłacze wiele łez. A mimo to warto żyć…”

– A co z twoim istnieniem, braciszku? Bezbolesne rozproszenie się w Mroku zamieniasz na bolesną, długotrwałą karę. Czy to się opłaca? – zaszemrał Vea w postaci karalucha, który przebiegał właśnie pod łóżkiem Avego w wielkiej szarej sali przytułku. Karaluchów było tu tak dużo, że ginęły masowo rozdeptywane grubymi trepami pacjentów.

– Skryj się, bo i ciebie zabiją – szepnął Ave.

– Więc chcesz, żebym żył? Pragniesz, żebym był przy tobie? Czy to możliwe, że zacząłeś mnie lubić? – spytał zaskoczony Vea i przebierając łapkami, wsunął się w siennik, na którym spoczywał jego bliźniaczy brat.

Ave milczał, poprawiając czarne, plastikowe okulary.

Ewa długo nie spała tej nocy. Świecąca w jej pokoju lampa zaniepokoiła w środku nocy Annę i Jana. Podchodzili na palcach pod drzwi córki, ale wszędzie trwała tylko cisza.

– Może czyta? Każdemu się zdarzy, że nie może zasnąć. Lekarz nie wspominał o bezsenności towarzyszącej chorobie, wręcz odwrotnie – powiedział z nadzieją Jan.

“Przejęła się wypadkiem Pani Samej. To zrozumiałe. W końcu była świadkiem. Swoją drogą, co ona tam robiła z temperaturą ponad 37 stopni? Miała leżeć w łóżku. Dlaczego tak nagle wybiegła z domu? I czemu aż tak bardzo jest przejęta? W gruncie rzeczy były sobie całkiem obce” – zamyśliła się Anna, podczas gdy szczeniak z zapałem obgryzał jej buty.

“Ewa oswoiła się z myślą, że to jej zagraża śmierć, ale nie umie pojąć, jak mogła dopaść kogoś, kto chwilę wcześniej był całkiem zdrowy. Może dotarło do niej, że śmierć bywa niespodziewana, i przeraziło ją to? Cieszysz się życiem, bawisz się z psem i nagle cię nie ma. To straszne przeżycie dla nas, dorosłych, a co dopiero dla trzynastolatki”, myślał Jan.

Ewa zgasiła lampę, gdy rodzice już spali. Ale w pokoju nie zapadł nocny mrok. Rozświetlał go ciepły i kojący blask, mocniejszy, a równocześnie inny niż wszystkie światła w domu.

Dziewczynka cichutko, na palcach, podeszła do szafy, za którą skryte było pióro. Już nie mieściło się w wąskiej szparze pomiędzy ścianą a meblem. Znowu urosło. Zgęstniało. Z grubej stosiny wyrastały coraz to nowe pióra, podobne temu, które było schowane w babcinej poduszce, a gęsty, złocistobiały puch okrywał całą stosinę, tańczył wokół niej, drżał i migotał. Żeby dotknąć pióra, musiałaby się przemóc, tak bardzo wydawało się nierzeczywiste i cudowne, a zarazem nieludzkie.

– To Moc. Ale dlaczego…? – szepnęła, niemal wystraszona.

Nie pojmowała tego, co się stało. Co zrobiła, że pióro zaczęło rosnąć? Nie wierzyła, że ona tego dokonała. Nie poczuwała się do dysponowania aż taką siłą. Ave powiedział jej, że anielska opieka jest pomocą w wyborze ludzkiego losu. Człowiek może to Aniołom ułatwiać lub utrudniać (“czy nawet uniemożliwiać”, dodała po namyśle). Ale równocześnie głęboko wierzyła, że anielska opieka służy do uszczęśliwiania ludzi; nigdy na odwrót. A przecież tym razem, działając w imieniu swego kalekiego Anioła, wyrządziła zło. Zatem dlaczego Moc pióra wzrosła? Czyżby Anioły świadomie sprawiały ludziom ból? Przysparzały cierpienia, zamiast ich chronić? Odbierały życie, zamiast je ratować? Co będzie z Panią Samą? Obudzi się czy umrze…? Ewa zasypiała spocona, rzucając się po łóżku. Szczeniak spokojnie spał na jej kołdrze, chwilami popiskując, jakby śnił o swojej właścicielce. Za oknem wolno rozpraszał się mrok nocy i szarzał kolejny jesienny dzień.

Blask pióra przygasał, ale tylko pozornie, by nie zwracać niczyjej uwagi. Dla obcych oczu miało być zwykłym piórem ze starej poduszki.

“Ta kobieta obudzi się po siedmiu dniach”, rozmyślał Ave. “Przez tych siedem dni i nocy swego snu-niesnu będzie miała wizję normalnego domu: mąż, dzieci, koty i psy. Dzieci krzyczą, w ogrodzie, kobieta z mężczyzna, śmieją się, koty wylegują się w słońcu, pies przynosi patyk, rzucony przez jedno z dzieci, wokół kwitną drzewa i kwiaty, brzęczą pszczoły, a z domu dobiega zapach pieczonego ciasta. Pełnia ludzkiego szczęścia. W swoim śnie-nieśnie kobieta zrozumie, że o szczęście trzeba walczyć. A mężczyzna, czuwając nad jej snem, wreszcie pojmie, czym byłaby dla niego jej utrata. Więc zrobią ku sobie ten pierwszy, odważny krok. Założą rodzinę. I wtedy kobiecie przybędzie odwagi ptaka, który musi dbać o swoje gniazdo. Ale mężczyzna już zawsze będzie żyć nieśmiało, kochać nieśmiało i równie nieśmiało umrze, na wiele lat przed nią. Z ich późno wyznanej miłości urodzi się dwoje późnych dzieci, z których jedno będzie normalne, lecz drugie nieco opóźnione w rozwoju. Gdyż zawsze musi istnieć równowaga – coś za coś, nic za darmo. Szczęście wystawia ludziom swoje rachunki. Ale to późne dziecko opóźnione w rozwoju będzie bardzo kochane, gdyż w tej kobiecie zawsze był nadmiar miłości – i chyba właśnie to tak bardzo przerażało mężczyznę. W zapisie tej kobiety były dwa losy. Miała cierpieć samotnie lub cierpieć w miłości z rodziną, doceniając krótkie, lecz intensywnie przeżywane chwile szczęścia. Oba losy oznaczały cierpienie, gdyż Ziemia potrzebuje cierpienia. Inaczej ludzie byliby jeszcze bardziej nieczuli i obojętni, niż są. Więc nie płacz, mała Ewo. Cierpienie i ból są niezbędne do przemiany. Przemiany nie tylko tej kobiety, ale i ciebie…”