Ekran powoli gasł, a mrugające gwiazdy “wygaszacza” przybierały z wolna właściwe proporcje. Jan westchnął głęboko, wstał od komputera i otwarł szeroko drzwi do jesiennego ogrodu. Mimo wczesnej pory niebo granatowiało. Jan wyszedł przed dom, nie zauważając wylatującej w ślad za nim muchy, która zniknęła, wtapiając się w mrok. Spojrzał w górę i zobaczył nad sobą prawdziwe gwiazdy.

“Nawiedził mnie mój Anioł Stróż?”, spytał samego siebie. “Nie wiem, ale odczułem, że już nie jestem sam. I nawet gdyby Ewa musiała odejść, nie będę już sam, ani w radości, ani w bólu, ani w chwili umierania”.

Postanowił, że o tym spotkaniu nie powie nikomu. Wiedział, że było przeznaczone wyłącznie dla niego, aby mu coś uprzytomnić.

– WSZYSTKO JEST MOŻLIWE, JANIE. I PO TO STWORZYŁEM CZŁOWIEKA, ŻEBY NIEMOŻLIWE STAŁO SIĘ MOŻLIWYM. ŻEBY TAJEMNICA POZOSTAŁA TAJEMNICĄ, GDYŻ WIEDZA WPRAWDZIE BEZ NIEJ ISTNIEJE, LECZ NIE MA WIARY.

Dom za plecami Jana był ciemny i nieruchomy, lecz swojski. W żadnym z okien nie paliło się światło. Widocznie Anna gdzieś wyszła, a Ewa została u babci. Podniósł znowu głowę i wpatrzył się w głęboki granat nad sobą.

– “Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”, powiedział głośno i wyraźnie.

Potem dostrzegł jakiś ruch na tonącej w mroku łące. Ku furtce szła Anna w towarzystwie kobiety o zamazanej przez mrok sylwetce. “Któż to?” – zdziwił się. “Czy to nie Pani Sama?”

– Anno! – zawołał i podbiegł do furtki. Obcej kobiety nie było. Zniknęła, jakby rozpłynęła się we mgle. Jego żona, kulejąc, weszła do ogrodu.

– Muszę opatrzyć nogę – powiedziała spokojnie. – Poszłam na spacer i wpadłam w kłusownicze wnyki.

– I ta kobieta ci pomogła? – domyślił się.

– Jaka kobieta? – spytała Anna.

– Szła z tobą. Zniknęła przed furtką.

– Nikogo ze mną nie było – powtórzyła dobitnie Anna i spytała z irytacją: – Co ty właściwie robisz w ogrodzie? Nigdy nie chodzisz! Jest zimno. I pada deszcz.

– Patrzyłem na gwiazdy – odparł speszony Jan.

– Na gwiazdy? – zdziwiła się Anna. – Nie ma gwiazd. Są tylko chmury.

Jan milczał. Weszli do domu i Anna bezszelestnie, niemal jak duch, zniknęła w swojej pracowni. Chciała być sama.

Gdy godzinę temu Anna odzyskała przytomność, leżała w nienaturalnie skręconej pozycji, z nogą unieruchomioną w żelaznych wnykach. Każdy ruch potęgował ból. Nie wiedziała, ile czasu minęło, lecz sądząc z zapadającego mroku, chyba sporo.

“Umrę tu z bólu, pragnienia i głodu, i nikt mnie nie znajdzie. Nikt o tej porze nie chodzi do lasu, w dodatku ścieżką za naszym ogrodem”, myślała w panice.

Nad jej głową robiło się coraz ciemniej. Zerknęła na zegarek. Była szósta.

Usiłowała przekręcić się i dosięgnąć rękami wnyków, by je rozewrzeć, lecz było to niemożliwe.

“Co za szczęście, że mam tak grube buty”, podziękowała losowi w duchu.

Prawdopodobnie skórzana cholewka wyhamowała impet ostrych, żelaznych zębów, więc kość nie była złamana. Mimo to nie wiedziała, jak się wydostać. Uwolnienie się bez pomocy było niemożliwe.

“Będę krzyczeć”, pomyślała, “może ktoś usłyszy”. – Może Bezdomny… ten Anioł… ukrywający się w jamie pod dębem, przyjdzie mi z pomocą? – wyszeptała z nadzieją, choć bez przekonania. “On sam pewnie potrzebuje pomocy. Czy Anioł potrzebujący pomocy w ogóle jest jeszcze Aniołem?”, zastanowiła się przelotnie.

– Nie mam żadnych, ale to żadnych szans – stwierdziła głośno. – I to właśnie teraz, gdy trzeba działać…

Zamknęła oczy. Poczuła się bezradna, osamotniona i nieszczęśliwa. I dokładnie wtedy, gdy już poddała się zwątpieniu i zapadała w bolesną drzemkę, usłyszała cichy głos:

– Nie śpij. Zaraz tam zejdę.

Do kłusowniczego dołu lekko wskoczyła nieznana kobieta. Anna pomyślała, że gdyby to był mężczyzna, jej strach jeszcze by wzrósł. Teraz, gdy leżała unieruchomiona i skazana na cudzą łaskę, widok mężczyzny skojarzyłby się jej z doniesieniami z pierwszych stron gazet i z telewizji o brutalnych mordach, gwałtach, napaściach. Na szczęście to była kobieta i w pierwszej chwili Anna wzięła ją za Panią Samą. Bez wysiłku rozsunęła żelaza unieruchamiające nogę, a potem podała jej rękę. Z równą lekkością wspięła się na krawędź kłusowniczego dołu i pociągnęła ją za sobą, tak jakby Anna nic nie ważyła.

Z westchnieniem ulgi Anna rozprostowała zdrętwiałe ciało. Dopiero teraz mogła się przyjrzeć wybawicielce. Lecz zamiast rysów jej twarzy dostrzegła tylko jaśniejszą plamę.

– Jakoś dziwnie cię widzę. Pewnie uderzyłam się w głowę – stwierdziła z niepokojem. Nie wiedziała, dlaczego mówi do nieznajomej “ty” zamiast “pani”.

– Nic ci się nie stało – uspokoiła ją obca kobieta. I Anna jej uwierzyła, choć sylwetka nieznajomej nadal wydawała się rozmazana i niewyraźna, jak na starej taśmie filmowej lub dagerotypie. Wzrok sprawiał jej też dodatkowe niespodzianki, które musiały być wynikiem powypadkowego szoku: oto chwilami wydawało jej się, że widzi poprzez nieznajomą. Na przykład gałąź pobliskiego drzewa widoczna była poprzez jej ciało. A gdy kobieta poruszyła się, stając w prześwicie drzew, Anna miała uczucie, że tamta w ogóle nie odcina się od mroczniejącego, wieczornego nieba.

Szły wolno w stronę osiedla. Anna kulała i czuła, że mimo wysokiej cholewki buta nogę ma otartą do krwi. Lecz nie myślała o bólu. Słuchała słów nieznajomej, wypowiadanych cichym głosem, z pozoru nie mających żadnego związku z sytuacją. Głos kobiety był śpiewny, a słowa układały się w jakąś dziwną, rytmiczną melodię. Anna bezwiednie poddała się temu rytmowi i miała uczucie, że nie idą, ale tańczą obie na tej jesiennej błotnistej łące.

– Doliną płynie Rzeka, rozlana szeroko, leniwa, powolna, gdyż nie ma się do czego spieszyć. I tak zdąży. Już przecież pokonała znajdujące się wyżej skalne progi, niespodziewane zakręty i wszelkie przeszkody. Woda, w niespiesznym rytmie niesie kamień. Ale ten rytm spowalnia się coraz bardziej i bardziej, gdyż Rzeka rozlewa się szerzej i szerzej, więc kamień w pewnej chwili osiada w nadbrzeżnym piasku. Mości w nim sobie swoje miejsce. Pozwala, by przylgnął doń muł i żwir. Cieszą go zawirowania wody, które przypominają pieszczotę. Kamień przecież jeszcze należy do Rzeki. Ale teraz płynąca wciąż woda niesie gałąź. Wiele gałęzi, gdyż gdzieś powyżej zerwała się wichura, l choć wszystko wskazuje na to, że gałąź spłynie z prądem Rzeki, kolejny, drobny podmuch wiatru zmienia jednak rytm fali i ta jedna jedyna gałąź zahacza o kamień. Teraz są już razem: kamień z gałęzią. Zaprzyjaźniają się. Tymczasem dnem Rzeki fale niosą drobiny piasku, mułu, żwiru, wodorostów, starych muszelek, porzuconych przez raki skorup i śmieci. Większość z nich spływa razem z Rzeką, coraz dalej i dalej ku morzu, ale nieliczne osadzają się na gałęzi, splecionej z kamieniem w przyjaznym uścisku. Mijają godziny, dni i noce, tygodnie i miesiące. Lata. Na brzegu Rzeki powstaje niewielki półwysep, który zmienia jej bieg. Rzeka niespiesznie zmienia koryto. Nikt w tym półwyspie nie rozpoznałby kamienia z gałęzią, splecionych w uścisku, choć to one są sercem i praprzyczyną, dla której powstał ten spłacheć ziemi. Rosną na nim teraz drzewa, krzewy, kwiaty, a ptaki wiją tu gniazda. Gdyby nie kamień z gałęzią, Rzeka wciąż płynęłaby dawnym korytem. Zamiast ptasich gniazd i owoców na drzewach pluskałyby się w wodzie małe rybki, a duże składałyby ikrę. Kto powstrzymał kamień, by osadził się w piasku akurat w tym miejscu? Kto przyniósł gałąź, by zaczepiła się o kamień? Kto przewidział, że gdyby nie ten półwysep, Rzeka każdego roku na wiosnę zalewałaby Wioskę, która uwiła swoje gniazdo tuż obok, w zakolu…?

Nieznajoma umilkła, a jej śpiewne pytanie zawisło w mokrym od jesiennej mgły mrocznym powietrzu. Anna wiedziała, że nie musi na nie odpowiadać. I nie zdziwiła się, gdy w pobliżu furtki, wiodącej z łąki do ich ogrodu postać rozpłynęła się we mgle.

“Anioły objawiają się ze skrzydłami z próżności, gdyż skrzydła wcale nie są im potrzebne. A spory o ich płeć ni mają sensu, gdyż mogą przybrać płeć zarówno męską, jak i żeńską”, myślała, wchodząc do domu.