Pewnego dnia, gdy osowiała i zgaszona leżała pod kocem z temperaturą 37,4° C, do pokoju zajrzała Anna i powtórzyła jej przypowieść Nieznajomej o kamieniu, gałęzi i półwyspie. Nie wspomniała słowem o tym, co jej się przytrafiło w wilczym dole. Wyliczyła tylko kolejność drobnych, z pozoru błahych zdarzeń, które doprowadziły do zmiany koryta Rzeki. Kamień, gałąź, muł, piasek, żwir, wodorosty, skorupki raków i muszelki, ziemia – i czas.

I nagle dziewczynka zrozumiała, że do zwielokrotnienia Mocy anielskiego pióra wystarczy nawet ziarenko piasku, które w odpowiednim momencie osadzi się na gałęzi. Rzeka to zapis, a półwysep, który zmusił ją do zmiany koryta, to jeden z ludzkich losów. Mogą na nim kwitnąć kwiaty, dojrzewać owoce i śpiewać ptaki. Może też szaleć zaraza lub ktoś zbuduje tu więzienie. Półwysep bowiem też ma swój zapis.

Gdy to pojęła, wydało jej się, że pióro skryte pod koszulą leciutko drgnęło. A może to tylko złudzenie?

Po wyjściu matki Ewa wstała z łóżka i podeszła do półki z książkami, by wyszukać sobie coś, czego jeszcze nie znała lub co wyjątkowo lubiła. Mały Książę? Mistrz i Małgorzata? Alicja w krainie czarów? Album malarstwa Hieronima Boscha?

…i znowu to dziwne drgnienie pióra. W którym momencie ono drży? Gdy dotyka okładki Małego Księcia?

Nie. Przesunęła dłoń wzdłuż długiego rzędu książek na półce. Pióro połaskotało ją. Czubkami palców zaczęła muskać kolejne okładki. Pióro zrobiło się cieplejsze. Ewie przypomniała się dziecięca zabawa z babcią w “zimno, zimno, ciepło, jeszcze cieplej, gorąco…” Babcia chowała jakiś przedmiot, Ewa musiała go szukać.

– Cieplej, cieplej, coraz cieplej… – mówiła szeptem, wodząc ręką wzdłuż półek. – Gorąco! – krzyknęła nagle i wyszarpnęła wystający z szeregu książek nieporęcznego formatu album.

Był to album o łabędziach. Dostała go na dziesiąte urodziny od babci, wkrótce potem, gdy na pobliskim stawie osiedliła się para tych pięknych ptaków. Wcześniej gnieździły się tu tylko dzikie kaczki. Staw znajdował się jakieś dwa kilometry od osiedla i odkryła go właśnie babcia. Chadzała tam na spacery z małą Ewą, a potem przychodziły dokarmiać łabędzie. Ptaki przylatywały na staw późną jesienią, zimowały na nim i odlatywały wiosną. Najpierw były tylko dwa, lecz następnego roku już pięć.

– To pewnie ich młode, bo jedno ma bure, jeszcze nie całkiem białe pióra – orzekła babcia. Nie wiedziały jednak, czy bure pióra to oznaka niedojrzałości czy rasy i czym je dokarmiać. Wówczas babcia kupiła album. I mała Ewa dowiedziała się, że “jej” łabędzie pochodzą z rodziny łabędzi niemych, o dziobach czerwonych. Oprócz nich są jeszcze łabędzie krzykliwe z dziobami pomarańczowymi, a ich małe posiadają rzeczywiście bure upierzenie, które bieleje z upływem czasu. “To dlatego Andersen napisał baśń o brzydkim kaczątku”, pomyślała Ewa. Łabędzie nie były ptakami “do zabawy”, jak początkowo sądziła dziewczynka. Miały silny instynkt macierzyński, broniły swych dzieci, potrafiły być agresywne, groźne i pamiętliwe. Zdarzało się, że łabędź, który uznał wędkarza za zagrożenie dla swego potomstwa, gonił jego łódź po jeziorze nawet przez dwa, trzy kilometry, tłukąc w nią dziobem. A dziób miał mocny, gdyż długą i giętką szyją mógł wziąć potężny rozmach.

Ewa najbardziej lubiła patrzeć, gdy łabędzie frunęły. Nieczęsty był to widok, lecz piękny. Ich ogromne skrzydła, w zderzeniu z powietrzem, wydawały niesamowity, niemal organowy dźwięk. Muzyka łabędzich skrzydeł brzmiała w uszach dziewczynki jak głos z innego świata. W albumie od babci akurat o fruwaniu było niewiele, mimo to mała Ewa lubiła oglądać znakomite fotografie. Sięgała po niego zwłaszcza wtedy, gdy łabędzie odlatywały i dziewczynka tęskniła do ich widoku. Właśnie teraz przyleciały znów na staw. Przyfrunęły z północy, lecz ona jeszcze ich nie widziała. Długi spacer w taką pogodę nadto by ją wyczerpał.

“A jak już nigdy ich nie zobaczę?”, pomyślała z nagłą tęsknotą.

Gwałtownie wstała z łóżka, włożyła dres, wzięła album pod pachę i zeszła na dół, do gabinetu ojca. Jan, jak zwykle, tkwił zgarbiony przed komputerem. Na ogół nie odrywała go od pracy, od dziecka bowiem przywykła, że tacie nie zawraca się głowy, gdy pracuje, chyba że sam zrobi sobie przerwę. Lecz teraz, nie bacząc na nic, podeszła do niego i położyła na biurku album otwarty na stronie, gdzie widniało wyjątkowo piękne kolorowe zdjęcie łabędziej pary.

– Łabędzie – stwierdził nieco zdziwiony Jan i już chciał odwrócić głowę ku monitorowi, gdy córka spytała:

– Słyszałeś kiedyś szum ich skrzydeł?

– Hm… Nie – odparł ojciec. – Wydaje mi się, że widziałem łabędzie tylko na zdjęciach. Lecz jeśli chcesz, wejdziemy teraz do Internetu, do działu ornitologii i tam… – zaczął, lecz ona mu przerwała:

– Chcę, żebyś poszedł ze mną nad prawdziwy staw, gdzie są prawdziwe, żywe łabędzie.

– Nad staw? Jak możemy tam iść, skoro masz temperaturę i jesteś słaba? – zaprotestował. Nie chciał teraz opuszczać komputera. Właśnie kończył pisać list do jednego z amerykańskich angelologów, od którego chciał się dowiedzieć, czy istnieje możliwość odwrócenia ról: czy zna taki przypadek, że to człowiek musi zaopiekować się swoim Aniołem. I jak to zrobić.

– Pojedziemy samochodem – powiedziała nieustępliwie jego córka.

– Jak ci się polepszy – odparł odruchowo. Wszyscy powtarzali jej teraz w kółko: “Jak ci się polepszy…”, i przekładali wszystko na ten magiczny dzień.

– Może mi się nigdy nie polepszyć i wtedy już ich nie zobaczą – powiedziała Ewa twardo.

Jan drgnął. Choroba i śmierć kojarzyły mu się z biochemią, z okropnymi procesami zachodzącymi w ciele człowieka, z przerwaniem pracy serca i mózgu. Nigdy jednak nie pomyślał, że śmierć to także niemożność zobaczenia pary łabędzi na stawie.

– Powiem mamie i… – zaczął, lecz córka mu przerwała:

– Ty ze mną musisz pojechać. Teraz. Idę się ubrać.

Wyszła. Jan pozostał bezradny i zdziwiony. Chciał koniecznie pomóc Ewie i w jakiś sposób także sobie. Choroba godziła w nią, ale i w niego, skoro miał ją utracić. Wydawało mu się, że wędrowanie po Internecie to najlepszy sposób szukania dla niej pomocy. Spacer nad odległy staw, żeby spojrzeć na parę łabędzi, to marnowanie cennego czasu. Jednak nie miał wyboru.

Zerknął jeszcze raz na zdjęcie. Było piękne, zrobił je fachowiec. Zarazem było płaskie. Dwuwymiarowe. “Swoją drogą, to może być ciekawe, jak te wielkie ptaki wyglądają w trzech wymiarach”, pomyślał i włożył kurtkę. Ewa już schodziła po schodach.

Do stawu były niecałe dwa kilometry. Ewa pokonywała je zawsze niemal biegiem, oglądając się cały czas za wolno maszerującą babcią. Autem znaleźli się tam w trzy minuty. Staw był niedużym wodnym oczkiem, skrytym pod zwisającymi witkami wierzby, nastroszoną strzechą olszyny, otoczonym wysokimi, prostymi łodygami trzcin. Latem niemal nie było go widać zza parawanu zieleni i tylko Ewa z babcią znały wąską ścieżynę prowadzącą nad wodę. Leżała tu gruba, sucha kłoda, przywleczona przez wędkarzy, na której przysiadały i patrzyły na staw. Podobnie jak ogień, woda przyciąga ludzi i w dziwny sposób koi myśli, spowalniając ich gonitwę, odpręża ciało. Mała Ewa, siadając na pniu, zawsze miała uczucie, że jej mięśnie robią się równie elastyczne i wiotkie jak witki wierzby, że jej oczy przywierają do gładkiej, niemal nieruchomej w pogodne dni tafli i odpoczywają, a myśli stają się przejrzyste i czyste jak woda.

Późnojesienny dzień wyjątkowo nie skąpił słońca. Zieleń już dawno przeszła w purpurę i większość liści opadła, pojedyncze drżały jeszcze na wietrze, skłonne przy byle większym podmuchu zerwać się i poszybować ku ziemi. Trzciny przysiadły na brzegu, jakby chciały już ułożyć się do zimowego snu, a wygodny do siedzenia pień nasiąkł wilgocią. Lecz para łabędzi – z jednym “brzydkim kaczątkiem”, które powoli zmieniało bure upierzenie w śnieżną biel – pływała po stawie, tworząc malowniczą plamę przykuwającą wzrok. Słońce zbliżało się ku zachodowi jako czerwona, połyskliwa kula i Anna zapewne wytłumaczyłaby im, że mają przed sobą najdoskonalszy kicz, jakiemu równa się tylko pełnia księżyca nad posrebrzonym od blasku jeziorem czy jeleń na rykowisku. I Ewa pomyślała, że to, co ludzie nazywają zazwyczaj kiczem, jest naturalną postacią najdoskonalszej urody i wielkim darem Matki Natury. Zachód słońca, pełnia księżyca, jeleń na leśnej polanie, para łabędzi na stawie być może są kiczem, gdy ktoś próbuje je utrwalić na fotografii czy obrazie, ale w naturze są zwyczajnie piękne. Dlaczego człowiek wstydzi się wzruszenia na widok naturalnego piękna? Czemu je kryje, nazywając kiczem?