Rozpacz i poczucie bezradności doprowadziły do tego, że Francis przeprosił szeptem świra:

– Przepraszam. Bardzo przepraszam. To się więcej nie powtórzy.

Pan Potter uściskał go serdecznie i Francis rozbeczał się jak dziecko, zalewając łzami pierś świra. To już był szczyt wszystkiego.

– O Boże, jak się cieszę, że wróciłeś. Bardzo martwiłem się o ciebie! Nigdy więcej nie wolno ci mnie zostawiać, Ronaldzie.

Ronaldzie? Kim, do diabła, był ten Ronald? I kim jest Pan Potter? Co jeszcze miało się wydarzyć? Czy Vince naprawdę nie żył? Czy zabito go tej nocy w college’u? Wszystkie te pytania były jak race wybuchające w pulsującej głowie Francisa, więc nic dziwnego, że rozpłakał się w ramionach Pottera i nawet ściskał go jak swojego wybawcę. Wtulił twarz w pachnącą czarną skórę i szeptał raz za razem:

– Bardzo przepraszam. Bardzo, bardzo przepraszam. O mój Boże, przepraszam.

Pan Potter odpowiedział:

– Ja też cię kocham, Ronaldzie. Uwielbiam cię. Nigdy więcej nie zostawisz mnie samego, prawda?

– Nie. Obiecuję. Nigdy cię nie zostawię. Pan Potter wybuchnął śmiechem i gwałtownie odsunął się od chłopca.

– Francis, drogi Francis – szepnął. – Do diabła, kim jest ten Ronald? Ja tylko się z tobą bawię, chłopcze. To tylko taka moja gra. Chodzisz do college’u, więc musiałeś się tego domyślić. No, to zabawmy się, Francis. Wyjdźmy z tej stodoły i pobawmy się.

Rozdział 64

Monnie Donnelley przysłała dziwnego maila do mojego tymczasowego biura. Napisała, że nie została zawieszona. W każdym razie do tej pory. Miała też dla mnie świeże wiadomości. „Muszę zobaczyć się z tobą dziś wieczorem. Ten sam lokal, ta sama pora. To bardzo ważne”.

Wobec tego zaraz po siódmej przyjechałem do Stanowiska Dowodzenia i rozejrzałem się za Monnie. Jakie tajemnicze wiadomości miała na myśli? Przy barze było tłoczno, ale dostrzegłem ją bez problemu, była tam jedyną kobietą. Zauważyłem również, że Monnie i ja jesteśmy jedynymi klientami Stanowiska Dowodzenia niesłużącymi w piechocie morskiej.

– Nie mogłam porozmawiać z tobą przez telefon w Quantico. Gorzej już być nie może. Komu człowiek ma ufać? – powiedziała, kiedy podszedłem do niej.

– Mnie możesz ufać. Ale oczywiście nie spodziewam się, że zaufasz temu, co mówię, Monnie. Masz jakieś wiadomości?

– Jasne. Z przyjemnością zrzucę ten ciężar z barków. Na dodatek to chyba dobra wiadomość.

Usiadłem na wysokim stołku obok niej. Podszedł barman i zmówiliśmy piwo. Monnie zaczęła mówić, kiedy tylko się oddalił.

– Mam dobrego znajomego w ERF – powiedziała. – Chodzi o Techniczny Zakład Badań w Quantico.

– Wiem, o co chodzi. Wygląda na to, że masz wszędzie znajomych.

– Zgadza się. Poza Hooverem. W każdym razie ten znajomy zwrócił mi uwagę na informację, która przyszła do Biura kilka tygodni temu, ale została uznana za głupi telefon i odrzucona. Ktoś doniósł o forum internetowym Wilcze Gniazdo. Podobno można tam sobie zamówić kochankę lub kochanka albo zlecić porwanie dowolnej osoby. Tyle że nie można się tam włamać. W tym sęk.

– Więc jak ten człowiek się włamał? Nasz haker?

– Nie on, ale ona. Uważa się za geniusza. Dlatego ją zignorowano. Chcesz ją poznać? Ma czternaście lat.

Rozdział 65

Monnie miała adres tej młodocianej hakerki. Dale City w Wirginii, zaledwie dwanaście mil od Quantico. Agent, który odebrał wiadomość, zanadto się nią nie przejął, więc doszliśmy do wniosku, że nie weźmie nam za złe naszej inicjatywy. Postanowiliśmy odwalić robotę za niego. On sam nie był nam potrzebny do szczęścia.

Tak naprawdę wcale nie planowałem zabierać ze sobą Monnie, ale uparła się, że musi mi towarzyszyć. Odstawiła swojego SUV – a do domu i pojechała ze mną do Dale City. Zadzwoniłem wcześniej, uprzedzając matkę dziewczyny. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej, ale wyraziła zadowolenie, że w końcu zjawi się FBI i porozmawia z nią. Dodała, że: „Lili zawsze postawi na swoim. Zobaczy pan, o co mi chodzi”.

Drzwi otworzyła nam młoda dziewczyna w czarnym dresie. Sądziłem, że to Lili, ale się pomyliłem. Annie była jej dwunastoletnią siostrą. Wyglądała na czternastolatkę. Zaprosiła nas do środka i weszliśmy.

– Lili jest u siebie, w laboratorium – oświadczyła. – Gdzież by indziej?

Z kuchni wyłoniła się pani Olsen i przedstawiliśmy się. Miała na sobie gładką białą bluzkę i zielony sztruksowy fartuszek. W ręce trzymała zatłuszczoną łopatkę do przewracania mięsa na patelni. Trudno o większy kontrast tej typowo domowej scenerii z tym, na co podobno trafiła Lili. Czy to możliwe, że czternastolatka znalazła ślad, który mógł nas zaprowadzić do porywaczy? Słyszałem o sprawach, których rozwiązanie było jeszcze dziwniejsze. Niemniej jednak…

– Nazywamy ją doktorem Hawkingiem. Lubicie Stephena Hawkinga? Ma taaki iloraz inteligencji – powiedziała matka cudownego dziecka, unosząc wysoko rękę z przyrządem kuchennym. – Niby strasznie mądra, ale odżywia się tylko sprite’em i cukrowymi laseczkami. Nie mogę przemówić jej do rozumu, żeby zaczęła jeść normalnie.

– Czy moglibyśmy teraz z nią porozmawiać? – spytałem.

Pani Olsen skinęła głową.

– Chyba bierzecie ją na serio. To dobrze o was świadczy. Wierzcie mi, niczego nie zmyśliła.

– Hm… chcemy tylko z nią porozmawiać. Na wszelki wypadek. Tak naprawdę nie wiemy, co o tym myśleć. – Było to bliskie prawdy.

– To już coś – pochwaliła nas pani Olsen. – Lili nigdy się nie pomyliła. Przynajmniej do tej pory. – Wskazała łopatką schody. – Pierwsze piętro, a potem na prawo. Wyjątkowo zostawiła otwarte drzwi, bo się was spodziewa. Zakazała nam mieszać się do tego.

Poszedłem z Monnie na górę.

– Nie mają pojęcia, co to może być, prawda? – szepnęła. – Prawie się modlę, żeby nic z tego nie wynikło. Żeby to był fałszywy trop.

Zastukałem w drewniane drzwi. Rozległ się głuchy odgłos, jakby były w środku puste.

– Otwarte – odpowiedział cienki dziewczęcy głos. – Właźcie.

Kiedy pchnąłem drzwi, zobaczyłem sypialnię z meblami z sosnowego drewna. Pojedyncze łóżko, zmięta pościel we wzorek w krówki, na ścianach postery z MIT, Yale, Stanforda.

Za niebieską halogenową lampą siedziała przy laptopie nastolatka: ciemne włosy, okulary, aparat korekcyjny na zębach.

– Nie mogłam się was doczekać – powiedziała. – Jestem Lili. Siedziałam nad deszyfracją. Wszystko sprowadza się do znalezienia luk w algorytmach.

Monnie i ja uścisnęliśmy dłoń Lili, bardzo drobną i kruchą jak skorupka jajka.

– Lili, w mailu napisałaś nam, że masz informację – zaczęła Monnie – która może pomóc nam odnaleźć osoby zaginione w Atlancie i Pensylwanii.

– Zgadza się. Ale już znaleźliście panią Meek.

– Włamałaś się na doskonale zabezpieczoną stronę. Czy tak? – spytała Monnie.

– Użyłam programu do tajnego skanowania protokołu data – gramów użytkownika. Potem podrobiłam adres sieciowy. Ich serwer administrujący łyknął podrabiane pakiety. Podsunęłam kod źródłowy szperaczowi. W końcu włamałam się, podsuwając fałszywe dane serwerowi nazw. Wszystko to było trochę bardziej skomplikowane, ale w gruncie rzeczy o to chodzi.

– Kojarzę – powiedziała Monnie. Nagle poczułem się bardzo zadowolony, że Monnie jest ze mną.

– Oni pewnie wiedzą, że się włamałam. Nawet jestem tego pewna – dodała Lili.

– Dlaczego? – spytałem.

– Powiedzieli to.

– Nie podałaś zbyt wielu szczegółów agentowi Tiezzi. Podobno „wydawało ci się”, że na tym forum można kogoś kupić?

– No. Dałam ciała, nie? Ten Tiezzi mi nie uwierzył. Przyznałam się, że mam czternaście lat i jestem dziewczyną. Głupia byłam, nie?

– Według mnie to nie minusy – powiedziała Monnie i uśmiechnęła się ciepło.

Lili też w końcu zdobyła się na uśmiech.

– Mocno się naraziłam, co? No, wiem. Oni chyba już wiedzą, kim jestem.

Pokręciłem przecząco głową.

– Nie, Lili – zapewniłem ją. – Nie wiedzą, kim jesteś ani gdzie mieszkasz. Na pewno.

Gdyby wiedzieli, już byś nie żyła, dodałem w myślach.

Rozdział 66

Czułem się dziwnie nierealnie, przebywając w pokoju tej genialnej dziewczynki, świadom, że jej życiu i życiu jej rodziny grozi wielkie niebezpieczeństwo. Lili pewnie nie brzmiała zbyt przekonująco, gdy kontaktowała się z Biurem, więc puszczono jej rewelacje koło uszu. Poza tym naprawdę miała czternaście lat. Ale kiedy się spotkaliśmy i porozmawialiśmy osobiście, nabrałem pewności, że trafiła na autentyczny ślad, który może nam pomóc.

Słyszała ich, kiedy się kontaktowali.

Ktoś został kupiony, gdy słuchała.

I teraz bała się o siebie i swoją rodzinę.

– Chcesz się z nimi połączyć on – line – spytała podekscytowana Lili. – Da się zrobić! Sprawdzę, czy są razem. Siedziałam nad jednym anonimizatorem. Jest w porzo. Chyba zaskoczy. Chociaż nie na pewno. Ale myślę, że zaskoczy.

Uśmiechnęła się szeroko, pokazując swój zabawny aparat korekcyjny.

Bardzo chciała nam udowodnić, że sama też jest w porzo.

– Czy to dobry pomysł? – spytała Monnie, pochylając się do mnie.

Odciągnąłem ją na bok i ściszyłem głos:

– Musimy ukryć ją i jej rodzinę. Teraz nie mogą zostać w domu, Monnie. – Spojrzałem na Lili. – No dobrze. Czemu nie spróbować się z nimi połączyć? Zobaczmy, do czego się szykują. Będziemy przy tobie.

Lili tymczasem pokonywała różne zabezpieczenia i wpisywała hasła dostępu, cały czas opowiadając, co robi. Dla mnie była to czarna magia, ale Monnie orientowała się z grubsza, co robi czternastolatka. Była życzliwa i chętna do pomocy. Lili najwyraźniej zrobiła na niej wrażenie.

Dziewczynka nagle się zaniepokoiła i uniosła ku nam wzrok.

– Coś jest nie tak – zamruczała i wróciła do komputera. – O cholera! Niech ich diabli porwą! – zaklęła. – Świry pieprzone. Nie do wiary.

– Co się stało? – spytała Monnie.

– Zmienili klucze?

– Gorzej – odparła Lili, nie przestając szybko wprowadzać poleceń. – O wiele gorzej. Aaa, żeby to obesrało. Nie wierzę. – W końcu odwróciła się od ekranu laptopa. – Po pierwsze, w ogóle nawet nie mogłam znaleźć tego ich forum. Stworzyli niesamowicie dynamiczną sieć i wszystko skakało od Detroit przez Boston do Miami. A kiedy w końcu ich namierzyłam, nie mogłam wejść. Nikt nie może wejść na to forum poza nimi.