Nie odezwałem się jednak. Usiadłem przy komputerze i przeczytałem najświeższe doniesienia na temat rosyjskiej mafii. Nie natrafiłem na żadne obiecujące powiązania. Poza tym po spotkaniu z adwokatką Christine nie mogłem się skupić. Tuż po siódmej spakowałem się i wyszedłem z budynku.

Chyba nikt nie zauważył mojego odejścia. Ale pomyślałem sobie: czy to naprawdę takie złe?

Kiedy przyjechałem pod dom, Nana czekała przy drzwiach wejściowych. Ruszyłem po stopniach. Otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.

– Pilnuj małego Alexa, Damon! Za chwilę wrócimy – zawołała przez siatkę.

Kulejąc zeszła po schodach. Poszedłem za nią.

– Dokąd się wybieramy? – spytałem.

– Jedziemy na przejażdżkę – oznajmiła. – Mamy do pomówienia, ty i ja.

O cholera, pomyślałem.

Wsiadłem z powrotem do starego porsche i zapaliłem silnik. Nana opadła na fotel pasażera.

– Jedź.

– Tak jest, panno Daisy.

– Tylko mi tu nie schlebiaj ani nie sil się na te twoje żałosne dowcipy.

– Tak jest, szanowna pani.

– To właśnie doskonały przykład twojego schlebiania.

– Wiem, szanowna pani.

Postanowiłem jechać w kierunku zachodnim, ku Shenandoah Mountains. Były to piękne okolice, ulubione okolice Nany. Przez pierwszą część przejażdżki oboje głównie milczeliśmy, co było niezwykłe jak na nas.

– Co się wydarzyło w tej kancelarii? – spytała w końcu Nana, kiedy zjechałem na drogę numer sześćdziesiąt sześć.

Przedstawiłem jej bardzo rozbudowaną wersję, prawdopodobnie dlatego, że musiałem sobie ulżyć. Słuchała bardzo spokojnie, a potem zrobiła coś zupełnie niezwykłego jak na nią. Zaklęła.

– Do diabła z Christine Johnson! Nie ma racji!

– Trudno mi ją całkiem winić – zaoponowałem. Choćbym bardzo nie chciał, nie mogłem nie rozumieć jej punktu widzenia.

– A ja ją winie. Zostawiła tę słodką kruszynkę i wyskoczyła sobie do Seattle. Nie musiała jechać tak daleko. Jej decyzja. Niech teraz z nią żyje.

Zerknąłem na Nanę. Zaciskała mocno usta, twarz miała jak maskę.

– Nie wiem, czy w dzisiejszych oświeconych czasach uznano by ten pogląd za poprawny. Zbyła moje słowa machnięciem ręki. – Nie sądzę, żeby dzisiejsze czasy były tak bardzo oświecone. Wiesz, że wierzę w prawa kobiet, prawa matek i to wszystko, ale tak samo wierzę, że trzeba odpowiadać za swoje czyny. Christine zrzekła się tego chłopczyka. Zrzekła się odpowiedzialności.

– Skończyłaś? – zapytałem.

Nana skrzyżowała mocno ręce na piersi.

– Tak. I lepiej mi się zrobiło. Dużo lepiej. Czasem powinieneś tego spróbować. Upuść pary, Alex. Strać nad sobą panowanie. Wyrzuć to z siebie.

Nie mogłem się nie roześmiać.

– Całą drogę z pracy słuchałem radia na pełny regulator. Połowę drogi się darłem. Jestem bardziej wyprowadzony z równowagi niż ty, Nana.

Ten jeden jedyny raz pozwoliła mi mieć ostatnie słowo.

Rozdział 71

Jamilla zadzwoniła tego wieczoru około jedenastej – o ósmej jej czasu. Nie rozmawiałem z nią od kilku dni i prawdę mówiąc, nie była to najlepsza chwila na nasze kląskanie. Przyjazd Christine do stolicy i spotkanie z jej adwokatką wyprowadziły mnie z równowagi, podłamały i pozbawiły pewności siebie. Starałem się nie okazywać, co czuję, ale to też był zły pomysł.

– Ani się nie odezwiesz, ani nie zadzwonisz – powiedziała Jamilla i roześmiała się po swojemu, swobodnie i kusząco. – Tylko mi nie mów, że już tkwisz po uszy w jakiejś sprawie. Ale tkwisz po uszy, no nie?

– No, w wielkiej, ohydnej sprawie. Tak się jakoś składa, że raz jestem w niej, a raz poza nią – odparłem, a potem szybko wyjaśniłem Jam, co się robi, a czego się nie robi w Hooverze, nadmieniając przy tym o moich mieszanych uczuciach na temat przeniesienia mnie do Biura – o tym wszystkim w moim życiu, co teraz tak naprawdę się nie liczyło.

– Jesteś nowy – powiedziała. – Odczekaj trochę.

– Staram się zachować cierpliwość. Tylko rzecz w tym, że nie przywykłem do takiego marnowania energii i środków.

Roześmiała się.

– Do tego nie przywykłeś, ale przywykłeś być w środku uwagi, no nie? Było się gwiazdą, Alex.

Uśmiechnąłem się.

– Racja, racja. O to też chodzi.

– Widziałeś z zewnątrz, jak wygląda Biuro. Wiedziałeś, w co się pakujesz. Nie wiedziałeś?

– Jasne, chyba powinienem wiedzieć. Ale kiedy się zgłaszaliśmy, wysłuchałem masy obietnic.

Jamilla westchnęła.

– Wiem, że wczuwanie się w sytuację innych to nie moja najsilniejsza strona. Wręcz przeciwnie.

– Nie, nie. To moja wina.

– No. – Znów się roześmiała. – Tak jest. Jeszcze nigdy do tej pory nie byłeś taki załamany i apatyczny. Poszukajmy czegoś, co podniosłoby cię na duchu.

Porozmawialiśmy o sprawie, nad którą pracowała, a potem Jamilla spytała o dzieci. Jak zawsze chciała wiedzieć o nich wszystko. Ale ja byłem w kwaśnym nastroju i nie mogłem się z niego otrząsnąć. Zastanawiałem się, czy Jam wyczuwa mój stan ducha i dowiedziałem się.

– No cóż – westchnęła – chciałam tylko usłyszeć, jak się czujesz. Zadzwoń, kiedy coś się wydarzy. Zawsze czekam na twój telefon. Tęsknię za tobą, Alex.

– Ja też za tobą tęsknię – rzekłem.

Zakończyła rozmowę delikatnym:

– Pa.

Siedziałem przez chwilę, kręcąc głową. Do diabła. Czasem wyłaził ze mnie prawdziwy osioł. Winiłem Jamillę za to, co zrobiła mi Christine, zgadza, się? Świat nie widział większego durnia ode mnie.

Rozdział 72

– Cześć. Tęsknię za tobą – powiedziałem i uśmiechnąłem się.

– I przepraszam.

Pięć minut po tym, jak Jamilla odłożyła słuchawkę, zadzwoniłem do niej, by ocieplić oziębione stosunki, a przynajmniej spróbować je ocieplić.

– Powinieneś przeprosić, ty soplu lodu. Cieszę się, że twój sławny nos jeszcze działa – oświadczyła.

– Nie tak trudno było mu wyczuć, że narozrabiałem. Główny dowód miałem przed oczami, na wyświetlaczu aparatu. To była nasza najkrótsza rozmowa telefoniczna. Dodatkowo najmniej przyjemna, ale za to najbardziej frustrująca. Mój sławny nos musiał zareagować.

– Więc o co chodzi, mój wspaniały zwiadowco? O pracę czy coś innego? O mnie, Alex? Możesz mi powiedzieć prawdę. Muszę cię tylko ostrzec, że jestem uzbrojona.

Roześmiałem się, po czym zrobiłem powolny wdech i wydech.

– Christine Johnson wróciła. A teraz naprawdę złe wieści. Przyjechała po małego Alexa. Chce go zabrać, dostać opiekę nad nim i pewnie wywieźć go do Seattle.

Usłyszałem, jak Jamilla gwałtownie wciąga powietrze. Potem powiedziała:

– Och, Alex, to potworne. Potworne. Czy rozmawiałeś z nią o tym?

– Pewnie. Po południu byłem u jej adwokatki. Christine trudno być twardą, ale jej prawniczce nie sprawia to kłopotu.

– Alex, czy Christine widziała was razem? Ciebie i Alexa? Jaki ma do ciebie stosunek? To zupełnie tak, jak w tym starym filmie Kramer kontra Kramer. Dustin Hoffman i tamten śliczny chłopczyk.

– Nie, tak naprawdę to nie widziała nas razem, ale ja widziałem ją z Alexem. Podziałał na nią swoim urokiem. Przywitał ją bez żadnych wyrzutów. Mały zdrajca.

– Taki jest mały Alex. Zawsze dżentelmen – stwierdziła Jamilla. Była zła. – Jak jego ojciec.

– Chyba to dobrze… ona jest jego matką. Tych dwoje coś łączy, Jam. To skomplikowane.

– Nie, nie dla mnie. Nie dla mnie, nie dla kogoś, kto ma trochę oleju w głowie. Ona go zostawiła, Alex. Oddaliła się o trzy tysiące mil. Kto ci zagwarantuje, że nie wytnie tego numeru po raz drugi?

Do tego wszystko się sprowadzało, no nie?

– Co o tym myślisz? Co byś zrobiła? Parsknęła śmiechem.

– Och, znasz mnie, walczyłabym jak wszyscy diabli. W końcu się uśmiechnąłem.

– I to właśnie zamierzam zrobić. Pokażę Christine, jak wygląda piekło.

Rozdział 73

Na tym nie skończyły się telefony tej nocy. Kiedy tylko rozłączyłem się z Jamillą, a drugi raz rozmawialiśmy minutę, piekielne urządzenie zaczęło dzwonić. Zastanawiałem się, czy to Christine. To naprawdę nie był dobry moment, żeby rozmawiać o Aleksie. Co mogłaby mi powiedzieć i co ja mógłbym powiedzieć jej?

Ale telefon nie przestawał hałasować. Spojrzałem na zegarek. Było po północy. Co teraz? Wahałem się chwilę, zanim w końcu podniosłem słuchawkę.

– Alex Cross – powiedziałem.

– Alex, tu Ron Burns. Wybacz, że niepokoję cię tak późno. Właśnie lecę do Waszyngtonu z Nowego Jorku. Kolejna konferencja na temat zwalczania terroryzmu. Cholera, teraz nikt nie wie naprawdę, co znaczy to słowo. Ani nikt nie ma pojęcia, jak wykończyć tych drani. Za to każdy ma swoją teorię na ich temat.

– Dajcie im bobu. Jak oni nam – zaproponowałem. – Oczywiście to zburzy spokój sumienia niektórych ludzi. I z pewnością nie jest poprawne politycznie ani społecznie.

Burns się roześmiał.

– Trafiłeś w sedno – odparł. – I nie grzeszysz skromnością…

– Skoro już o pomysłach mowa… – zacząłem.

– Wiem, że jesteś trochę wkurzony – przerwał mi. – Trudno mieć do ciebie pretensje po tym, co się wydarzyło. Biuro wodzi ludzi za nos, powtarzają się stare grzechy, przed którymi cię ostrzegano. Ale musisz coś zrozumieć, Alex. Próbuję obrócić bardzo ociężały transatlantyk, który płynie Potomakiem. Zaufaj mi jeszcze trochę. A przy okazji, czemu wciąż jesteś w Waszyngtonie? Nie w New Hampshire?

Zamrugałem, nic nie rozumiejąc.

– Co się dzieje w New Hampshire? O cholera, niech mi pan nie mówi.

– Mamy podejrzanego. Nikt ci nie powiedział, co? Twój pomysł, żeby śledzić wzmianki w Internecie o Wilczym Gnieździe, wypalił. Mamy kogoś!

Nie mogłem uwierzyć, że słyszę o tym dopiero teraz.

– Nikt nie pisnął mi o tym słówka. A po przyjeździe z pracy cały czas siedziałem w domu.

W słuchawce zapadła cisza. Wreszcie Burns powiedział:

– Zaraz zatelefonuję tu i tam. Rano wsiadaj w samolot. Będą cię oczekiwać w New Hampshire. Na pewno będą. I, Alex, zaufaj mi jeszcze trochę.

– No, zaufam. – Jeszcze trochę.

Rozdział 74

Wydawało się to nieprawdopodobne i zwariowane, ale obiektem obserwacji oddziału FBI z New Hampshire był szanowany wykładowca literatury angielskiej w Dartmouth. Niedawno pojawił się w czacie Tabu i chełpił się, że zna pewne szczególne forum internetowe, na którym można kupić, co się chce, „jeśli się ma dość pieniędzy”.