Stałem za siatkowymi drzwiami, z Alexem w ramionach. Kiedy Christine znalazła się blisko domu, wyszedłem jej na spotkanie. Była w szpilkach i granatowej sukience.

– Powiedz „cześć” – zachęciłem Alexa i pomachałem rączką mojego synka w kierunku jego matki.

Spotkanie z Christine było czymś bardzo dziwnym i czułem się kompletnie wytrącony z równowagi. Łączyła nas niezwykle skomplikowana przeszłość. Mąż Christine został zabity w domu w trakcie śledztwa, które prowadziłem. Związek ze mną mało nie kosztował Christine życia. Teraz na co dzień dzieliło nas tysiące mil. Po co przyjechała znów do Waszyngtonu? Oczywiście na spotkanie z małym Alexem. Ale czy miała jeszcze inny cel?

– Witaj, Alex – powiedziała, uśmiechając się. Na moment zawirowało mi w głowie i miałem wrażenie, że nic się nie zmieniło między nami. Pamiętałem, jak zobaczyłem ją po raz pierwszy, kiedy jeszcze była dyrektorką szkoły imienia Sojourner Truth. Wtedy zaparło mi dech. Na nieszczęście wciąż tak reagowałem na jej obecność.

Christine uklękła u stóp schodów i rozłożyła szeroko ramiona.

– Cześć, przystojniaku – powiedziała do małego Alexa.

Postawiłem go na nogach, by mógł sam zdecydować, co zrobić. Popatrzył na mnie i roześmiał się. Potem wybrał zapraszający uśmiech Christine, wybrał jej ciepło i urok – i pobiegł prosto w jej ramiona.

– Witaj, maleńki – szepnęła. – Strasznie za tobą tęskniłam. Ale urosłeś.

Nie przywiozła ze sobą prezentów, żadnej łapówki. Zachowała się w porządku. Po prostu się zjawiła, nie stosując żadnych sztuczek ani nieczystych chwytów, ale to wystarczyło. Alex po sekundzie śmiał się i paplał jak najęty. Dobrze razem wyglądali, matka i syn.

– Będę w środku – powiedziałem, poprzyglądawszy się im chwilę. – Wejdź, jeśli chcesz. Jest świeża kawa. Nana zrobiła. Śniadanie, jeśli nie jadłaś.

Christine spojrzała na mnie i znów się uśmiechnęła. Wyglądała na bardzo szczęśliwą, kiedy tak ściskała naszego synka.

– Na razie niczego nam nie trzeba – odparła. – Dziękuję. Przyjdę na kawę. Oczywiście.

Oczywiście. Christine zawsze i wszędzie zachowywała pewność siebie. Pod tym względem na pewno się nie zmieniła.

Wszedłem do środka, niemal wpadając na Nanę, która przyglądała się wszystkiemu zza siatki.

– Och, Alex – szepnęła. Nie musiała nic więcej mówić.

Poczułem nóż, wbijający się w moje serce. Bolesny cios, ale tylko jeden z wielu ciosów. Zamknąłem drzwi, zostawiając ich samych.

Christine weszła po chwili z dzieckiem i usiedliśmy w kuchni, przy kawie, przyglądając się Alexowi, pijącemu sok jabłkowy z butelki. Opowiedziała trochę o swoim życiu w Seattle; przeważnie o szkole, nic osobistego ani wykraczającego poza banalną wymianę zdań. Wiedziałem, że jest spięta i zdenerwowana, ale nie okazała tego nawet przez moment.

Okazała jednak ciepło, od którego tajało serce. Wciąż spoglądała na małego Alexa.

– Jaki on słodki – powiedziała. – Jaki z niego słodki, kochany chłopczyk. Och, Alex, mój malutki Alex, tęskniłam za tobą. Nie masz pojęcia jak bardzo.

Rozdział 56

Christine Johnson znów w Waszyngtonie.

Czemu wróciła? Czego od nas chciała?

Te pytania dudniły mi w głowie i wprawiały w łomot serce. Przyprawiały mnie o lęk, zanim uświadomiłem sobie jasno, czego się lękam. Oczywiście przypuszczałem, że Christine zmieniła zdanie na temat małego Alexa. To musiało być to, nic innego. Jaki inny powód mógł ją tu ściągnąć? Z pewnością nie chęć spotkania się ze mną. A może?

Byłem wciąż na autostradzie, ale miałem jeszcze kilka minut do Quantico?, kiedy Monnie Donnelley zadzwoniła na komórkę. Słuchałem Milesa Davisa przez radio. Próbowałem się uspokoić przed pracą.

– Znów się spóźniasz – powiedziała i chociaż wiedziałem, że żartuje, zirytowałem się.

– Dobra, dobra. Wczoraj wieczorem imprezowałem. Wiesz, jak to jest.

Monnie od razu przystąpiła do rzeczy.

– Alex, słyszałeś, że oni wczoraj wieczorem zgarnęli jeszcze paru podejrzanych?

Znów „oni”. Byłem tak zaskoczony, że przez chwilę nie mogłem wykrztusić słowa. Nic mi nie powiedziano!

– Chyba nie słyszałeś – odpowiedziała sama na swoje pytanie. – W Beaver Falls w Pensylwanii. To nie tam urodził się Joe Namath? Dwóch podejrzanych, wiek lat czterdzieści, właściciele księgarni dla dorosłych. Ta księgarnia nazywa się jak miasteczko. Media zwęszyły sprawę kilka minut temu.

– Czy znaleziono którąś z zaginionych kobiet? – spytałem.

– Nie wydaje mi się. Telewizja milczy na ten temat. U nas nikt nic nie wie.

Nie mogłem się w tym połapać.

– Wiesz, od jak dawna byli obserwowani? Nieważne, Monnie, właśnie zjeżdżam z autostrady. Za kilka minut wpadnę do ciebie.

– Wybacz, że tak wcześnie zepsułam ci dzień – powiedziała.

– Już przedtem został zepsuty – zamruczałem.

Pracowaliśmy przez cały dzień, ale o siódmej wieczorem obraz aresztowania w Pensylwanii nadal był bardzo niejasny. Dowiedziałem się tylko kilku przeważnie nieistotnych szczegółów. To dopiero było frustrujące. Dwaj zatrzymani figurowali w kartotekach policyjnych za sprzedaż pornografii. Agenci oddziału filadelfijskiego dostali wiadomość, że faceci mają na sumieniu porwanie. Nie było jasne, kto z ludzi wydających rozkazy w FBI wiedział o podejrzanych. Wyglądało na to, że łączność pomiędzy różnymi szczeblami dowodzenia FBI nie jest najlepsza. Lata wcześniej słyszałem o tego rodzaju wpadkach, zanim się pojawiłem w Quantico.

Tego dnia kilkakrotnie rozmawiałem z Monnie, ale mój kumpel, Ned Mahoney, nie pisnął słówka na temat aresztowania. Także gabinet Burnsa nie próbował się ze mną skontaktować. Byłem wstrząśnięty. Na dodatek na parkingu w Quantico pojawili się reporterzy. Z mojego okna widziałem van „USA Today” i ciężarówkę CNN. To był bardzo dziwny dzień. Bardzo niepokojący.

Późnym popołudniem przyłapałem się na tym, że myślę o wizycie Christine Johnson. W głowie wciąż miałem jej obraz, ściskającej dziecko i bawiącej się z nim. Rozważałem, czy to możliwe, że przyjechała tylko po to, by zobaczyć Alexa i odwiedzić starych znajomych. Serce krajało mi się na myśl o tym, że stracę „wielkoluda”, jak go zawsze nazywałem. Mój wielkolud! Ile radości przyniósł mnie, dzieciom i Nanie. To byłaby niepowetowana strata. Po prostu nie mogłem sobie tego wyobrazić. Ale również nie potrafiłem wyobrazić sobie tego, że na miejscu Christine nie próbowałbym go odzyskać. Te rozważania przypomniały mi o złożonej obietnicy.

Sędzia Brendan Connolly podniósł słuchawkę po kilku dzwonkach.

– Tu Alex Cross – powiedziałem. – Na razie nie mamy nic nowego. Chodzi o te dzisiejsze wiadomości, które pewnie pan już zna.

Sędzia Connolly zapytał mnie, czy znaleziono jego żonę, czy nie ma żadnych wieści o niej.

– Jeszcze jej nie odnaleziono. Ale nie sądzę, by ci dwaj ludzie byli zamieszani w porwanie pańskiej żony. Nadal mamy gorącą nadzieję, że ją znajdziemy.

Zaczął coś mruczeć niezrozumiale. Słuchałem go przez chwilę, próbując dojść, o co mu chodzi, i powiedziałem, że nadal będę go informował. Jeśli sam będę informowany.

Po tej trudnej rozmowie siedziałem chwilę bez ruchu przy biurku. Nagle coś do mnie dotarło: moja grupa miała dzisiaj promocję! Zostaliśmy oficjalnie mianowani agentami. Moi koledzy dostali uprawnienia i przydzielono im zadania. W tej chwili w sali galowej serwowano ciastka i poncz. Nie poszedłem na przyjęcie. Wydało mi się to niestosowne. Zamiast iść na jubel, pojechałem do domu.

Rozdział 57

Ile czasu jej zostało?

Dni? Godzin?

To chyba nie miało znaczenia, prawda? Lizzie Connolly uczyła się akceptować wszystko, co przyniosło życie; uczyła się, kim naprawdę jest i jak należy zachować równowagę umysłu.

Oczywiście poza tymi chwilami, w których była przerażona do utraty zmysłów.

Pływała w marzeniach. Od czwartego roku życia była zapaloną pływaczką. Powtarzalna praca rąk i nóg bez żadnego udziału woli zawsze przenosiła ją w inny czas, inne miejsce, pozwalała jej uciec. Tak więc teraz pływała w marzeniach, tkwiąc w pomieszczeniu, w którym ją więziono, garderobie czy pokoju.

Pływała.

Uciekała.

Wyrzuć daleko przed siebie lekko stulone dłonie, ręce ugięte nieznacznie w łokciach, pociągnij w dół, zagarniając wodę. Ręce w dół, do pępka i dalej. Ciągnij!, ciągnij!, kopnięcie nogami, drugie, czujesz w sobie żar, ale woda chłodzi, odświeża, pobudza. Dodaje pewności siebie, dodaje sił.

Myślała o ucieczce przez większą część dnia, jeśli to był dzień. Teraz przeszła do rozważań na inny temat.

Jeszcze raz zastanowiła się, co wie o tym miejscu: o garderobie i o tej bestii, tym przerażającym człowieku, który ją więził. O Wilku. Tak drań mówił na siebie. Dlaczego „Wilk”?

Więził ją w jakimś mieście. Była niemal pewna, że jest to miasto na południu Stanów, wielkie, bogate. Może na Florydzie? Ale nie wiedziała, dlaczego tak uważa. Może coś usłyszała i zarejestrowała podświadomie. Od czasu do czasu dochodziły do niej odgłosy wydawanych w tym domu przyjęć albo skromniejszych spotkań towarzyskich. Ale ten robak, jej porywacz, na pewno mieszkał sam. Kto wytrzymałby z takim potworem? Żadna kobieta.

Znała na pamięć niektóre jego żałosne zwyczaje. Kiedy wracał do domu, zwykle włączał telewizję: czasem ESPN, ale częściej CNN. Nieustannie oglądał wiadomości. Lubił też programy policyjne, takie jak Law and Order, CSI, Homicide. Telewizor chodził zawsze do późna w noc.

Był duży, silny i miał sadystyczne skłonności, ale dbał przy tym, by nie wyrządzić jej poważnej krzywdy, w każdym razie jak do tej pory. Co znaczyło – czy na pewno? – że zamierza więzić ją dłużej.

Jeśli Lizzie wytrzyma tu jeszcze kolejną minutę. Jeśli się nie załamie i nie rozzłości go tak, że skręci jej kark, czym groził jej kilka razy dziennie. „Skręcę ci kark. Ot, tak! Nie wierzysz mi? Powinnaś, Elizabeth”. Zawsze nazywał ją Elizabeth, nie Lizzie. Powiedział, że Lizzie to za mało piękne imię jak na nią. „Kurwa, skręcę ci kark, Elizabeth!”.

Wiedział, kim ona jest, i znał różne szczegóły z jej życia, a także z życia Brendana, Brigid, Merry, Gwynnie. Zapowiedział jej, że jeśli go rozzłości, to skrzywdzi nie tylko ją, ale zrobi to samo jej rodzinie. „Pojadę do Atlanty. Dla przyjemności, dla samej zabawy. To sprawi mi największą frajdę w życiu. Mogę wymordować całą twoją rodzinę, Elizabeth”.