– Coś dla ciebie? – spytał uprzejmie.

– Nic – warknęła, przeszywając go wściekłym spojrzeniem.

Kelnerka oddaliła się.

– Ponieważ rozumiem doskonale, że nie chcesz przeciągać tej rozmowy – podjął Romanello – przejdźmy może od razu do sedna sprawy.

– Jak się nazywasz?

– Bo co? – spojrzał na nią zdumiony.

– Jeśli nie chcesz mi zdradzić prawdziwego nazwiska, to podaj chociaż zmyślone. Wszyscy, z którymi mam ostatnio do czynienia, tak robią.

– O czym ty mówisz… – urwał i zastanowił się. – No dobrze, nazywaj mnie Tęcza.

– Tęcza, ha, dobre sobie. Nie wyglądasz mi na tęczę.

– I tu się mylisz. – Oczy zabłysły mu na chwilę. – Tęcze wspierają się końcami na garncach złota.

– Naprawdę? – LuAnn powiedziała to chłodnym tonem, ale w jej oczach pojawiła się czujność.

– Naprawdę, a ty, LuAnn, jesteś garncem złota na końcu mojej tęczy. – Rozłożył szeroko ręce. LuAnn zaczęła wstawać od stolika. – Siadaj! – syknął. LuAnn znieruchomiała na ugiętych nogach. – Siadaj, bo zamiast w raju, resztę życia spędzisz w więzieniu. – Znowu był opanowany i dwornym gestem zaprosił ją do zajęcia miejsca. Usiadła powoli z powrotem, nie odrywając od niego wzroku.

– Nigdy nie byłam dobra w takich przekomarzaniach, panie Tęcza, a więc gadaj, o co ci chodzi, i kończmy z tym.

Romanello zaczekał, aż kelnerka przyniesie mu kawę.

– Na pewno nie napijesz się czegoś gorącego? – zwrócił się do LuAnn. – Zimno dzisiaj.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, wzruszył ramionami. Kelnerka postawiła przed nim kawę ze śmietanką i spytała, czy życzą sobie czegoś jeszcze. Kiedy odeszła, Romanello nachylił się nad stolikiem do LuAnn.

– Byłem w twojej przyczepie, LuAnn. Widziałem trupy.

Drgnęła.

– Czego tam szukałeś?

Odchylił się na oparcie.

– Po prostu przechodziłem i zajrzałem.

– Kawał sukinsyna z ciebie.

– Być może. Chciałem ci tylko powiedzieć, że widziałem, jak podjeżdżałaś pod przyczepę tym samochodem ze zdjęcia w gazecie. Widziałem, jak na stacji kolejowej wyciągałaś plik banknotów z nosidełka swojego dziecka. Widziałem, jak dzwoniłaś w parę miejsc.

– I co z tego? Dzwonić mi już nie wolno?

– W tej przyczepie były dwa trupy i fura narkotyków! I była to twoja przyczepa!

Lu Ann zmrużyła oczy. Czy ten Tęcza nie jest czasem policjantem, którego nasłano, żeby naciągnął ją na zwierzenia? Poprawiła się na krześle.

– Nie wiem, o czym mówisz. Nie widziałam żadnych trupów. A w tamtym samochodzie musiałeś widzieć kogoś innego. I swoje pieniądze mogę trzymać, gdzie mi się podoba. – Wyciągnęła z kieszeni artykuł. – Masz, zabieraj to i idź straszyć kogoś innego.

Romanello wziął od niej fragment gazety, zerknął na niego i schował do kieszeni. Kiedy jego dłoń znowu wyłoniła się spod stolika, Lu Ann o mało nie zerwała się z miejsca. Tęcza trzymał w palcach strzęp zakrwawionej bluzki.

– Poznajesz, LuAnn?

Robiła, co mogła, żeby nie dać po sobie poznać, jak jest wstrząśnięta.

– Jakiś poplamiony gałgan. I co z tego?

Uśmiechnął się.

– Wiesz, nie spodziewałem się, że tak chłodno to przyjmiesz. Taka tępa wieśniaczka z zabitej dechami dziury. Myślałem, że padniesz na kolana i będziesz błagała o litość.

– Przykro mi, że zawiodłam twoje oczekiwania. A jak jeszcze raz nazwiesz mnie czymś tępym, to dam ci kopa w tyłek.

Twarz nagle mu zesztywniała. Rozsunął zamek błyskawiczny kurtki, odsłaniając kolbę pistoletu.

– Dobrze ci radzę, LuAnn, nie denerwuj mnie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Kiedy się denerwuję, robię się bardzo nieprzyjemny. Czasem nawet nieobliczalny.

LuAnn spojrzała obojętnie na broń.

– Czego ode mnie chcesz?

Zapiął kurtkę.

– Jak już wspomniałem, jesteś moim garncem złota.

– Nie mam pieniędzy – powiedziała szybko.

Nieomal parsknął śmiechem.

– Po co przyjechałaś do Nowego Jorku, LuAnn? Założę się, że do tej pory nie wyściubiłaś nosa z tego swojego zapyziałego miasteczka. Dlaczego ni stąd, ni zowąd wybierasz się w podróż, i to akurat do Wielkiego Jabłka? – Przykrzywił głowę i przyglądał się jej, czekając na odpowiedź.

LuAnn zacierała nerwowo ręce nad nierównym blatem stolika.

– No dobrze – odezwała się w końcu, nie patrząc na mężczyznę – może wiedziałam, co się stało w przyczepie. Ale ja nic złego nie zrobiłam. Musiałam jednak stamtąd uciekać, bo to mogło źle się dla mnie skończyć. A Nowy Jork to takie samo dobre miejsce jak każde inne. – Podniosła wzrok, żeby sprawdzić, jak przyjął jej wyjaśnienie. Na jego twarzy nadal malowało się rozbawienie.

– Co zrobisz z taką górą pieniędzy, LuAnn?

Oczy omal nie wyszły jej z orbit.

– O czym ty mówisz? Jakie pieniądze? Te w nosidełku?

– Wątpię, czy udałoby ci się w nim upchnąć sto milionów dolarów. – Spuścił wzrok na jej biust. – W staniku też by się nie zmieściły, choć spory. – LuAnn patrzyła na niego w osłupieniu. – Zastanówmy się – ciągnął – jak kształtują się obecnie stawki w sektorze szantażu. Dziesięć procent? Dwadzieścia? Pięćdziesiąt? Pomyśl tylko, nawet dzieląc się ze mną po połowie, nadal masz na koncie grube miliony. Zaopatrzenie siebie i dziecka w dżinsy i tenisówki do końca życia masz zapewnione. – Pociągnął łyk kawy, rozparł się wygodnie i bawiąc się serwetką patrzył na nią kpiąco.

LuAnn zacisnęła dłoń na leżącym przed nią widelcu. Ledwie stłumiła impuls każący jej rzucić się z nim na tego faceta.

– Odbiło ci, i to porządnie.

– Jutro konferencja prasowa, LuAnn.

– Jaka znowu konferencja?

– No ta, na której, uśmiechając się i machając do zawiedzionych mas, masz odebrać swój wielki czek.

– Muszę już iść.

Wyciągnął błyskawicznie rękę nad stolikiem i chwycił ją za ramię.

– Raczej trudno będzie ci rozporządzać tą forsą z więziennej celi.

– Powiedziałam, że muszę iść. – Wyrwała rękę z jego uścisku i wstała.

– Nie bądź głupia, LuAnn. Widziałem, jak wypełniasz kupon loteryjny. Byłem na losowaniu. Widziałem ten szeroki uśmiech na twojej buzi, widziałem, jak popiskując biegłaś w podskokach ulicą. Byłem też w budynku loterii, kiedy przyszłaś tam potwierdzić swój wygrywający kupon. A więc nie próbuj wciskać mi kitu. Wyjdź stąd, a dzwonię zaraz do zacofanego szeryfa twojego zacofanego okręgu i opowiadam mu wszystko, co widziałem. A potem wysyłam mu ten kawałek bluzki. Nie uwierzysz, jakie urządzenia mają teraz w tych swoich laboratoriach. Zaczną składać wszystko do kupy. A kiedy im jeszcze powiem, że wygrałaś właśnie na loterii i lepiej będzie, jeśli cię szybko przyskrzynią, zanim zwiejesz, to możesz się pożegnać ze swoim nowym życiem. No, ale przynajmniej stać cię będzie na umieszczenie swojej pociechy w jakimś dobrym sierocińcu, żeby miała jaką taką opiekę, kiedy ty będziesz gnić w więzieniu.

– Ja nic nie zrobiłam.

– Owszem, wielkie głupstwo, LuAnn. Uciekłaś. A jak ktoś ucieka, to gliniarze przyjmują zawsze w ciemno, że ma coś na sumieniu. Tacy już są. Uznają pewnie, że siedzisz w tym wszystkim po same czubki swych pięknych uszek. Jeszcze się tobą nie zainteresowali. Ale to tylko kwestia czasu. Od twojej decyzji zależy, czy zaczną cię namierzać za dziesięć minut, czy za dziesięć dni. Jeśli za dziesięć minut, to jesteś ugotowana. Jeśli za dziesięć dni, to zdążysz zwiać, bo taki chyba masz plan. Płacisz mi tylko raz, to gwarantuję. Przez całe życie nie dam rady przepuścić tylu pieniędzy, choćbym nie wiem jak się starał, ty zresztą też nie. W ten sposób oboje wygrywamy. W przeciwnym razie przegrywasz tylko ty, z kretesem. No więc, jak będzie?

LuAnn usiadła powoli z powrotem.

– Mądrze robisz, LuAnn.

– Nie mogę ci zapłacić połowy.

Twarz mu pociemniała.

– Chytry dwa razy traci, moja pani.

– Tu nie chodzi o skąpstwo. Mogę ci zapłacić, tylko nie wiem jeszcze ile, ale na pewno dużo. Na twoje cholerne potrzeby wystarczy aż nadto.

– Nie rozumiem… – zaczął.

– Nie musisz niczego rozumieć – wpadła mu w słowo LuAnn, zapożyczając frazeologię od Jacksona. – Ale jeśli mam ci zapłacić, to musisz mi odpowiedzieć na jedno pytanie, i to szczerze, bo inaczej możesz sobie wzywać gliny, mam to gdzieś.

Przyjrzał się jej uważnie.

– Co to za pytanie?

LuAnn pochyliła się nad stolikiem i zniżyła głos.

– Co robiłeś w przyczepie? Przecież wiem, że nie znalazłeś się tam przypadkowo.

– A co to ma za znaczenie? – Wyrzucił ramiona w górę w teatralnym geście.

LuAnn szybkim ruchem atakującego grzechotnika chwyciła go za nadgarstek. Skrzywił się, kiedy ścisnęła go z siłą, o jaką jej nie podejrzewał. Choć nie był ułomkiem, miałby spore trudności z uwolnieniem ręki z tego uścisku.

– Czekam na odpowiedź i lepiej, żeby była prawdziwa.

– Utrzymuję się… – uśmiechnął się i skorygował – utrzymywałem się z pomagania ludziom w rozwiązywaniu ich małych problemików.

LuAnn nie puszczała nadgarstka.

– Jakich problemików? Czy to miało coś wspólnego z narkotykami, którymi handlował Duane?

Romanello kręcił już głową.

– Nic nie wiedziałem o żadnych narkotykach. Kiedy tam wszedłem, Duane już nie żył. Może zalegał z forsą dostawcy albo go kantował i tamten drugi facet go załatwił. Kto to wie? Kogo to obchodzi?

– Co się stało z tym drugim?

– Przecież sama go uderzyłaś, dobrze mówię? Zimny trup, jak wspomniałem w liście. – LuAnn milczała. Urwał dla zaczerpnięcia oddechu. – Mogłabyś mnie już puścić.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. A jak nie usłyszę odpowiedzi, to możesz od razu dzwonić do szeryfa, bo ode mnie nie dostaniesz złamanego centa.

Romanello zawahał się, ale w końcu chciwość wzięła górę nad rozsądkiem.

– Przyszedłem tam, żeby zabić ciebie – powiedział po prostu.

Ścisnąwszy jeszcze raz mocno jego nadgarstek, LuAnn rozwarła powoli palce i cofnęła rękę. Rozcierał go sobie przez chwilę, przywracając krążenie.

– Dlaczego? – spytała gniewnie LuAnn.

– Robię to, za co mi płacą, bez zadawania niepotrzebnych pytań.