– No dobrze, ale jeśli z góry wiem, że wygram, to czym tu się podniecać? – odparowała.

Charlie nie miał na to gotowej odpowiedzi, zacisnął więc tylko usta i ponownie przesunął czujnym spojrzeniem po sali i twarzach zgromadzonych w niej ludzi.

LuAnn patrzyła na maszynę do losowania stojącą na stole, który zajmował środek podwyższenia. Maszyna miała sześć stóp długości i składała się z dziesięciu pionowych, przezroczystych rur, każda z przymocowanym u dołu pojemnikiem z dziesięcioma ponumerowanymi kulami wielkości piłeczek pingpongowych. Po uruchomieniu maszyny sztucznie wywołany wir powietrza zacznie mieszać kule w pierwszym pojemniku, i będzie to trwało dopóty, dopóki jedna z nich nie natrafi na mały otwór, przez który zostanie wessana do rury, a następnie pochwycona u jej szczytu i przytrzymana tam przez specjalne urządzenie. Po przechwyceniu kuli pojemnik z pozostałymi kulami u spodu tej rury zostanie natychmiast zamknięty, co automatycznie zapoczątkuje podobny proces w następnym pojemniku. I tak dalej, przy napięciu wzrastającym wśród zebranych, aż do wylosowania wszystkich dziesięciu wygrywających numerów.

Ludzie popatrywali nerwowo na swoje kupony loteryjne. Niejeden trzymał w ręce cały ich plik. Jakiś młodzieniec odchylił wieko laptopa i zaczął przeglądać swój elektroniczny spis. Przez ekran przewijały się setki kombinacji numerów, na które postawił. LuAnn na swój kupon nie musiała spoglądać, znała ten ciąg cyfr na pamięć: 0-8-1-0-0-8-0-5-2-1. Składały się nań daty urodzin jej i Lisy oraz wiek, jaki osiągnie LuAnn z najbliższym dniem swoich urodzin. Czekając na rozpoczęcie losowania, obserwowała rozgorączkowane twarze otaczających ją ludzi, ich usta poruszające się bezgłośnie w błagalnych modlitwach, i opuszczały ją resztki skrupułów. Nie będzie im ani trochę współczuła z powodu rozczarowania, jakiego za chwilę doznają. Powzięła ostateczną decyzję i to dodało jej skrzydeł. Właśnie dlatego stała teraz pośrodku tej ciżby spiętych ludzi, zamiast chować się pod łóżkiem w Waldorfie.

Otrząsnęła się z tych refleksji, kiedy zza kulis wyszedł na podwyższenie jakiś mężczyzna. Na sali zrobiło się natychmiast cicho jak makiem zasiał. LuAnn wcale by się nie zdziwiła, widząc w tej roli Jacksona, ale mężczyzna był młodszy i o wiele przystojniejszy. Ciekawe, czy i on bierze w tym udział. Wymienili z Charliem porozumiewawcze uśmiechy. W ślad za mężczyzną postępowała blondynka w krótkiej spódniczce, czarnych nylonach i szpilkach. Założywszy ręce za plecy, zajęła miejsce obok skomplikowanej maszyny losującej.

Kamery skierowały się na twarz mężczyzny i ten powiedział kilka słów wprowadzających, powitał przybyłych na losowanie loterii, a potem zawiesił dramatycznie głos, powiódł wzrokiem po morzu głów i obwieścił wiadomość wieczora. Oficjalna pula wyliczona w ostatniej chwili na podstawie liczby sprzedanych kuponów osiągnęła rekordową wysokość i wynosi sto milionów dolarów! Kiedy z ust prowadzącego padła ta gigantyczna suma, przez salę przetoczył się zbiorowy pomruk niedowierzania. Nawet LuAnn opadła szczęka. Charlie spojrzał na nią, pokręcił nieznacznie głową, pochylił się i szepnął jej do ucha:

– Kurczę, możesz ogołocić do czysta i Saksa, i Tiffany’ego, i jeszcze wybudować szpital w Harlemie, a wszystko to z samych odsetek.

– Tak, to największa pula w dziejach loterii i za chwilę ktoś, jakiś nieprawdopodobny szczęściarz, ją wygra – obwieścił prowadzący ciągnienie tonem showmana, uśmiechając się promiennie.

Tłum przyjął te słowa dzikim aplauzem. Mężczyzna teatralnym gestem dał znak kobiecie, i ta wcisnęła klawisz na obudowie, włączając maszynę. Kule w pierwszym pojemniku ruszyły w obłędny taniec. Kiedy przypuściły szturm na wąski przesmyk prowadzący do pionowej rury, LuAnn wstrzymała oddech. Serce waliło jej jak oszalałe. Co tam stojący tuż obok Charlie, co tam opanowanie i pewność siebie pana Jacksona, co tam fakt przewidzenia przezeń wyniku losowania loterii codziennej, co tam wszystko inne, co przytrafiło się jej w ciągu kilku ostatnich dni – musiała chyba na głowę upaść, że dała się w to wciągnąć. Jak Jackson czy w ogóle ktokolwiek może kontrolować zachowanie tych kłębiących się żywiołowo kul? To, co rozgrywało się teraz na jej oczach, przypominało zmasowany atak plemników na jajeczko. Widziała kiedyś taki film popularnonaukowy w telewizji. Jakie są szanse bezbłędnego wskazania tego, który przebije się w końcu przez osłonkę? Słabo jej się zrobiło, kiedy po szybkim rozważeniu sytuacji pozostały jej do wyboru tylko dwie możliwości: albo przyjdzie jej wracać do Rikersville i tłumaczyć się z dwóch trupów w pełnej narkotyków przyczepie kempingowej, którą nazywała swoim domem; albo zostanie tutaj, poszuka schronienia w najbliższym przytułku dla bezdomnych i będzie tam kontemplować swoje zrujnowane życie.

Jeszcze mocniej przytuliła do siebie Lisę, a dragą ręką poszukała dłoni Charliego. Jedna z kul przecisnęła się przez otwór prowadzący do pierwszej rury i została w niej przechwycona. Nosiła numer zero. Pokazano ją na wielkim ekranie, który wisiał nad podwyższeniem. Jednocześnie rozbrykały się kule w drugim pojemniku. Również spośród nich po kilku sekundach wyłoniona została zwyciężczyni: kula z cyfrą osiem. Do rur przyporządkowanych następnym pojemnikom przecisnęło się jedna po drugiej sześć kolejnych kul. Kształtująca się stopniowo kombinacja wygrywających numerów wyglądała teraz następująco: 0-8-1-0-0-8-0-5. LuAnn, poruszając bezgłośnie ustami, odczytała powoli znajome cyfry. Pot wystąpił jej na czoło, nogi zrobiły się jak z waty. Boże – wyszeptała pod nosem – a więc to chyba prawda. Jackson dotrzymał słowa. Temu zarozumiałemu, dupowatemu człowieczkowi jakoś, w jakiś sposób wyszedł przekręt. Wokół rozlegały się jęki zawodu i gniewne pomruki. Ludzie, rozczarowani dotychczasowym wynikiem widniejącym na ekranie, darli swoje kupony i rzucali ich strzępy na podłogę. LuAnn wpatrywała się jak urzeczona w budzące się do życia kule w dziewiątym pojemniku. W jej odczuciu cały ten proces przebiegał teraz w najwolniejszym z wolnych temp. W końcu w rurę numer dziewięć wessana została kula z cyfrą dwa. W tłumie nie było już twarzy, na której malowałaby się nadzieja. Z jednym wyjątkiem.

W ruch poszły kule z ostatniego pojemnika. Kula z cyfrą jeden przepchnęła się szybko w okolice otworu prowadzącego do ostatniej rury. Zdawało się, że jeszcze chwila, a przeleci przezeń i pomknie po zwycięstwo. Siła, z jaką LuAnn ściskała dłoń Charliego, zaczęła słabnąć. I nagle kula z numerem jeden, niczym przekłuty balon, z którego uchodzi powietrze, opadła na dno, a jej miejsce w kolejce do otworu, nabierając niespodziewanie energii i determinacji, zajęła kula z numerem cztery. Zdecydowanymi, szarpanymi ruchami starała się przybliżyć do otworu prowadzącego do dziesiątej i ostatniej rury, ale coś jakby ją za każdym razem od niego odpychało. Krew odpłynęła LuAnn z twarzy, nogi się pod nią ugięły.

– O, cholera – powiedziała głośno, nie bacząc, że w tłumie, choć gwarnym, usłyszeć ją może nie tylko Charlie. Ścisnęła pałce Charliego tak mocno, że ten omal nie krzyknął z bólu.

Charliemu też serce waliło jak młotem. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby Jacksonowi coś się nie udało, ale nigdy nic nie wiadomo. Do diabła, przecież nie zaszkodzi – pomyślał, wsunął wolną rękę pod koszulę i namacał tam graby srebrny krzyżyk, który nosił na szyi od dziecka. Potarł go na szczęście.

Powoli, tak powoli, że LuAnn nieomal stanęło serce, dwie unoszone wirami gorącego powietrza kule zamieniły się znowu miejscami jak w precyzyjnie wychoreografowanym tańcu, po drodze odbijając się nawet od siebie rykoszetem. Po tej przelotnej kolizji kula z cyfrą jeden zlitowała się wreszcie nad LuAnn, śmignęła przez otwór i została przechwycona w dziesiątej i ostatniej rurze.

LuAnn ogromnym wysiłkiem woli stłumiła cisnący się na usta okrzyk nie tyle radości, że stała się właśnie bogatsza o sto milionów dolarów, co ulgi. Spojrzeli na siebie z Charliem szeroko otwartymi oczyma. Oboje dygotali, oboje zlani byli potem, jak po odbytym właśnie stosunku. Charlie pochylił się do niej, wyginając w łuk brwi, jakby chciał powiedzieć: „No i widzisz, wygrałaś”.

LuAnn kiwnęła nieznacznie głową. Lisa kopała i wyrywała się, wyczuwając podniecenie matki.

– Cholera – mruknął Charlie. – O mało nie zsikałem się w spodnie przy tej ostatniej kuli. – Wyprowadził LuAnn z sali i po paru minutach szli już wolno ulicą w kierunku hotelu. Był piękny, rześki wieczór. Charlie zatarł dłonie. – Boże, myślałem, że mi połamiesz paluchy. Czemu się tak denerwowałaś?

– Lepiej, żebyś nie wiedział – ucięła stanowczym tonem i pocałowała Lisę w policzek. Szła przez chwilę w milczeniu, wciągając w płuca ogromne chausty świeżego, chłodnego powietrza. Rozsadzała ją euforia. Niespodziewanie z przewrotnym uśmieszkiem trąciła Charliego łokciem w bok. – Kto ostatni do hotelu, ten stawia kolację. – Wystartowała jak rakieta; długi płaszcz wydął się na jej plecach niczym spadochron. Zostawiła go daleko w tyle, ale mimo to Charlie słyszał wciąż jej radosne popiskiwania. Uśmiechnął się i ruszył biegiem za nią. Humory z pewnością by się im popsuły, gdyby zauważyli mężczyznę, który przyszedł za nimi na losowanie krajowej loterii i obserwował ich teraz z drugiej strony ulicy. Romanello przeczuwał, że śledzenie LuAnn może zaowocować bardzo interesującymi rezultatami. Ale nawet on przyznać musiał, że to, co odkrył, daleko przewyższało jego oczekiwania.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

– Na pewno tam właśnie chcesz jechać, LuAnn?

– Tak jest, panie Jackson – powiedziała z przekonaniem do słuchawki. – Zawsze chciałam odwiedzić Szwecję. Stamtąd dawno temu wyemigrowali do Ameryki przodkowie mojej mamy. Marzyła, żeby tam pojechać, ale jakoś nigdy się nie wybrała. Robię to więc jakby dla niej. Będą z tym jakieś trudności?

– Trudności są ze wszystkim, LuAnn. Tylko w rozmaitym nasileniu.

– Ale pan to potrafi załatwić, prawda? Właściwie to inne kraje też chciałabym zwiedzić, ale bardzo mi zależy, żeby zacząć od Szwecji.

– Skoro potrafiłem zapewnić komuś takiemu jak ty wygranie stu milionów dolarów – powiedział z rozdrażnieniem Jackson – to chyba nie ma wątpliwości, że potrafię zająć się równie skutecznie twoimi planami wojaży.