– Byłabym bardzo wdzięczna. Naprawdę. – LuAnn zerknęła na Charliego, który zabawiał Lisę. Uśmiechnęła się do niego. – Bardzo dobrze ci to wychodzi.

– Słucham? – zdumiał się Jackson.

– O, przepraszam, mówiłam do Charliego.

– Daj mi go do telefonu. Musimy omówić twoją wizytę w biurze loterii celem potwierdzenia autentyczności wygrywającego kuponu. Im szybciej to załatwimy, tym szybciej odbędzie się konferencja prasowa i będziesz mogła ruszać w drogę.

– Mówił pan o jakichś warunkach… – zaczęła LuAnn.

– Nie chcę teraz o tym dyskutować – przerwał jej Jackson. – Daj mi Charliego, śpieszę się.

LuAnn odebrała od Charliego Lisę i wręczyła mu słuchawkę. Obserwowała go bacznie, kiedy odwrócony do niej plecami rozmawiał przyciszonym głosem przez telefon. Na koniec kiwnął parę razy głową i rozłączył się.

– Wszystko w porządku? – spytała niespokojnie, uciszając kapryszącą Lisę.

Charlie rozglądał się przez chwilę nieobecnym wzrokiem po pokoju.

– Tak, w porządku – powiedział w końcu. – Dziś po południu masz się zgłosić w centrali loterii. Odczekaliśmy już, ile trzeba.

– Pójdziesz ze mną?

– Pojadę z tobą taksówką, ale nie wejdę do budynku. Zaczekam na ciebie na zewnątrz.

– I co ja mam tam niby robić?

– Zwyczajnie pokazać swój kupon. Potwierdzą jego autentyczność i wydadzą ci oficjalne zaświadczenie. Wszystko w obecności świadków, i tak dalej. Prześwietlą cię na wylot. Obejrzą kupon pod nowoczesnym laserem. Ma wtopione takie specjalne żyłki. Niektóre przebiegają pod ciągiem cyfr, które wytypowałaś. Jak na banknotach, żeby utrudnić życie fałszerzom. Nie da się ich podrobić, a już na pewno nie w tak krótkim czasie. Zadzwonią do twojej kolektury, żeby się upewnić, czy rzeczywiście tam został złożony kupon o tym numerze serii. Zainteresują się twoim życiem osobistym. Skąd jesteś, czy masz dzieci, rodziców, i tak dalej. Trwa to parę godzin. Nie musisz czekać. Skontaktują się z tobą, kiedy cała procedura dobiegnie końca. Potem wydadzą oświadczenie dla prasy, że zgłosił się zwycięzca, ale twoje nazwisko ujawnią dopiero na konferencji prasowej. To taki chwyt psychologiczny. Naprawdę wpływa na zwiększenie sprzedaży kuponów na następne ciągnienie. Na to ciągnienie też nie będziesz musiała czekać. Konferencja prasowa zwołana zostanie następnego dnia.

– Wrócimy tutaj jeszcze?

– Nie, Linda Freeman jeszcze dzisiaj się wymeldowuje. Przenosimy się do innego hotelu, gdzie zameldujesz się już jako LuAnn Tyler, jedna z najbogatszych osób w kraju, która przyjechała właśnie do miasta odebrać wygraną.

– Byłeś już kiedyś na takiej konferencji prasowej?

Kiwnął głową.

– Na kilku. Bywa na nich czasem niezły cyrk. Zwłaszcza kiedy zwycięzcy przyprowadzają rodziny. Pieniądze mają dziwny wpływ na ludzi. Ale nie trwa to długo. Zadadzą ci trochę pytań i będziesz wolna. – Urwał, a potem dorzucił: – To ładnie z twojej strony, że jedziesz do Szwecji ze względu na matkę.

LuAnn, bawiąc się stopkami Lisy, spuściła wzrok.

– Trochę się boję. Nigdy nie byłam za granicą.

– Na pewno sobie poradzisz.

– Nie wiem, jak długo tam zabawię.

– A siedź, ile chcesz. Do licha, jak ci się spodoba, to możesz zostać nawet na zawsze.

– To raczej odpada. Wątpię, żebym tam pasowała.

Wziął ją za ramiona i spojrzał w oczy.

– Posłuchaj, LuAnn, uwierz wreszcie w siebie. Zgoda, nie możesz się pochwalić żadnymi stopniami ani tytułami naukowymi, ale jesteś inteligentna, kochasz swoje dziecko i masz dobre serce. To stawia cię w moich oczach wyżej od dziewięćdziesięciu dziewięciu procent ludzi żyjących w tym kraju.

– I tutaj nie dałabym sobie chyba rady bez twojej pomocy.

Wzruszył ramionami.

– Mówiłem już, że to moja praca. – Puścił ją i wygrzebał papierosa z paczki. – Może byśmy tak coś przekąsili, zanim pojedziesz upomnieć się o swoją wygraną? No i co, jesteś gotowa, by stać się obrzydliwie bogata, moja panno?

LuAnn wzięła głęboki oddech.

– Jestem – powiedziała.

LuAnn wyszła z budynku Komisji Loteryjnej i skręciła w boczną uliczkę, gdzie w umówionym miejscu czekał na nią Charlie z Lisa.

– Przyglądała się każdemu przechodniowi. Wypatrywała mamusi.

– Niedługo to ja będę za nią wszędzie biegała.

– Już chciała gdzieś pełznąć na czworakach, ledwie ją utrzymałem, przysięgam. – Charlie uśmiechnął się do rozradowanej widokiem matki Lisy i położył ją z powrotem do wózka. – No i jak poszło?

– Byli bardzo serdeczni. Bardzo uprzejmie mnie potraktowali. „Może kawy, pani Tyler?” „Chce pani gdzieś zatelefonować?” Jedna kobieta spytała mnie, czy nie zatrudniłabym jej w charakterze osobistej asystentki. – LuAnn roześmiała się.

– Lepiej do tego przywyknij. Masz zaświadczenie?

– Tak, w torebce.

– Kiedy konferencja prasowa?

– Powiedzieli mi, że jutro o szóstej wieczorem. – Przyjrzała mu się uważnie. – Coś się stało?

Charlie nie odpowiedział, ale kiedy już szli, kilka razy obejrzał się ukradkowo przez ramię.

– Sam nie wiem – mruknął w końcu, spoglądając na nią dziwnie. – Siedząc w więzieniu, a potem bawiąc się w detektywa, wyrobiłem sobie coś w rodzaju wewnętrznego radaru, który mnie ostrzega, kiedy ktoś za bardzo się mną interesuje. Ten alarm teraz się włączył.

LuAnn chciała się rozejrzeć, ale powstrzymał ją.

– Nie rób tego. Idź dalej jak gdyby nigdy nic. O, właśnie tak. Zameldowałem cię już w tym innym hotelu. To o przecznicę stąd. Odprowadzę was tam, a potem trochę powęszę. Nie przejmuj się, to prawdopodobnie fałszywy alarm.

LuAnn popatrzyła na zmarszczki zatroskania wokół jego oczu i doszła do wniosku, że nie mówi tego, co myśli. Mocniej ścisnęła rączkę dziecięcego wózka.

Anthony Romanello, idący dwadzieścia kroków za nimi drugą stroną zatłoczonej o tej porze ulicy, odniósł niejasne wrażenie, że został zdemaskowany. Jego wewnętrzny dzwonek alarmowy wyzwoliło zauważalne usztywnienie w ruchach ludzi, za którymi podążał. Wbił ręce głębiej w kieszenie kurtki, przygarbił się i został trochę bardziej w tyle, ale tak, by pozostawali w zasięgu jego wzroku. Starał się też mieć bez przerwy na oku najbliższą wolną taryfę na wypadek, gdyby tamci postanowili wsiąść do taksówki. Tamtym załadowanie się do samochodu z wózkiem i dzieckiem zajęłoby trochę czasu i to dawało mu przewagę. Zdążyłby na pewno coś złapać. Ale para, którą śledził, doszła do swojego miejsca przeznaczenia pieszo. Romanello pokręcił się chwilę przed hotelem, potem spojrzał w prawo, spojrzał w lewo, i wszedł do środka.

– Kiedy to kupiłeś? – LuAnn patrzyła na stos nowych walizek i toreb podróżnych piętrzący się w kącie hotelowego apartamentu.

Charlie uśmiechnął się.

– Nie wybierzesz się przecież w swoją wielką podróż bez odpowiedniego bagażu. To superwytrzymały sprzęt. Nie jakiś tam drogi chłam, który rozlatuje się, jak krzywo na niego spojrzeć. Jedna torba już spakowana. Masz w niej wszystko, co ci będzie potrzebne na drogę, z rzeczami Lisy włącznie. Zatrudniłem do tego moją przyjaciółkę. Będziemy się musieli wybrać dzisiaj na zakupy, żeby wypełnić czymś resztę bagażu.

– Boże, Charlie, wierzyć mi się nie chce. – Uścisnęła go i cmoknęła w policzek.

Zakłopotany, spuścił wzrok i zaczerwienił się.

– Drobiazg. Masz. – Wręczył jej paszport.

Wpatrywała się przez chwilę w skupieniu we wpisane do niego nazwisko, jakby oswajała się dopiero z tą swego rodzaju reinkarnacją, potem zamknęła małą granatową książeczkę. Była to brama do innego świata, świata, do którego wkrótce, przy odrobinie szczęścia, trafi.

– Zapełnij go stemplami, LuAnn, zwiedźcie z Lisa całą tę przeklętą planetę. – Charlie odwrócił się i ruszył do drzwi. – Mam coś do załatwienia. Niedługo wrócę.

Patrzyła za nim, obracając paszport w palcach, na policzki wystąpił jej lekki rumieniec.

– A może byś tak z nami pojechał, Charlie?

Odwrócił się powoli i spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Słucham?

LuAnn spuściła wzrok na swoje ręce i wyrzuciła z siebie:

– Pomyślałam sobie, że mam teraz tyle pieniędzy. A ty byłeś taki dobry dla mnie i dla Lisy. No i ja nigdzie jeszcze nie byłam, i w ogóle. I… no… chciałabym, żebyś z nami pojechał… to znaczy, jeśli masz ochotę. Zrozumiem, jeśli nie zechcesz.

– To wspaniałomyślna propozycja, LuAnn – powiedział cicho. – Ale ty mnie przecież wcale nie znasz. A to wielkie ryzyko proponować coś takiego komuś, o kim się prawie nic nie wie.

– Wiem wszystko, co trzeba – odparowała. – Wiem, że dobry z ciebie człowiek. Widzę przecież, jak się nami opiekujesz. I Lisa lgnie do ciebie jak do nikogo innego. A to bardzo się dla mnie liczy.

Charlie uśmiechnął się do małej, a potem spojrzał znowu na LuAnn.

– Może najpierw przemyślmy to sobie oboje, LuAnn. Potem porozmawiamy, zgoda?

Wzruszyła ramionami i odgarnęła z twarzy kilka niesfornych pasemek włosów.

– Ja ci nie proponuję małżeństwa, Charlie, jeśli tak to zrozumiałeś.

– I bardzo dobrze, bo nadaję się raczej na twojego dziadka – odparł z uśmiechem.

– Ale ja naprawdę chciałabym cię mieć przy sobie. Niewielu mam przyjaciół, a jeszcze mniej takich, na których mogę polegać. A wiem, że tobie mogę zaufać. Jesteś moim przyjacielem, prawda?

– Tak – powiedział Charlie dziwnie zdławionym głosem. Odchrząknął i bardziej już oficjalnym tonem dodał: – Przyjąłem twoją propozycję do wiadomości, LuAnn. Porozmawiamy o niej, jak wrócę. Obiecuję.

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, LuAnn ułożyła Lisę do snu, a potem wyjrzała przez okno. Charlie wychodził właśnie z hotelu. Odprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zniknął jej z oczu. Nie zauważyła, żeby ktoś za nim szedł, ale na ulicy było tyle ludzi, że pewności mieć nie mogła. Westchnęła i spochmurniała. Obco się tu bez niego czuła. Już go jej brakowało. Wybiegła myślami do konferencji prasowej, ale kiedy wyobraziła sobie zgraję obcych zasypujących ją gradem pytań, nerwy rozdygotały się jej tak, że dała sobie spokój.