David zerwał się z sofy.

– Oczywiście, ani mru-mru. Przysięgam. – Oblizał nerwowo wargi i przesunął drżącą dłonią po powleczonych żelem włosach. – Idę zobaczyć, czy wszystko gotowe, LuAnn. – Zdobył się na niepewny uśmiech i pokazał jej oba kciuki.

Odwzajemniła się tym samym gestem.

– Wielkie dzięki za zrozumienie, panie Davis. – Kiedy wyszedł, odwróciła się do Lisy. – Ty nigdy nie będziesz zmuszona do czegoś takiego, maleńka. Twoja mama wkrótce też nie. – Wzięła Lisę na ręce i zapatrzyła się na ścienny zegar odmierzający czas.

Charlie, rozglądając się w koło, przepychał się przez zatłoczone audytorium w kierunku podwyższenia. Wybrał miejsce, z którego dobrze widać było scenę, i zatrzymał się. Najchętniej towarzyszyłby LuAnn, udzielając jej wsparcia moralnego, którego z pewnością teraz potrzebowała. Ale to nie wchodziło w rachubę. Musiał do końca pozostawać w cieniu. Wzbudzanie podejrzeń nie wchodziło w zakres jego obowiązków. Spotka się z LuAnn po konferencji. Będzie jej musiał powiedzieć, czy z nią jedzie, czy nie. Sęk w tym, że jeszcze się nie zdecydował. Chciał już sięgnąć po papierosa, ale przypomniał sobie, że w tym budynku nie wolno palić. Szkoda, bo bardzo tęsknił za kojącym działaniem nikotyny. Wyskoczyłby na małego dymka przed budynek, ale na to nie było już czasu.

Westchnął z rezygnacją i przygarbił się. Większość życia tułał się z miejsca na miejsce bez określonego planu, bez żadnych przemyślanych długofalowych celów. Uwielbiał dzieci, lecz własnych nie miał. Zarabiał dobrze, ale pieniądze, choć zapewniały niezły standard życia, szczęścia mu jakoś nie przyniosły. Miał już swoje lata i podejrzewał, że na żadną odmianę nie może już raczej liczyć. Podążał wciąż drogą, którą wybrał w młodości. Aż do teraz. LuAnn Tyler zaproponowała mu sposób na wyrwanie się z tego zaklętego kręgu. Nie łudził się, by była zainteresowana seksualnie, zresztą wcale tego by nie chciał. Pragnął jej przyjaźni, jej dobroci – dwóch rzeczy, których zawsze mu w życiu brakowało. No więc jak? Jechać czy nie jechać? Nie miał wątpliwości, że przyjmując propozycję, czułby się w towarzystwie LuAnn i Lisy znakomicie, a do tego zastępowałby małej ojca. W każdym razie przez kilka lat. A co potem? Nie spał pół nocy, usiłując sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała sytuacja za tych kilka lat.

Tylko patrzeć, jak o rękę pięknej, bogatej teraz i odmienionej dzięki temu bogactwu LuAnn zaczną się ubiegać najatrakcyjniejsi mężczyźni świata. Jest bardzo młoda, ma jedno dziecko i z pewnością zapragnie następnych. Wyjdzie za któregoś z tych zalotników. A ten przyjmie na siebie obowiązki ojca Lisy, i tak być powinno. Stanie się przecież mężem LuAnn. A gdzie wtedy znajdzie się miejsce dla niego, dla Charliego? Przecisnął się między dwoma kamerzystami z CNN bliżej sceny. Tak, w końcu nadejdzie taki dzień, że uzna, iż musi odejść. Niezręcznie byłoby zostać. Nie stanie się przecież członkiem rodziny, i w ogóle. I będzie to bolesne, bardziej bolesne niż użyczanie w młodości swego ciała na worek treningowy. Spędził z LuAnn i Lisa zaledwie kilka dni, a już czuł, że łączy go z nimi więź, jakiej nie udało mu się zadzierzgnąć z byłą żoną przez dziesięć lat małżeństwa. A jak to zniesie po przeżyciu z nimi trzech albo czterech lat? Czy rozstanie z Lisa i jej matką nie złamie mu serca, nie podkopie psychicznie? Pokręcił głową. Ale z niego twardziel, wyłazi szydło z worka. Ledwie poznał tych prostych ludzi z Południa, a już musi podejmować brzemienną w skutki decyzję, której konsekwencje mogą zaważyć na całej jego przyszłości.

Czuł się rozdarty. Z jednej strony machnąłby na wszystko ręką, pojechał i dobrze się bawił. Co mu tam, skąd wiadomo, czy w przyszłym roku szlag go nie trafi? Jednak z drugiej strony bał się, wahał. Wiedział, że mógłby być przyjacielem LuAnn do grobowej deski, ale nie był pewien, czy potrafiłby żyć przy niej ze świadomością, że wszystko może się nagle skończyć.

– Cholera – zaklął cicho. Spójrz prawdzie w oczy, przecież to zwyczajna zazdrość. Gdybyś tak był dwadzieścia – wzruszył ramionami – no, trzydzieści lat młodszy. Zazdrościł mężczyźnie, który w końcu ją zdobędzie. Zdobędzie jej miłość. Miłość, przynajmniej z jej strony, dozgonną. I niech Bóg ma w opiece faceta, któremu przyszłoby do głowy ją zdradzić. Widać na pierwszy rzut oka, że drzemie w niej jędza. Jędza o złotym sercu, a przez to jeszcze bardziej pociągająca. Rzadko się spotyka takie przeciwstawne cechy w jednej cielesnej powłoce.

Charlie otrząsnął się z tych refleksji i spojrzał na scenę. Cała sala stężała jak napięty biceps. Zza kulis, pośród trzasku aparatów fotograficznych, wyszła z gracją wysoka, majestatyczna i spokojna LuAnn. Charlie pokręcił z zachwytem głową.

– Jasny gwint – mruknął pod nosem. Właśnie jeszcze bardziej utrudniła mu powzięcie decyzji.

Szeryf Roy Waymer o mało nie zakrztusił się piwem na widok LuAnn Tyler machającej do niego z telewizora.

– Jezus, Maria, Józefie święty! – Obejrzał się na żonę, Doris, która wlepiała oczy w dwudziestosiedmiocalowy ekran.

– Ty jej szukasz po całym okręgu, a ona sobie siedzi w Nowym Jorku! – wykrzyknęła Doris. – A to szczęściara. Tyle forsy wygrać. – Doris powiedziała to z goryczą, wyłamując sobie palce. W baniaku na śmieci za domem wylądowały przed chwilą dwadzieścia cztery podarte kupony loteryjne.

Waymer podźwignął swoje imponujące cielsko z przepastnego fotela i poczłapał do telefonu.

– Obdzwoniłem stacje kolejowe w okolicy i na lotnisko w Atlancie też telefonowałem, ale jak dotąd nic. Do głowy by mi nie przyszło, że pojechała do Nowego Jorku. Nie posłałem jej zdjęcia do biuletynu policyjnego, bo nie myślałem, że opuściła granice okręgu, a co dopiero stanu. Przecież nie ma nawet samochodu. Z dzieciakiem, i w ogóle. Myślałem, że się przyczaiła u jakiejś psiapsiółki.

– Wygląda na to, że ci się wywinęła. – Doris wskazała na LuAnn produkującą się na ekranie. – Jej nie da się z nikim pomylić.

– Przestań, matka – fuknął na żonę szeryf – tu nie FBI. Od kiedy Freddie poszedł z powodu kręgosłupa na zwolnienie, zostało mi tylko dwóch mundurowych. A policja stanowa sama ma roboty po uszy. Nikogo mi tu nie podeślą. – Sięgnął po słuchawkę.

Doris popatrzyła na niego z niepokojem.

– Myślisz, że to LuAnn załatwiła Duane’a i tego drugiego?

Waymer przyłożył słuchawkę do ucha i wzruszył ramionami.

– LuAnn potrafiłaby dołożyć każdemu facetowi, jakiego znam. Duane’owi na pewno by dała radę. Ale z tego drugiego było kawał chłopa, sto pięćdziesiąt kilo żywej wagi. – Zaczął wybierać numer. – Chyba że zaszła go od tyłu i zaprawiła w łeb telefonem. W każdym razie z kimś się biła. Mam świadków, którzy widzieli ją tamtego dnia z plastrem na brodzie.

– A to wszystko przez narkotyki – skomentowała Doris. – Biedna ta kruszyna, nie dość, że przyszła na świat w przyczepie, to jeszcze pełnej narkotyków.

Waymer kiwał głową.

– Wiem, wiem.

– Założę się, że LuAnn tym wszystkim dyrygowała. Wszyscy wiedzą, że to dziewczyna kuta na cztery nogi. A taka zawsze była przymilna. Maskować się próbowała, ale od razu było widać, co z niej za ziółko. Nie podobało jej się tutaj, ciągnęło ją w szeroki świat, tylko pieniędzy nie miała. No to się wzięła za narkotyki. Łatwy zarobek, wspomnisz moje słowa, Roy.

– Słyszę, matka, słyszę. Ale już jej te pieniądze z narkotyków niepotrzebne. – Wskazał głową na telewizor.

– Lepiej się pośpiesz, bo znowu zwieje.

– Dzwonię do nowojorskiej policji, żeby ją zgarnęli.

– Myślisz, że cię posłuchają?

– Matka, ona jest zamieszana w podwójne morderstwo – powiedział wyniośle szeryf. – Nawet jeśli nie ma nic na sumieniu, to może być świadkiem w sprawie.

– No tak, ale czy tej jankeskiej policji z Nowego Jorku będzie się chciało kiwnąć palcem? Hę?

– Policja to policja, Doris, nieważne, czy to Północ, czy Południe. Prawo jest prawem.

Doris, wcale nieprzekonana do cnót rodaków z Północy, prychnęła i nagle w jej oczach pojawiła się nadzieja.

– Zaraz, a jak ją wsadzą, to nie będzie musiała czasem oddać tych wygranych pieniędzy? – Spojrzała znowu na uśmiechającą się w telewizorze LuAnn, rozważając ewentualność wyciągnięcia ze śmietnika tych podartych kuponów i podjęcia próby ich rekonstrukcji. – Co by jej przyszło z tej forsy w więzieniu, nie?

Szeryf Waymer nie odpowiedział. Próbował się połączyć z nowojorską policją.

LuAnn machała wielkim czekiem, uśmiechała się do tłumu i odpowiadała na pytania padające z różnych stron ogromnej sali. Telewizja transmitowała to na całe Stany Zjednoczone i na cały świat.

– Czy ma już pani jakieś plany wykorzystania tych pieniędzy? Jeśli tak, to jakie?

– Dowiecie się – odparła LuAnn. – Zobaczycie, ale będziecie musieli poczekać.

Jak to było do przewidzenia, zdarzały się też głupie pytania.

– Czy się pani cieszy?

– Bardzo – odpowiedziała. – Bardziej niż kiedykolwiek.

– Czy wyda je pani wszystkie w jednym miejscu?

– Wątpię. Musiałoby to być bardzo duże miejsce.

– Wspomoże pani rodzinę?

– Wspomogę ludzi, na których mi zależy.

Padły też trzy propozycje małżeństwa. Każdemu konkurentowi do swojej ręki odpowiadała inaczej, z poczuciem humoru, ale odmownie. Charlie, słuchając tego, zżymał się w duchu. W końcu, spojrzawszy na zegarek, wyszedł z sali.

Jakiś czas sypały się jeszcze pytania, robiono zdjęcia, śmiano się i uśmiechano, ale w końcu konferencja prasowa dobiegła końca i LuAnn zeszła ze sceny. Wróciła do garderoby, przebrała się szybko w spodnie i bluzkę, zmyła z twarzy makijaż, upchnęła długie włosy pod kowbojski kapelusz i wzięła Lisę na ręce. Zerknęła na zegarek. Upłynęło dwadzieścia minut od chwili, kiedy przedstawiono ją światu jako zwyciężczynię ostatniego losowania krajowej loterii. Szeryf z Rikersville rozmawia już pewnie z nowojorską policją. W rodzinnym miasteczku LuAnn wszyscy, łącznie z szeryfem Royem Waymerem, oglądali obowiązkowo każde losowanie i późniejszą konferencję. Miała bardzo mało czasu.