Drzwi zamknęły się.

Czy tajemniczy mężczyzna wyszedł, czy też został w pomieszczeniu? Harry nie słyszał już jego sapania. Wstał i rozejrzał się ostrożnie. Był sam.

Westchnął z ulgą.

Ale co się właściwie dzieje?

Miał przeczucie, że ciężkie kroki i sapiący oddech należały do policjanta albo celnika. Może jednak była to tylko rutynowa kontrola.

Podkradł się do drzwi i uchylił je odrobinę. Słyszał stłumione głosy dobiegające z kabiny nawigacyjnej, ale w korytarzyku chyba nikogo nie było. Wymknął się z luku bagażowego i stanął przy drzwiach kabiny. Były nie domknięte, dzięki czemu nie miał żadnych problemów z usłyszeniem rozmowy prowadzonej przez dwóch mężczyzn.

– Nie ma go na pokładzie.

– Musi być, bo nie wychodził na brzeg.

Obaj mężczyźni mówili z kanadyjskim akcentem. Ale kogo mieli na myśli?

– Może wyślizgnął się na samym końcu?

– Jeśli tak, to gdzie się podział? Nigdzie go nie ma.

Czyżby Frankie Gordino uciekł Ollisowi Fieldowi? – przemknęło Harry'emu przez myśl.

– A kto to właściwie jest?

– Podobno jakiś wspólnik tego ptaszka, którego wiozą do Stanów.

A więc to nie Gordino uciekł, tylko jeden z członków jego gangu, którego obecność odkryto na pokładzie samolotu. Ciekawe, który z tak zacnie wyglądających pasażerów okazał się zwykłym gangsterem?

– To chyba nie przestępstwo być czyimś wspólnikiem?

– Nie, ale on posługuje się fałszywym paszportem.

Harry'ego ogarnęły niedobre przeczucia. On także miał fałszywy paszport. Ale chyba to nie jego szukają?

– No więc, co teraz zrobimy?

– Zameldujemy się sierżantowi Morrisowi.

Harry'emu zaświtała mrożąca krew w żyłach myśl, że to on może być obiektem poszukiwań. Gdyby policja domyśliła się, że któraś spośród osób znajdujących się na pokładzie ma zamiar dopomóc Frankiemu Gordinowi w ucieczce, przede wszystkim dokładnie sprawdziłaby listę pasażerów. Bardzo szybko wyszłoby na jaw, że Harry Vandenpost przed dwoma laty zgłosił w Londynie kradzież swojego paszportu, a jeden telefon do jego domu pozwoliłby stwierdzić, że nie podróżuje Clipperem linii Pan American, lecz siedzi w kuchni zajadając płatki kukurydziane na mleku lub czyta poranną gazetę. Wiedząc, że podszywający się pod niego człowiek posługuje się fałszywym paszportem, policja natychmiast doszłaby do wniosku, że to on właśnie ma za zadanie wyrwać Frankiego Gordina z rąk sprawiedliwości.

Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków – pomyślał. – Może jednak chodzi o kogoś innego.

Do rozmowy włączył się trzeci głos, bez wątpienia należący do Mickeya Finna.

– Kogo panowie szukają?

– Faceta podającego się za Harry'ego Vandenposta.

To ostatecznie wyjaśniło wszystkie wątpliwości. Harry zmartwiał z przerażenia. Zdemaskowano go. Wizja domu na wsi i kortu tenisowego zblakła jak stara fotografia. Zamiast niej ujrzał pogrążony w ciemności Londyn, salę rozpraw, więzienną celę, a wreszcie wojskowe koszary. To był największy pech, o jakim słyszał w życiu.

– Wyobraźcie sobie, że przyłapałem go, jak tu węszył, kiedy staliśmy w Botwood! – powiedział drugi inżynier.

– Ale teraz nigdzie go nie ma.

– Jesteście pewni?

Stul pysk, Mickey! – ryknął bezgłośnie Harry.

– Zajrzeliśmy we wszystkie kąty.

– A sprawdziliście stanowiska kontroli silników?

– Gdzie to jest?

– W skrzydłach.

– Tak, patrzyliśmy i tam.

– Ale czy weszliście do środka? Są tam miejsca, których nie widać z kabiny.

– W takim razie, lepiej sprawdźmy jeszcze raz.

Obaj policjanci nie sprawiali wrażenia zbyt rozgarniętych.

Miał poważne wątpliwości, czy dowodzący nimi sierżant zaufa ich świadectwu. Jeśli dysponował choć odrobiną rozsądku, powinien zarządzić ponowne przeszukanie samolotu, a wtedy na pewno ktoś zajrzy za kufer lady Oxenford. Gdzie powinien się schować, żeby nie zostać odkryty?

W maszynie było sporo miejsc, które nadawały się na kryjówkę, ale załoga wszystkie je znała. Zostaną przetrząśnięte nie tylko kabiny, lecz również puste pomieszczenia w dziobie i ogonie Clippera, toalety i oba skrzydła. Każdy zakamarek, który udałoby się znaleźć Harry'emu, był doskonale znany członkom załogi.

Znalazł się w pułapce.

A gdyby spróbować ucieczki? Mógłby wyślizgnąć się z samolotu i popędzić przed siebie plażą. Szanse miał niewielkie, ale i tak było to lepsze rozwiązanie, niż oddać się dobrowolnie w ręce policji. Jednak dokąd miałby pójść, nawet gdyby udało mu się wymknąć niepostrzeżenie z osady? W mieście na pewno dałby sobie radę, lecz dręczyło go nieprzyjemne przeczucie, że od najbliższego miasta dzieli go szmat drogi. W otwartym terenie był bez szans. Potrzebował tłoku, wąskich zaułków, stacji kolejowych i sklepów, natomiast z informacji, jakie miał na temat Kanady, wynikało jednoznacznie, że jest to ogromny kraj niemal w całości porośnięty lasem.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby udało mu się dotrzeć do Nowego Jorku.

Ale jak tego dokonać?

Usłyszał odgłosy świadczące o tym, że policjanci wchodzą do wnętrza skrzydeł. Na wszelki wypadek cofnął się do luku bagażowego…

I ujrzał przed sobą rozwiązanie gnębiącego go problemu.

Odbędzie pozostałą część podróży w kufrze lady Oxenford.

Tylko czy uda mu się wejść do środka? Wydawało mu się, że tak. Kufer miał wysokość około półtora metra i głębokość mniej więcej sześćdziesięciu centymetrów. Gdyby był pusty, spokojnie zmieściłoby się w nim nawet dwóch ludzi. Teraz jednak nie był pusty, więc należało zrobić w nim miejsce, wyjmując część ubrań. Ale co z nimi zrobić? Przecież nie mogą leżeć na wierzchu. Doszedł do wniosku, że upchnie je we własnej, prawie pustej walizce.

Musiał się śpieszyć.

Wyciągnął z kąta swoją walizkę, otworzył ją i wrzucił do środka część sukien lady Oxenford. Musiał usiąść na niej, by ją ponownie zamknąć.

Teraz mógł już wejść do kufra. Okazało się, że nie będzie żadnych problemów z zamknięciem go od wewnątrz. A co z oddychaniem? Nie zamierzał przebywać w nim zbyt długo. Może zrobi się trochę duszno, ale powinien jakoś wytrzymać.

Czy policjanci zwrócą uwagę na nie zasunięte zatrzaski? Było to całkiem prawdopodobne. Czy uda mu się zamknąć je od środka? Przyjrzał im się uważnie i doszedł do wniosku, że gdyby wywiercił scyzorykiem dziury w pobliżu nich, chyba zdołałby przesunąć zasuwki jego ostrzem, a dzięki tym otworom miałby czym oddychać.

Wyjął z kieszeni scyzoryk. Kufer wykonano z drewna obitego skórą, pokrytą wytłaczanym ornamentem przedstawiającym złociste kwiaty. Jak wszystkie scyzoryki, jego także był wyposażony w ostry szpikulec do wydłubywania kamieni z końskich podków. Przyłożył czubek do środka jednego z kwiatków i naparł całym ciężarem ciała. Skóra ustąpiła bez żadnych problemów, drewno natomiast stawiło wyraźny opór. Pracował najszybciej, jak potrafił. Ścianka miała około pół centymetra grubości, lecz po niespełna dwóch minutach udało mu się ją przebić.

Wyciągnął szpikulec. Dzięki skomplikowanemu ornamentowi dziura była prawie niewidoczna.

Wślizgnął się do kufra i stwierdził z ulgą, że może od środka zamykać i otwierać zatrzask.

Pozostało mu ich jeszcze pięć. Najpierw zajął się tymi przy górnej krawędzi, jako że najbardziej rzucały się w oczy. Właśnie z nimi skończył, kiedy ponownie usłyszał kroki.

Wskoczył do kufra i zamknął go starannie.

Co prawda sprawiło mu to trochę kłopotów, ale wreszcie uporał się z zadaniem. Jednak już po kilku minutach stwierdził, że pozycja, w jakiej stoi, jest okropnie niewygodna. Spróbował ją zmienić, ale niewiele mu to dało. Musiał cierpliwie czekać, aż tortury się skończą.

Wydawało mu się, że oddycha niezmiernie głośno. Dobiegające z zewnątrz odgłosy były mocno przytłumione, lecz i tak dobrze słyszał, jak ktoś przechodzi korytarzykiem – być może dlatego, że w tej części maszyny nie było dywanu i dźwięk bez przeszkód rozchodził się po metalowym pokładzie. W korytarzu musiało znajdować się co najmniej trzech ludzi. Nie usłyszał, jak otworzyły się drzwi, ale doskonale wiedział, że ktoś wszedł do luku.

Nagle tuż obok niego rozległ się donośny głos:

– Nie rozumiem, w jaki sposób temu draniowi udało się nam wymknąć!

Boże, spraw, żeby nie spojrzał na boczne zatrzaski – modlił się w duchu Harry.

Ktoś stuknął w wierzch kufra. Harry wstrzymał oddech. Może tylko oparł się łokciem… – pomyślał rozpaczliwie.

Ktoś zawołał coś z daleka.

– Nie, nie ma go w samolocie – odparł mężczyzna stojący przy kufrze. – Już wszędzie sprawdziliśmy.

Tamten znowu coś zawołał. Harry nie czuł już kolan. Na litość boską, idźcie pogadać gdzieś indziej! – zaklinał ich w duchu.

– Na pewno go złapiemy, nie ma obawy. Przecież nie przejdzie dwustu pięćdziesięciu kilometrów do granicy tak, żeby go nikt nie zauważył!

Dwieście pięćdziesiąt kilometrów! Oznaczało to co najmniej tydzień marszu. Może udałoby mu się poprosić kogoś o podwiezienie, ale wtedy zostawiłby za sobą wyraźny ślad.

Przez kilka sekund w pomieszczeniu panowała zupełna cisza, a potem rozległ się odgłos cichnących kroków.

Harry odczekał jeszcze chwilę, a potem wsunął w otwór szpikulec, by odsunąć zatrzask.

Tym razem szło mu jeszcze trudniej. Kolana bolały go tak bardzo, że z trudem mógł utrzymać się na nogach. Gdyby było tu więcej miejsca, na pewno już by się przewrócił. Poruszał scyzorykiem z coraz większą niecierpliwością, czując, jak chwyta go za gardło najpierw przerażenie, a potem najprawdziwsza klaustrofobia. Uduszę się tutaj! – pomyślał ogarnięty paniką. Z najwyższym trudem zmusił się do zachowania spokoju. Wreszcie, za którymś razem, zdołał zahaczyć szpikulcem o zasuwkę. Pchnął, ale czubek ześlizgnął się po wypolerowanym metalu. Zacisnął zęby i ponowił próbę.

Udało się.

Starając się nie śpieszyć, powtórzył operację z drugim zatrzaskiem.

Po pewnym czasie nareszcie mógł pchnąć obie pokrywy kufra i wyprostować się. Kolana rwały go tak okropnie, że o mało nie krzyknął, ale ból szybko minął.

Co teraz?

Nie mógł opuścić tutaj samolotu. Do Nowego Jorku chyba już nic mu nie groziło, ale co potem?