Kadłub samolotu zetknął się łagodnie z powierzchnią wody. Harry prawie wcale nie odczuwał niepokoju; zdążył już nabrać nieco doświadczenia.

– Która godzina, Percy? – zapytał.

– Jedenasta czasu lokalnego. Mamy godzinę spóźnienia.

– A jak długo będzie trwał postój?

– Też godzinę.

W Shediac zastosowano nową metodę dokowania. Do Clippera zbliżył się mały holownik i wprowadził go do pływającego doku, połączonego z lądem metalowym trapem.

Stanowiło to ogromne ułatwienie dla Harry'ego. Na poprzednich postojach pasażerowie byli przewożeni na brzeg łodzią, co oznaczało, że istniała tylko jedna szansa zejścia na ląd. Harry usiłował znaleźć jakiś pretekst, który pozwoliłby mu zostać na pokładzie, ale teraz mógł po prostu powiedzieć Margaret, żeby poszła pierwsza, a on dołączy do niej za kilka minut.

Steward otworzył zewnętrzne drzwi, pasażerowie zaś zaczęli wkładać płaszcze i kapelusze. Cała rodzina Oxenford podniosła się z miejsc, podobnie jak Clive Membury, który podczas całego lotu właściwie nie odezwał się ani słowem, jeśli nie liczyć długiej i poważnej rozmowy z baronem Gabonem. Harry nadal zastanawiał się, o czym ci dwaj mężczyźni mogli wtedy dyskutować. Teraz jednak niecierpliwie odsunął te myśli na bok i skoncentrował się na własnych problemach.

– Dogonię cię później – szepnął do wychodzącej z kabiny Margaret, po czym skierował się do męskiej toalety.

Uczesał się i umył ręce – nie dlatego, żeby tego potrzebował, ale po to, by się czymś zająć. W nocy w jakiś sposób zostało wybite okno i w miejsce szyby wstawiono aluminiową płytę. Usłyszał, jak załoga schodzi z pokładu nawigacyjnego i mija toaletę. Zerknąwszy na zegarek postanowił zaczekać jeszcze dwie minuty.

Domyślał się, że niemal wszyscy zdecydują się wyjść na brzeg. W Botwood większość pasażerów była jeszcze zbyt senna, ale teraz na pewno zapragną rozprostować nogi i zaczerpnąć świeżego powietrza. Ollis Field i jego więzień jak zwykle pozostaną na pokładzie: Dziwne jednak, że wyszedł Membury, który przecież także powinien mieć na oku Frankiego Gordina. Harry'ego nadal intrygował tajemniczy mężczyzna w czerwonej kamizelce.

Wkrótce powinny wejść na pokład sprzątaczki. Harry nasłuchiwał uważnie, ale z drugiej strony drzwi nie dobiegał żaden odgłos. Uchylił je ostrożnie i wyjrzał na zewnątrz. Nikogo. Wyślizgnął się na korytarz.

Kuchnia znajdująca się naprzeciwko łazienki była pusta. Zajrzał do kabiny numer dwa: pusta. Dopiero w drzwiach prowadzących do saloniku dostrzegł plecy kobiety zamiatającej podłogę, więc bez wahania ruszył w górę po kręconych schodkach.

Stąpał najlżej, jak potrafił, starając się robić jak najmniej hałasu. W połowie schodów zatrzymał się i rozejrzał uważnie po tej części kabiny nawigacyjnej, którą mógł dostrzec z tego miejsca. Nikogo. Miał już ponownie ruszyć w górę, kiedy w jego polu widzenia pojawiła się para umundurowanych nóg. Cofnął się szybko, a następnie ostrożnie wystawił głowę. Nogi należały do Mickeya Finna, drugiego inżyniera, który przyłapał go poprzednim razem. Mężczyzna zatrzymał się przy swoim stanowisku, po czym odwrócił się w jego stronę. Harry pośpiesznie schował głowę, zastanawiając się, co zrobi młody oficer. Czy skieruje się w stronę schodów? Wytężył słuch. Kroki oddaliły się, po czym ucichły. Harry przypomniał sobie, że ostatnio widział Mickeya w pomieszczeniu na dziobie maszyny, zajmującego się cumami. Czy teraz również tam zszedł? Musiał zaryzykować, wierząc, że tak właśnie było.

Bezszelestnie wbiegł po schodach.

Natychmiast obrzucił wzrokiem przednią część kabiny. Okazało się, że miał rację: klapa w podłodze była otwarta, a Mickey zniknął bez śladu. Harry nie zatrzymał się, by sprawdzić to dokładniej, tylko przemknął przez kabinę, otworzył drzwi, wślizgnął się do wąskiego korytarzyka i delikatnie zamknął drzwi za sobą. Dopiero wtedy odważył się głębiej odetchnąć.

Poprzednio przeszukał luk po lewej stronie maszyny, teraz więc wszedł do tego po prawej.

Od razu przekonał się, że jest blisko celu. Pośrodku pomieszczenia stał ogromny kufer podróżny obity zielono – złotą skórą, z solidnymi mosiężnymi okuciami. Sprawdził przywieszkę. Była bez nazwiska, ale za to z adresem: Dwór Oxenford, Berkshire.

– Bingo… – wyszeptał.

Kufer był zamknięty na prosty zamek, który bez najmniejszego problemu dał się otworzyć ostrzem scyzoryka, oraz sześć zatrzasków. Skonstruowano go z myślą o tym, by podczas podróży statkiem służył jako miniaturowa garderoba. Harry postawił go pionowo i otworzył. Kufer dzielił się na dwie obszerne części: w jednej znajdowało się miejsce na powieszenie płaszczy i sukien oraz szafka na obuwie, w drugiej zaś sześć szuflad.

Najpierw zajął się szufladami. Wykonano je z lekkiego drewna obitego z zewnątrz skórą, od środka zaś aksamitem. Lady Oxenford trzymała w nich jedwabne bluzki, swetry z delikatnej wełny, koronkową bieliznę i paski z krokodylej skóry.

Wierzch drugiej połowy kufra można było unieść, by łatwiej dostać się do wiszących ubrań. Harry przesunął dłońmi wzdłuż wszystkich sukni, ale nic nie znalazł.

Wreszcie otworzył szafkę na obuwie. Były w niej tylko buty.

Ogarnęła go rozpacz. Był całkowicie pewien, że lady Oxenford zabrała ze sobą swą bezcenną biżuterię, ale wyglądało na to, że pomylił się w przewidywaniach.

Było jednak za wcześnie na to, by tracić nadzieję.

W pierwszej chwili chciał zabrać się za przeszukiwanie pozostałych bagaży rodziny Oxenford, ale po namyśle zrezygnował z tego zamiaru. Gdyby to on miał zamiar przewieźć tak wartościowy przedmiot, na pewno spróbowałby go jakoś ukryć, a bez wątpienia łatwiej było umieścić skrytkę w wielkim kufrze niż w małej walizce.

Postanowił spróbować jeszcze raz.

Zaczął od szafy na ubrania. Wsunął jedną rękę do wnętrza kufra, drugą zaś obmacywał go od zewnątrz, starając się ocenić grubość ścianek; gdyby okazała się nienaturalnie duża, oznaczałoby to, że znajduje się tam schowek. Jednak nie odkrył niczego niezwykłego. Zajął się więc drugą połową kufra. Wyciągnął wszystkie szuflady…

I znalazł skrytkę.

Serce zabiło mu żywiej.

Do tylnej ścianki kufra były przyklejone taśmą duża koperta z szarego papieru i skórzany portfel.

– Amatorzy – mruknął kręcąc głową.

Z rosnącym podnieceniem zabrał się do odklejania taśmy. Jako pierwsza znalazła się w jego rękach koperta. Odniósł wrażenie, że znajdują się w niej tylko jakieś papiery, lecz mimo to otworzył ją, by się upewnić. Ujrzał około pięćdziesięciu kartek, z których każda była pokryta z jednej strony ozdobnym, wymyślnym drukiem. Przez dłuższą chwilę nie mógł się zorientować, co to jest, ale wreszcie doszedł do wniosku, że trzyma w dłoni obligacje, każda wartości stu tysięcy dolarów.

Pięćdziesiąt razy sto tysięcy dolarów równało się pięciu milionom dolarów, czyli milionowi funtów.

Harry stał jak osłupiały, wpatrując się w obligacje. Milion funtów. Wprost trudno było sobie wyobrazić taką sumę.

Wiedział, dlaczego się tutaj znalazły. Rząd brytyjski wprowadził surowe przepisy mające za zadanie uniemożliwić odpływ pieniędzy poza granice kraju. Lord Oxenford przemycił swoje obligacje, co stanowiło poważne przestępstwo.

Jest takim samym oszustem jak ja – pomyślał Harry ze złośliwą uciechą.

Nigdy nie miał do czynienia z papierami wartościowymi. Czy udałoby mu się je sprzedać? Zgodnie z wydrukowaną na nich informacją były wystawione na okaziciela, ale każda z obligacji miała własny numer, dzięki któremu można było je zidentyfikować. Czy Oxenford zgłosiłby kradzież? Musiałby wtedy przyznać się do przeszmuglowania ich z Anglii, ale na pewno wymyśliłby jakieś kłamstwo, które uwolniłoby go od odpowiedzialności.

Sprawa wyglądała na zbyt niebezpieczną. Harry nie miał żadnego doświadczenia w tej dziedzinie. Mógł zostać schwytany przy próbie spieniężenia obligacji. Z żalem odłożył je na bok.

Drugi przedmiot znaleziony w skrytce przypominał męski portfel, tyle tylko, że był nieco większy. Harry odkleił podtrzymującą go taśmę.

W środku mogła znajdować się biżuteria.

Rozpiął suwak.

Na wyściółce z czarnego atłasu leżał Komplet Delhijski.

Zdawał się lśnić we wnętrzu luku niczym witraż w katedrze. Głęboka czerwień rubinów mieszała się z tęczowym blaskiem brylantów. Kamienie były ogromne, wspaniale dobrane i doskonale oszlifowane, każdy osadzony na złotej podstawie i otoczony takimiż płatkami. Harry osłupiał z zachwytu.

Wreszcie wziął ostrożnie naszyjnik do ręki i pozwolił, by kamienie przemykały mu między palcami jak krople kolorowej wody. To niesamowite, żeby coś miało tak ciepłe barwy, a jednocześnie było tak zimne – pomyślał ze zdumieniem. Była to najpiękniejsza biżuteria, jaką kiedykolwiek widział, a kto wie, czy nie najwspanialsza, jaką w ogóle wykonano.

I miała zmienić jego życie.

Po minucie lub dwóch odłożył naszyjnik, by przyjrzeć się pozostałym częściom kompletu. Bransoleta także składała się z umieszczonych na przemian rubinów i brylantów, tyle tylko, że proporcjonalnie mniejszych. Szczególnie zachwyciły go kolczyki: każdy miał rubinowy słupek zakończony wiszącą na złotym łańcuszku kroplą z okruchów brylantów i rubinów, przy czym każdy był okolony miniaturową koroną nadzwyczaj delikatnych złotych płatków.

Harry wyobraził sobie, jak w tej biżuterii wyglądałaby Margaret. Czerwień i złoto znakomicie pasowałyby do jej jasnej cery. Chciałbym zobaczyć ją ubraną tylko w te klejnoty… pomyślał i natychmiast poczuł erekcję.

Nie miał pojęcia, jak długo siedział bez ruchu na podłodze, wpatrując się w bezcenne kamienie, kiedy nagle usłyszał czyjeś kroki.

W pierwszej chwili przemknęła mu przez głowę myśl, że to zapewne drugi inżynier, ale te kroki były inne: głośne i pewne.

Zmartwiał z przerażenia, a całe jego ciało pokryło się gęsią skórką.

Ktoś zbliżał się szybko. Harry nagle ożył, błyskawicznie wsadził szuflady na miejsce, wrzucił do środka kopertę z obligacjami i zatrzasnął kufer. Właśnie wpychał do kieszeni Komplet Delhijski, kiedy ktoś otworzył drzwi luku.

Harry dał nura za kufer.

Przez długą chwilę nic się nie działo. Opanowało go okropne przeczucie, że nie schował się dość szybko i został dostrzeżony. Słyszał czyjś głośny oddech, jakby otyłego mężczyzny, który przed chwilą wchodził po schodach. Czy ten ktoś zaraz zajrzy za kufer? A jeśli nie, to co zrobi? Harry wstrzymał oddech.