W tych dramatycznych chwilach Eva zachowywała się imponująco spokojnie. Nie żywiła do Boddoxa żadnych głębszych uczuć i jedyne, na czym jej zależało, to szybkie wyplątanie się z nieprzyjemnej afery. Mart przysiągł, że nie zostanie w nic zamieszana. Ciało Virdera musiało zostać usunięte – tłumaczył. – On zaś spróbuje wejść w jego rolę. Szczęściem Boddox był specjalistą od bezpieczeństwa, a nie kosmicznej nawigacji. Majsterkowicz wiedział cokolwiek o kompletowaniu załóg i bezustannym tasowaniu składów, toteż żywił nadzieję, że uda mu się zaokrętować bez przeszkód. A kiedy już z prędkością podświetlną wypłyną na bezmiar kosmosu, wszystko się jakoś ułoży.
Od dzieciństwa marzył o kosmosie. Czuł, że tam może znaleźć wolność. Tej pożądał najbardziej. Właściwie wszystkie jego działania, które z niegroźnego majsterkowicza uczyniły zeń hobbystę buntu, wynikały z mniej lub bardziej uświadomionego pragnienia wolności i nieustannego głodu wiedzy. Mart należał do nielicznych osobników nie fascynujących się protezami cybernetycznej pamięci. Kochał literaturę dawnych wieków – potrafił recytować z pamięci Homera i Szekspira, Rimbauda i Rilkego. Znał całą Biblię i niezliczoną ilość innych książek. W końcu przez trzy lata ukrywał się w nieczynnej bibliotece…
Nade wszystko jednak wierzył w Boga i przeznaczenie. Kiedy jako mały chłopiec bawił się na wysypiskach mechanicznych odpadów, w które obfitowało Pogranicze, i w samotności konstruował pierwsze zabawki, nieraz miał wrażenie, że towarzyszy mu jakiś niewidzialny przyjaciel, który w chwilach zwątpienia szepce mu do ucha: – Jesteś wybrany. Jesteś wybrany. Nie upadaj! W czasie swych pierwszych wędrówek spotkał też proroków. Byli to zazwyczaj nieprzystosowani, starzy ludzie sprzed epoki reglamentacji pracy, głoszący wizję rychłej zagłady zniewieściałej, gnuśnej cywilizacji. Ale mało kto traktował tych maniaków poważnie, nawet władze nie śpieszyły się z ich reedukowaniem. Cóż, nieprzystosowani głosili tylko słowo i nie próbowali czynu. Tuż obok oranżerii Evy znajdował się zakotwiczony nośnik wynajęty przez Boddoxa, przypuszczalnie na fałszywy identyfikator (zresztą znaleźli taki w kieszeni jego munduru). Eva pomogła wtaszczyć zwłoki do nośnika, zdziwiła się, gdy Mart odmówił gratisowej miłości (czas przecież opłacił jeszcze Virder). Przyrzekła za to zachować milczenie. Zresztą nie miała wyboru. Wsypa groziła jej uznaniem za współwinną śmierci kosmonauty.
Na programatorze nośnika znajdowała się dokładna trasa przebyta przez Boddoxa, od wynajęcia statku do tajnej cumowni przy kwaterach kosmonautów, i do buduaru Evy. Należało tylko tam wrócić, zabrać bagaż i stawić się na piątym nadbrzeżu Kosmodromu Nr 2, skąd rejsowy prom wyruszał na Księżyc.
No i udało się. Po przybyciu do cumowni zamknięte grodzie otwarły się na impuls pochodzący z wszczepionego pod skórę mikrochipa, który Mart wydłubał spod skóry kosmonauty, a następnie połknął. Później posadził trupa za sterami, wymazał z pamięci maszyny dotychczasowy program i wyznaczył kurs prosto nad Atlantyk. Po trzystu kilometrach powinno zabraknąć paliwa… Majsterkowicz odłączył też zabezpieczenia, które samoczynnie, po włączeniu rezerwy, winny wezwać na pomoc tankowaczki, dokonał jeszcze paru korekt w działalności innych urządzeń i pożegnał ciało Boddoxa krótkim, ale szczerym westchnieniem. W pół godziny potem dotarł na kosmodrom. Identyfikator kategorii KB eliminował jakiekolwiek kontrole. Równie łatwo poszło na Księżycu. Nikt nie zauważył podmiany. A nadzwyczajnych kontroli (siatkówka, odciski palców) nie zastosowano.
Gładząc brodę – blizny zniknęły pod bujnym zarostem – efekt parogodzinnego działania porostowych szybkomaści – dotarł wahadłowc em do śluzowni ARGO. Lodder uścisnął mu dłoń na powitanie – schudłeś bracie! Inni potraktowali go uprzejmie, ale naturalnie. A potem rozpoczął się stały rytuał – rodem z zamierzchłej ery kosmicznych debiutów – odliczanie.
Adda Tsi z niemałą ulgą zakończyła lekcje. Dzieci zachowywały się dzisiaj dziwnie nieswojo, były poddenerwowane, niektóre zaś zachowywały się apatycznie. Może dlatego, że skończyła się pierwsza fascynacja lotem, pojawiła tęsknota za dawnym otoczeniem. W paru oczach dostrzegła nawet strach. Ale może było to mylne wrażenie.
Siódmy dzień lotu przebiegał dla niej bliźniaczo podobnie do innych. Rano zajęcia szkolne, potem rekreacja sportowa, wieczorem gry i tańce. Zapewne Miliardnik znów ponowi szturm. A ona da mu kosza, jak w poprzednie wieczory. Rutto rozpuszczony przez kobiety wściekał się oporem młodej Azjatki. Brał to zresztą za babskie droczenie się, celem urozmaicenia nieuchronnej nudy. Adda tymczasem nie miała ochoty na amory. Zastrzyk wyzwalający, który brała przed snem, zaspokajał jej zmysły lepiej, niż mógł to uczynić podstarzały ogier. Poza tym denerwował ją Virder. Co właściwie sobie myślał? Nie poznawał jej przez tydzień.
Tsi nienawidziła nawet najmniejszych pozorów narzucania się, toteż za nic nie podeszłaby do pułkownika z tekstem: „Słuchaj Boddox, wtedy na Fobosie obiecywałeś, że jak się znowu spotkamy…”. Na to nie pozwoliłaby jej duma. Natomiast, kiedy parokrotnie przecięły się ich szlaki – trudno nie spotkać się dwojgu ludziom wśród zaledwie dwudziestu pięciu dorosłych załogantów, nawet jeśli pracują w różnych sekcjach – Boddox traktował ją normalnie, uprzejmie, sympatycznie, nie zdradzał jednak nawet mrugnięciem oka, że kiedykolwiek się poznali. Trzeciego dnia przyszło Addzie do głowy, że być może pułkownik miał w swym życiorysie krótki pobyt w Ośrodku Reedukacyjnym, toteż sprawdziła jego elektrokartotekę, ale nie znalazła nic na ten temat, ani nawet wzmianki o pobycie w Ośrodku. Czas pułkownika dzień po dniu wypełniały rozmaite ważne akcje, wprawdzie figurujące pod kryptonimami, ale przeważnie rozgrywają się poza Starą Ziemią.
Szóstego dnia spotkali się na brydżu. Hobbysta grał z dużym płotem, w parze z Tsi dosłownie roznieśli przeciwników, kiedy jednak po zakończeniu rozgrywek zostali sami, nie wykazywał żadnej inicjatywy na kontynuowanie rozmowy. Uśmiechnęła się, patrząc na niego wyzywająco. Nie odwrócił swego spojrzenia, przeciwnie, przyglądał się Addzie z normalnym, męskim zainteresowaniem.
– A może jeszcze spróbowaliśmy garibaldki? – powiedziała.
– Nie cierpię garibaldki, Addo.
Spąsowiała. Elektro-garibaldka była ich ulubioną grą na Fobosie – grając, odpoczywali w intermediach miłosnych uniesień. Słowa Virdera zabrzmiały nieomal jak odrzucenie zalotów. Boddox musiał dojrzeć jej reakcję. Błyskawicznie zmitygował się:
– Ale oczywiście, chętnie zagram.
– Nie trzeba – odpowiedziała, i odwróciła się na pięcie.
Rano znalazła w osobistym pneumatyku piękną orchideę bez nadawcy. Na Fobosie Virder co rano przysyłał jej orchideę…
Nie mogła wiedzieć jednego; Mart zorientował się wreszcie, że coś musiało wcześniej łączyć Tsi z Boddoxem i porównał życiorysy obojga. Bez trudu znalazł informacje o pobycie w tym samym czasie na Fobosie. W elektrodossier pułkownika znalazł też zapis jego wydatków. Stałe przelewy szły w owym czasie na konto kwiaciarni na satelicie Marsa. Po cenie zorientował się, że codziennie kupowany był kosmiczny storczyk.
Cała sprawa Addy Tsi była Majsterkowiczowi bardzo nie na rękę. Burzyła jego spokój. Wymagała dodatkowego udawania. W grupie specjalistów od bezpieczeństwa zaaklimatyzował się doskonale. Zresztą ich służba ograniczała się do intensywnych ćwiczeń i przeglądów sprzętu co dwa dni. Nikt, a zwłaszcza Lodder, który znał Boddoxa z widzenia, ale chyba niezbyt dobrze, nie poznał przemiany.
Tymczasem już pierwszego dnia zdarzyło się coś, co zastanowiło Marta.
Po kolacji wrócił do swej kabiny. Przytulnego pomieszczenia, którego jedną ścianę vis-à-vis łóżka wypełniało sferokino. Był to rodzaj ekranu, który na żądanie mieszkańca upodabniał się bądź do normalnej firanki, bądź przekształcał w dowolny pejzaż – łąkę, park, wielkomiejską ulicę, dziewiętnastowieczne podwórko – studnię, a nawet uciekający krajobraz, widziany z okien tradycyjnego ekspresu. Mart najchętniej przełączał na widok „zewnątrz” i wtedy między storami utkanymi z iluzji widać było wielkie rozgwieżdżone niebo. Nie trzeba dodawać, że w sferokinie można było oglądać również filmy, a także rozgrywać automatyczne gry.
Przez pierwsze dni podroży Hobbysta odczuwał piekielne zmęczenie. Zbyt wiele godzin żył na stymulatorach, a w międzyczasie przeżył kilka pościgów, jedną masakrę, prawie uduszenie w ciasnej kapsule pneumopostu i walkę z rycerzem kosmosu. Zmęczenie jednak nie było aż tak wielkie, aby nie zauważył małego niebieskiego guzika leżącego obok łóżka. Nie miał takich guzików w swym rynsztunku, był też pewien, że niczego takiego jego wzrok nie zarejestrował podczas pierwszej bytności w kabinie. Jak należało to zinterpretować? Majsterkowicz rzucił guzik na popielniczkę i zasnął. Rano niebieski paciorek znajdował się na swoim miejscu. Po śniadaniu jednak zniknął.
Czy miał to być jakiś znak dla Boddoxa, czy może dla niego? Od kogo? Przez następne dni niecierpliwie czekał kolejnego sygnału. Ten nie nadchodził. Szóstego dnia poważnie zaczął zastanawiać się, czy autorką sygnału nie była przypadkiem Adda Tsi. Ale siódmego poranka…
Jak wielu, posługiwał się na co dzień memuarnikiem. Był to dyktafoniczny brulion spisujący, a czasem nawet porządkujący różne werbalne sformułowania, sprawy na jutro czy złote myśli. Często, rzucane bezładnie wieczorem, można było odtworzyć następnego ranka w formie wyciągu.
Aliści tego ranka, po przebudzeniu, już pierwszy rzut oka na memuarnik zaskoczył Marta. Wśród paru zanotowanych poprzedniego wieczora problemów pojawiły się cyfry, a właściwie liczba 72245.
Nic więcej.
Jedno było pewne. Numer ów nie został podyktowany przez niego. Beznadziejne okazały się próby odgadnięcia znaczenia. Nie była to ani pozycja katalogowa, ani program, ani zakodowany wzór… Na Warkocz Bereniki! Ktoś szukał z nim kontaktu, a on nie znał właściwego odzewu. Kto to mógł być?
Od rozszyfrowania nadawcy sygnału istotniejszą kwestią wydawała mu się – dlaczego? Czy ktoś rozpoznał, że nie jest Virderem? No i co z tego? W takim razie, dlaczego go nie zdemaskował? Szantaż w kręgu dwudziestu pięciu ludzi nie miał większego sensu? A może to jakiś rodzaj sprawdzianu? Przez moment rozważał nawet, czy nie wyznać swych rozterek Lodderowi…