Изменить стиль страницы

Myślał, że łatwiej przetrzyma okres aklimatyzacji. Tymczasem coraz częściej wspominał szloch pięknej jasnowłosej Gabbi – „Przecież za trzydzieści lat będziemy tacy starzy”.

Jako psycholog mógł jej oczywiście polecać kurację ammetyczną, autoterapię, partnerstwo zamienne – bądź tuzin podobnych metod leczenia. Jako człowiek czuł się podle. Tak podle, że nie usłyszał rozsuwania się drzwi (ktoś uprzednio wyłączył brzęczyk) i zobaczył śmierć dopiero, gdy ta stanęła tuż obok niego.

* * *

Gdyby atakujący Marta był człowiekiem – Majsterkowicz ze zdruzgotaną jak orzeszek czaszką doszybowałby do dna szybu. Człowiek zawsze uderza za mocno, robot jedynie w sam raz. Ot, tyle, ile trzeba. Oczywiście mechaniczny morderca nie wiedział, że zamiast z kruchą czaszką ma do czynienia ze sprasowanymi włosami, mocnym podkładem peruki i wreszcie drugą warstwą włosów. Majsterkowicz lecąc w dół był tylko ogłuszony, a nie martwy. Instynktownie łapał się wsporników (lata podświadomych nawyków wyrobionych podczas stałych ucieczek w gałęziomiastach). Wreszcie zawisł półprzytomny, ale żywy. Tymczasem z góry narastał brzęk nadciągającej windy, która zatrzymała się tylko na moment, po czym zaczęła opadać w dół. Mózg Hobbysty pracował błyskawicznie – wiedział już, że dokonano na niego zamachu, zrozumiał, że odkryto mistyfikację, a po trzecie, że Boddox musiał być uczestnikiem jakiegoś wcześniejszego sprzysiężenia. Nie miał jednak czasu na deliberacje. Kątem oka dojrzał niewielkie wgłębienie na ścianie szybu – małą półkę, metr pod nim. Z trudem utrzymał równowagę i wtulając się w ścianę, czekał na osuwający się prostopadłościan. Nie znał szerokości luzu, nie wiedział, czy nie zostanie sprasowany. Głowę obrócił z profilu, ręce wbił w jakieś wystające wsporniki, wciągnął brzuch i czekał jak egipska płaskorzeźba… Dźwig musnął jego twarz o milimetr, zerwał naszywki z bluzy… a potem zgilotynował lekko wystające palce prawej stopy. Uderzenie bólu było straszliwe, Mart puścił się wsporników i runął na dach klatki. Ogarnęła go noc i pustka.

* * *

Gomi skradał się korytarzem, klnąc w duchu cały wszechświat. Diabli nadali! Taki wspaniały plan, a tu nagle komplikacje. Niezidentyfikowany facet zamiast Boddoxa. W czterech musieli wykonać robotę przeznaczoną dla pięciu. Popatrzył w narożny migdał czasownika – 22.45. Zaczynamy!

Oczywiście nie wątpił w sukces akcji, ale nie lubił zmian w harmonogramie. Z szafki na korytarzu wyjął ręczną rusznicę i machnąwszy ręką cieniowi wyłaniającemu się po drugiej stronie pasażu, skręcił ku pierwszym drzwiom apartamentu mieszkalnego.

Dobrze po wpół do jedenastej Lodder zorientował się, że Boddox spóźnia się ponad miarę. Wywołał go indywidualnym sygnałem. Brak odpowiedzi! Dziwne… W ciągu paru dni upewnił się co do sprawności i punktualności pułkownika. Jeśli nie zgłaszał się – prawidłowo rozumujący szef miał do wyboru trzy odpowiedzi: Nie chciał, nie mógł albo nie żył. Admirał zwrócił się do Koordynatora, maszyny od całokształtu spraw na ARGO. „Znajdź Boddoxa” – rozkazał. Na odpowiedź komputer potrzebował zastanawiająco dużo czasu.

– Nie ma go w obszarze zakresu czytelnego – odparł wreszcie.

Lodder zdenerwował się.

– Co za obszar czytelny, sprawdź cały statek!

– Niektóre sektory są wyłączone.

– Jakie?

Na monitorze zaczęły pojawiać się cyferki, a potem cała mapa przekrojowa ARGO z obszarami zaciemnionymi.

– Awaria? – zapytał Lodder.

– Nie, ręczne wyłączenie. Trzy minuty temu. Nie wiem przez kogo.

Dialog z maszyną przerwał Anioł Stróż, czuwający najwyraźniej nad Lodderem. Admirał odwrócił głowę i zobaczył cień wyrastający na ścianie korytarza. Nie zastanawiając się, nacisnął ręczną dźwignię. W dwie sekundy nawigatornia stała się opancerzoną twierdzą.

– Kto idzie? – rzucił pytanie przez videofon.

Nie było odpowiedzi, a potem rozległ się brzęk tłuczonej kamery, która mogła przekazać do dyspozytorni widok części korytarza przed drzwiami. Lodder dłużej się nie wahał. Sięgnął po leżący na biurku indywidualny informnik, by włączyć alarm na ARGO.

Nie zdążył. Nim ruszył palcem, zapłonęły czerwone światła i rozległ się świdrujący dźwięk syreny. Najwyraźniej ktoś wpadł na taki sam pomysł wcześniej.

* * *

Pisk informnika ocknął Marta. Ktoś go poszukiwał. Wróciła świadomość i ból. Rzucił okiem na chronometr. 22.51! Nie namyślając się, włączył przycisk alarmowy, jaki posiadał przy sobie każdy z załogantów. Alarm pierwszego stopnia od razu musiał być przenoszony przez Koordynanta na cały system statku. Majsterkowicz łudził się nadzieją, że nie uczynił tego za późno. Jęcząc z bólu zaczął tamować krew i owijać skaleczoną stopę strzępem kombinezonu. Bardzo się śpieszył, nie przestając jednocześnie analizować sytuacji.

Wiedział niewiele. Wystarczająco jednak dużo, aby wyciągnąć wnioski. Wykryto, że nie jest Boddoxem, atoli nie wykrył tego Lodder, tylko jakaś grupka konspiratorów, która na dziś wyznaczyła sobie akcję. Tylko jaką? Mógł jedynie domniemywać – na pewno ważną, skoro przed przystąpieniem do niej uznano za celowe likwidację fałszywego pułkownika.

Skończył bandażowanie. Stojąc na dachu windy, zdołał uchwycić się progu na poziomie Z i wciągnąć na górę. Rozdzierający ból zgilotynowanych palców co chwila porażał jego mózg. Przezwyciężając cierpienie dokuśtykał do windy osobowej. Wszędzie rozbłyskiwały sygnały alarmowe. Bez trudu dotarł jednak na poziom mieszkalny. Po kilkunastu metrach był już na korytarzu załoganckim… Mój Boże!

Na progu kabiny nr 2 leżał trup ślicznej Mii – lekarza pediatry. Przez uchylone następne drzwi widać było skurczone zwłoki psychologa Habbu, Majora Tezze śmierć zaskoczyła, gdy usiłował zasłonić się stołkiem. W kolejnych apartamentach – następnych pięć ciał. Szóstego, poczciwego safandułowatego belfra (w tym momencie nie mógł sobie przypomnieć jego imienia) znalazł krok od windy. Półnagi, z wytrzeszczonymi oczami, robił wrażenie zagapionej lalki. A reszta…?

* * *

Kiedy zabrzmiał sygnał, reszta załogi, zgodnie z pryncypiami superzdrowego trybu życia, pogrążona była we śnie. Spała również Adda Tsi, która wściekła na Virdera i na siebie za numer z Miliardnikiem, łyknęła przed snem coś mocniejszego.

Niemniej sygnał poderwał wszystkich na równe nogi. Odruch był oczywisty. Ratować dzieci! Toteż z wyjątkiem nauczyciela safanduły, wszyscy zamiast na korytarz, domowymi katapultami dostali się na poziom miasteczka, lądując w kamieniczkach stanowiących jakby poddasza ich rzeczywistych kwater. Z nich dopiero wybiegli na ryneczek. Miasteczko spało, świecił księżyc (czyli przygaszone do ułamka swej mocy sztuczne słońce) i tylko nerwowo poszczekiwały psy. Rozbudzone dzieci tłumnie cisnęły się do okien.

– Fałszywy alarm – pomyślał niejeden z załogantów. Nikt przecież nie wiedział, że koledzy z apartamentów o niższych numerach zostali już zlikwidowani.

– Uwaga, wszyscy! – zabrzmiał naraz głos Loddera. – Mam powody sądzić… – zamilkł, widocznie miał miasteczko na podglądzie i zobaczył to samo co oni.

Z trzech stron rynku wysunęły się zakapturzone postacie. W rękach trzymały krótkie lekkie karabinki myśliwskie nie stworzone, żeby obezwładniać, paraliżować, pacyfikować, lecz by zabijać. Takiej broni dziewiątka załogantów, która wbiegła na rynek, nie znała nawet z przepojonych humanitaryzmem biofilmów…

Zalały ich strugi ognia. To nie była walka, lecz egzekucja. Na oczach stłoczonych w oknach dzieci załoganci osuwali się na bruk jak marionetki, którym podcięto sznurki. Zaspana Adda Tsi wytoczyła się właśnie z drzwi różowej kamieniczki i zamarła w bezgranicznym osłupieniu, nie pojmując, czy to co widzi, nie jest tylko sennym majakiem. Jeden z egzekutorów wymierzył w nią broń.

– Poczekaj! – zabrzmiał władczy głos innego. – Ona jest moja. Idźcie i pomóżcie Gomi uporać się z tym starym capem, Lodderem. Bez nerwów, ale nie przeciągajcie sprawy.

Spętawszy Addę zmyślną biokrępą, pchnął ją z powrotem do wnętrza kamieniczki.

– Co robisz, morderco?! – krzyknęła dziewczyna poznawszy napastnika po głosie.

– Realizuję swoją świętą misję! – wycedził Rutto.

– Jaką misję?

– Odwrócenia losów wszechświata. Przejmuję tę jednostkę w imieniu Najszlachetniejszej Rady Zjednoczonych Ludów Południa… Słyszysz mnie Lodder?!

* * *

Gomi uważał zdobycie nawigatorni za formalność. Krótką rusznicę w jego rękach znów zastąpił masywny sztucer na dinozaury. Gdyby to nie poskutkowało, miał w odwodzie znaczną ilość środków wybuchowych. Komunikat z miasteczka mówił o opanowanej sytuacji. Samotny Lodder mógł tylko skapitulować. Ale Gomi nie zamierzał przedkładać propozycji kapitulacji. Otrzymał wyraźny rozkaz: Nikt z wyjątkiem dzieci nie może przeżyć. Lodder nie miał wielu szans – właściwie żadnej. Wszystkie roboty manipulacyjne mogące wziąć udział w walkach na pokładzie zostały uszkodzone, a jedyny czynny egzemplarz – przeprogramowany (skutków owej manipulacji doświadczył Mart). Użycie masowych środków eliminujących nie wchodziło w grę – chyba, że Admirał gotów był poświęcić wszystkie dzieci. Mógł również próbować zdetonować cały statek, ale do tego potrzebny był drugi klucz, przechowywany przez Miliardnika lub przynajmniej zakodowany sygnał przyzwolenia z Ziemi.

– No, staruchu – mruknął przez zęby Gomi. – Przygotuj się, zaczynamy.

Trzy strzały ze sztucera w zamki wystarczyły, aby droga do nawigatorni stanęła otworem. Gomi pochylił się, aby odłożyć sztucer i podnieść lżejszą ruszniczkę… Nie zdążył. Cios dłoni Marta nieomal odrąbał mu głowę… Majsterkowicz przeskoczył przez zwłoki i wybiegł do środka, wołając: – Przybywam, Admirale!

Lodder wysunął się z kryjówki, ściskał w rękach mały paradny laseromiot, zresztą nie naładowany. Jego twarz stała się popielato szara.