Изменить стиль страницы

Od czasu zwycięstwa oszczędnych technik i powstrzymania ekologicznego regresu, nowy wspaniały świat oderwał się od tradycyjnych naziemnych struktur. Poszedł wzwyż. Ogromne miasta w formie gałęzi, czasem przypominające strukturalne modele cząsteczek, sięgnęły wysoko w niebo, korzystając hojnie z energii słonecznej. Wszystkie segmenty obdzielane były nią równo, dzięki obrotowości struktur. Światło to nie gasło nigdy – nocą zawieszone w kosmosie lustra przejmowały funkcje słońca.

Dwudziestowieczne miasta praktycznie nie istniały, niewielka ich część tworzyła żywe skanseny zamieszkane przez zbzikowanych tradycjonalistów, większość zniwelowano, splantowano i pokryto roślinnością, to znaczy najróżniejszymi koloniami upraw – glonów, planktonu, grzybów i tym podobnych świństw dostarczających wysokokalorycznego pożywienia.

Atoli w wielu miejscach pozostało swoiste inferno – świat Korzeni i Kretowisk, częściowo przeznaczonych na magazyny, częściowo zapomnianych. W tych enklawach gnieździli się rozmaici łotrzykowie, wyrzutki społeczne, które uszły przed reedukacją, dewianty i imbecyle, których miłość rodzicielska uchroniła przed eutanazją. Świat ten zapewne z łatwością można by wykorzenić, aliści Władze (Konwent Konwentów) tolerowały go z paru powodów. Po pierwsze, demokratycznych, po drugie, manipulacyjnych (trzeba było czymś straszyć społeczeństwo), po trzecie beletrystycznych. Gdyby nie podziemie, twórczość sensacyjno-rozrywkowa nie miałaby prawie żadnej pożywki.

Inna sprawa, że o ile dostanie się na sam dół nie nastręczało specjalnych trudności (była przecież wolność), o tyle powrót, dzięki systemowi wentyli, graniczył z nieprawdopodobieństwem. Bariera czujności biologicznej wykluczała przeciśnięcie się wirusa, a co dopiero człowieka (chociaż w roku 2176 w szóstym pniu pojawiła się nieoczekiwanie horda szczurów). Nawet oficjalne ekspedycje z upoważnienia Konwentu penetrujące Kretowiska miały kłopoty z powrotem. Jedna – dzięki pomyłce komputera, który wykasował informacje na jej temat – przez trzy lata kołatała u podnóża, zanim ktoś na górze sobie o niej przypomniał. A Pogranicza? Tu trzeba sięgnąć do historii. Dwudziesty pierwszy wiek nazwano erą „ziemskiej konfrontacji”, przy czym nie była ona prostą kontynuacją rywalizacji dwudziestowiecznej . Świat w efekcie lokalnych konfliktów rozpadł się na dwie części. (Dwie nierówne połowy – jak pisali ówcześni kpiarze). W pewnym stopniu Północ i Południe stanowiły ciąg dalszy dawnego podziału na biednych i bogatych – na kraje surowcowe i wysoko – technologiczne. Wielki kryzys surowcowy dekady 2015-2025 miał w zamyśle wielkich karteli producentów ropy, uranu, miedzi, cynku i aluminium zdusić Bogatych. W istocie zapoczątkował, czy raczej przyspieszył rewolucję antysurowcową. Przełom w energetyce, przestawionej na energie naturalne – słoneczną, ciepło wewnątrzziemskie, wiatry, pływy i w mniejszym stopniu atom – zadał cios eksporterom ropy. A Konwencja z 2024 roku wzniosła barierę handlową między tymi dwoma światami. Bogaci zrezygnowali z Biednych. Surowce coraz częściej pochodziły z odzysku, z nowo przetworzonych zasobów, z Księżyca, potem z Marsa. Biedni bronili się – jak to biedni – eksportem anarchii, kradzieżą technologii, infiltracją, penetracją, sabotażem. Doprowadziło to w końcu XXI wieku do pełnej separacji. Między dwoma światami jednego globu zapadła elektroniczna kurtyna. Znikła jakakolwiek współpraca kulturalna i turystyczna. Bogaci zapomnieli o Biednych, Biedni wyklęli Bogatych. Przepaść technologiczna pogłębiała się. Zapóźnienie Biednych wykluczało jakąkolwiek możliwość dogonienia Bogatych, którzy skutecznie bronili stanu posiadania. Prymitywna broń zapóźnionych wystarczała jednak, aby i Bogaci nie próbowali żadnego misjonarstwa drugiej półkuli.

Bo i owszem, co pewien czas różne Humanitarne Ruchy występowały z inicjatywą Otwarcia, Pomocy, Wyrównania. Cóż z tego? Biedni robili się coraz bardziej nieufni. Gdy wybuchła wielka epidemia w afrykańskim interiorze, nastąpiła aktywizacja humanitarystów i zrzuty lekarstw. Niestety, adresaci niszczyli przesyłki, obawiając się dywersji. Wszelkie inne próby nawiązywania łączności odrzucali, a perspektywa ekspedycji otwierających była niemożliwa, albowiem władze Biednych zapowiadały wysadzenie całej Ziemi, jeśli ktokolwiek z Bogatych pogwałci niezbywalną suwerenność Biednych.

Od piątej dekady XXII wieku nie było więc żadnych inicjatyw. Obie połówki zajęte swymi sprawami przestały się sobą interesować. Ustała nawet wojna w eterze, coraz rzadziej zdarzały się afery szpiegowskie.

Pozostało Pogranicze.

Początków tego dziwnego tworu należy szukać w okresie dekady bojkotu, kiedy Samodzielne Terytorium ogłosiło neutralność wobec obu stron. Neutralność ta była szanowana po dziś dzień. W efekcie powstała kraina-hybryda, ni bogata, ni biedna, kontaktująca się ostrożnie z obiema sferami. Pogranicze nie było nigdy specjalnie ludne, większość społeczeństwa wyemigrowała do Krajów Wyższej Technologii, pozostali trudnili się przemytem, łowiectwem, handlem żywym towarem lub pośredniczyli w szpiegostwie.

Właściwie kobiety, na które Bogaci zawsze mieli zapotrzebowanie, stanowiły najpewniejszą monetę, którą dysponowali Ubodzy. Toteż nawet w okresie, nazywanym hermetycznym, poprzez Pogranicze nieprzerwanie płynął strumyczek panienek urodziwych i powabnych, których naturalna prostota ceniona była ponad uroki genetycznej hodowli i chirurgii plastycznej. Chociaż proceder ten był zakazany, ulgi w prawodawstwie Pogranicza pozwalały rychło zdobywać dziewczynom tamtejsze obywatelstwo, a następnie, już bez przeszkód, emigrować do ultracywilizowanych pni i zaludniać tamtejsze dzielnice rozrywek i rozkoszy. Eva, przyjaciółka Liby, należała do najpiękniejszych z imigrantek.

* * *

Gałąź siedemnasta wyróżniała się szeroką komunikadą, pokrytą całkowicie przezroczystym dachem, na którego powierzchni próżno szukałbyś śladu wsporników lub połączeń. Otaczały ją nieregularne bulwy luksusowych willi, porośnięte wewnątrz i zewnątrz bujną roślinnością. Soczysta zieleń, oszałamiające kwiaty, niezmiennie dobry klimat! Rozkoszna siedemnastka!

Mart zeskoczył z bystrotrotu przy numerze 1011, wykutym na ścianie imitującej granit. Oto i cel podróży. To właśnie stąd przed trzema dniami popłynęło zaszyfrowane wezwanie do skrzynki kontaktowej. Wzywał go Gorre, dobry stary Ditt Gorre – jeden z niewielu ludzi, dla których „Majsterkowicz” uczyniłby wszystko. Z wiadomości wynikało, że Ditt znajduje się w nielichych opałach, a jego synowi grozi Ośrodek Reedukacji. Tylko wpływom w otoczeniu Miliardnika zawdzięczali odroczenie aresztowania. Jedynej skutecznej pomocy mógł udzielić naturalnie Mart. Toteż przybywał. Przecież parę lat temu, na Pograniczu, Gorre ocalił mu życie.

Komunikada toczyła się pusta, a w zaroślach ćwierkały imitowane ptaki. Elektrokamerdyner musiał być uprzedzony, ponieważ drzwi wejściowe otworzyły się samoczynnie, a ruchome schodki uniosły gościa do obszernego atrium. Cios przyszedł nagle. Na progu niewidzialna sieć oplotła i sparaliżowała gościa. Pułapka! Każdy mięsień został porażony biopolarnie, toteż Mart znieruchomiał niczym szaleniec uwięziony w niewidzialnym kaftanie, bagaże wysunęły się z rąk na wewnątrzdomowy trawnik z najdelikatniejszych mchów. Ten trawnik wszystko popsuł. Majsterkowicz był przygotowany na ewentualność zasadzki z udziałem środków paraliżujących. W jego walizce znajdował się mechanizm eksplodujący po wstrząsie żrącym dymem, na który odporne były (wskutek treningu) jedynie przewody oddechowe Marta. Niestety, wstrząsu nie było. Bagaże opadły miękko, łagodnie. „Przegrałem!” – przemknęło buntownikowi. Z wnętrza mieszkania wyszło parę osób. Wśród nich mocno posiwiały Gorre, z twarzą zapadniętą, pomarszczoną niczym jabłuszko, które przezimowało w śmietniku.

– To dla twego dobra, chłopie – powiedział z uśmiechem, w którym nie sposób było dojrzeć cienia fałszu. – Ktoś musiał ci pomóc. Męczyłeś się! – jego oczy patrzyły jasno, przyjaźnie. Zwykły, szczery wzrok człowieka zreedukowanego. – Pamiętasz nasze wspinaczki po górach? To były czasy…

Szef komandosów otworzył pojemnik z „sokolikami”. Małe lotne roboty uwinęły się gracko z Martem. Rozebrały go, obmacały, pozbawiły supernoża, cyberłomu, dwóch cennych drobiazgów ukrytych w szczęce i paru dodatkowych rozmieszczonych w intymnych szczelinach. Kiedy automaty zakończyły robotę, najmniejszy wysunął kolec iniekcyjny…

– Stop! – powstrzymał go szef. – Potrzebujemy go przytomnego do zeznań.

– A jeśli ucieknie? – zaniepokoił się Gorre.

– Nagi, bez sprzętu, pilnowany przez „sokoliki”? – zaśmiał się komandos. Zwrócił się do dyspofonu: – ERT, gdzie jesteś…?

– Podchodzimy do cumowni XVII-1011 – zabrzmiała odpowiedź Grooda. – Zostało nam na akcję dwanaście minut.

– Wystarczy – zdecydował szef. Jego ludzie wyłączyli biopolary i Mart osunął się na miękką, żywą wykładzinę.

* * *

– Co ty tu jeszcze robisz. Liba? – irytował się Mennarr.

– Chcesz się narazić nadgodzinami?

– O ile wiem, kibicowanie akcjom naszych dzielnych chłopców nie jest zabronione – odpaliła dziewczyna. – Spłyń mi z oczu!

Nawet nie raczyła go uderzyć. Zgasiła monitor i wyszła na taras przy cumowni.

Nie ona jedna została dziś po pracy. Wieść o pojmaniu Marta ściągnęła prawie wszystkie zmiany TUP-erów, które uganiały się za nim w ostatnich dniach. Liba nie poznawała swych kolegów. Ileż nienawiści wyzwolił w nich ten buntownik. Ileż podziwu zamienionego w pogardę!

Ledwo przycumował nośnik, Grood wymanewrował zwinnie do relaksowni panienkę z KOM-u. Teraz niepotrzebny był im świadek. Profilaktycznie wyłączono całą elektronikę. Żadnych dowodów, przekazów, utrwaleń.

– Dajcie mu wycisk, chłopcy – rzucił zgromadzonym.

– Wicemiliardnik przybędzie po niego za kwadrans. A ja swoją służbę skończyłem. Panna Velli też.

Liba domyślała się, do czego to wszystko zmierza, poszukała wzrokiem kogoś starszego rangą. Ale wszyscy oficerowie zniknęli, a może woleli się nie pokazywać. Pomyślała o wideofonie… Na próżno… Ktoś wyłączył aparat na tarasie. Natomiast dla wysiadającego Marta urządzono prawdziwą ścieżkę zdrowia. Osłabiony, chwiejący się na nogach, kopany i popychany, posuwał się między dwoma szeregami TUP-erów wśród gradu ciosów. Zupełnie się nie bronił. Nie miał sił? A może został już czymś naszprycowany? Wreszcie walnięty silnie przez ryżego podoficera z TUP-u runął i znieruchomiał. Liba zamknęła oczy. Na szczęście, nikt nie zwracał na nią uwagi. Tłum rozstąpił się. Na trotuarze pozostało zakrwawione ciało jeńca.