Изменить стиль страницы

– Pan wybaczy, zaszła pomyłka… Ja wszystko wytłumaczę – zaczął łagodnie.

Virder czuł się ośmieszony. A na to nie mógł sobie pozwolić. Zawsze uwielbiał imponować kobietom, teraz nie marzył o niczym bardziej niż o zmiażdżeniu intruza na oczach dziewczyny. Zerwał ze ściany wąski nóż (sztuka ludowa, przemyt z Południa) i zaatakował ponownie. Parada obcego okazała się skuteczna. Wyraźnie jednak unikał zwarcia. Może był niepewny swych sił? Boddox od razu zmiarkował, że nie ma do czynienia z nowicjuszem. Zrzucił szlafrok i nagi zaczął okrążać Marta, który wycofywał się wśród palm i wazonów wypełniających wewnętrzny ogród.

– Wezwę pomoc – zaofiarowała się Eva.

– Siedź cicho! Wiesz, że nielegalnie opuściłem bazę. Jestem już po badaniach.

– Ale spóźnisz się na odlot ARGO!

– Załatwienie tego szczura nie zabierze mi więcej niż minutę!

Nie zwrócili uwagi na zmianę w twarzy Marta. Na jego wzrok, który z postaci Virdera przesunął się na wiszący mundur…

W programie szkoleń kosmonautów znajdowała się walka wręcz, boks, karate, toteż w zderzeniu z normalnymi zniewieścielcami, czy nawet TUP-erami, bracia Kosmicznego Zakonu uchodzili za nadludzi. Inna sprawa, że rzadko sprawdzali swe umiejętności w rzeczywistej walce. Boddox po paru minutach pojął, że ring czy mata a prawdziwa walka, to są zupełnie różne sprawy. Intruz wyślizgiwał mu się, parował ataki, oddawał ciosy. Bił jednak słabo.

– Zmęczę go – postanowił pułkownik.

Finał nastąpił wcześniej. W pewnym momencie udało mu się zapędzić Marta do sypialni. Pomieszczenie nie miało dodatkowego wyjścia i stanowiło oczywistą pułapkę. Wówczas wzrok ściganego padł na leżący wśród miłosnych akcesoriów impulastor sadomaso. Majsterkowicz chwycił go w prawą rękę, przesunął potencjometry aż do końca skali, daleko poza czerwoną linię i wymierzył aparat w Virdera.

– Nie! – krzyknął Boddox. Wiedział, że użycie maksymalnej dawki było groźne dla zdrowia i życia. Mart ścisnął rączki. Targnięty megaorgazmem pułkownik wyskoczył w górę jak wyszarpnięta z wody ryba i padł martwy.

* * *

Dla obserwatorów z wahadłowców księżycowych wisząca ponad powierzchnią Srebrnego Globu ARGO, przypominała olbrzymiego wieloryba, w momencie zbliżania się do statku przysłaniała całe niebo. Ostatnia partia załogantów weszła sprężystym krokiem przez rękaw trapu do Wielkiej Śluzowni. Na małym, pokrytym czerwoną wykładziną podeście stał Admirał Lodder, obok niego Miliardnik Rutto, delegowany przez Konwent Konwentów i Starszy z Agencji „Kosmos”. Ściskali dłonie wchodzącym, a Szef Programu, siwy kurduplowaty profesorek liczący już ponad sto trzydzieści pięć lat, półgłosem przedstawiał wchodzących. Padały nazwiska – małe, duże i średnie – weteranów lotów załogowych, jak i szanowanych ekspertów, przy czym nawet weterani nie przekraczali czterdziestu lat. Z całą pewnością w składzie ekspedycji nie było amatorów. Komputery wybrały najlepszych fachowców, ekspertów i praktyków – ludzi zdrowych, sprawnych, zahartowanych w niejednej ekspedycji i na dodatek niekonfliktowych, co zważywszy na długotrwały czas lotu, należało do warunków sine qua non. Jeden utajony schizofrenik w wyprawie na piąty księżyc Jowisza przed stu laty doprowadził do takiej psychozy na statku, że skończyła się ona wzajemnym wymordowaniem się załogi ekspedycji.

W puli, z której wybierano załogę, znajdowało się parę tysięcy „włóczęgów kosmosu”, toteż nie ulegało wątpliwości, że wyłoniony skład musiał być optymalny. Admirał Lodder znał osobiście jedynie dwójkę z załogantów. Ekipa również przeważnie nie znała się nawzajem. Przed startem ani razu się nie spotkali. Cel wyprawy znali nieliczni, i to tylko z przecieków. Dopiero podczas teleodprawy w przeddzień odlotu poinformowano ich, że tym razem wycieczka w gwiazdy potrwa minimum trzydzieści lat. Trudno nie mówić o szoku. Paru ekspertów nie wytrzymało psychicznie i trzeba było powołać do składu dwójkę załogantów z listy rezerwowej…

Lodder wpatrywał się uważnie w twarze swych podwładnych. Ileż wzruszenia musiało kryć się pod kamiennymi marsami czy sztucznymi uśmiechami. Dla tych, którzy odbili z Księżyca, by wylądować na pokładzie ARGO, klamka zapadła. Ostatnim wahadłowcem miał wrócić tylko Szef Programu i Starszy Agencji. Mało prawdopodobne, żeby staruszek Luggini miał doczekać powrotu wyprawy, nad czym zresztą nieustannie bolał.

Mocne uściski rąk. Śmiałe wejrzenia inteligentnych oczu. Lekarzy i astrofizyków, nawigatorów i nauczycieli. Szkoda, że ludzkość Ziemi i okolicznych planet dowie się o starcie dopiero za tydzień, gdy ARGO osiągnie prędkość podświetlną i stanie się nieosiągalnym celem dla potencjalnych konkurentów. Lodder chrząknął, opanowując wzruszenie.

– Panie i panowie – rzekł. – Witam was. Szanownych uczestników największego przedsięwzięcia ludzkości od czasu budowy wieży Babel…

Później przemawiać będzie profesor Luggini, który z właściwą sobie próżnością opowie o programie jako swym ukochanym, cudownym dziecku, oraz Starszy Agencji, który nie zapomni powiedzieć o kosztach i nadziejach. Potem załoga rozejdzie się na stanowiska, a Lodder rozpocznie oficjalną wycieczkę po Jednostce.

* * *

Miliardnik Rutto został zaszokowany jej ogromem. Z programem związany był wprawdzie od roku, nadzorował całą ekspedycję z ramienia Konwentu Konwentów, został także delegowany na jej kuratora (co wywołało histeryczne reakcje żony i dzieci), a jednak musiał przyznać, że do tej pory nie miał pojęcia, czym naprawdę była montowana na orbicie wokółksiężycowej ARGO.

Część „mieszkalna” statku liczyła około dwóch kilometrów długości i blisko jeden szerokości. Ponadto należało dodać jeszcze dwa kilometry kwadratowe składów oraz wydzielone bloki siłowni i generatora pola ochronnego, zabezpieczającego statek przed bombardowaniem kosmicznym pyłem, co przy prędkości podświetlanej musiałoby się skończyć katastrofą.

Wspomniane dwa kilometry kwadratowe biosfery wypełniało miniaturowe miasteczko: ogrody, lasek i łąka, a nawet małe jeziorko bogate w ryby. Wewnętrzna grawitacja zapewniała pełną stabilność, z ciążeniem zbliżonym do ziemskiego, a sztuczne słonko upodabniało całość do malowniczej, prowincjonalnej osady z epoki przedindustrialnej. Na łące pasły się zwierzęta, w zaroślach śpiewało ptactwo. Nic nie zdradzało wszechobecnej elektroniki, która stanowiła układ nerwowy tego pęcherzyka życia wysyłanego w bezmiar Wszechświata.

Osada stanowiła kompromis między ideałem samowystarczalnej gminy, a superzaprogramowanym światem XXII wieku. Naturalny obieg białka wspomagać miały syntetyki, a procesom asymilacji i fotosyntezy towarzyszyć miały mechanizmy uzupełniające, na przykład kontrolujące proporcje gazów w atmosferze. Oczywiście, można było ulokować ekspedycję w bardziej funkcjonalnych kapsułach i zrezygnować z rustykalnego zakątka, jednak zaprotestowali przeciw temu psychologowie. Twierdzili zgodnie, że tylko takie otoczenie da możliwość bezkonfliktowego przeżycia piętnastu lat podróży, a także właściwy rozwój kolonistów.

Na ryneczku delegację opadł tłum dzieci. Jasnych i brązowych, płowowłosych lub skośnookich. Rutto wiedział, że wybrano ich dwieście pięćdziesiąt, choć optycznie wyglądało, że jest ich dwa razy tyle. Na pokładzie (czy właściwiej byłoby rzec w miasteczku) przebywały od paru dni i wyglądały na zachwycone swoją rolą. Wszystkie w wieku od siedmiu do dwunastu lat traktowały wyprawę raczej jako przygodę niż historyczną misję, przecież właśnie one miały stanowić Ojców Pielgrzymów (i Matki) przyszłej cywilizacji, Patriarchów Nowej Ziemi. Dwudziestu pięciu dorosłych załogantów stanowiło jedynie ekipę przewoźników.

Dzieci wyselekcjonowano równie starannie jak załogę. Były to najzdrowsze i najinteligentniejsze sieroty z wyoskorozwiniętych pni. Podrzutki i rezygnaty (kategoria dzieci oddanych przez rodziców na wychowanie KOM-owi). W trakcie piętnastu lat podróży miały nauczyć się wszystkiego potrzebnego dla ich misji, obsługiwania wspaniałej aparatury ukrytej w ładowniach ARGO, a nade wszystko zachowania tradycji Starej Planety.

Dlaczego zdecydowano się na dzieci? Psychologowie twierdzili, że starsi koloniści przynieśliby ze sobą nieuleczalną nostalgię za Ziemią, rozmaite nawyki i obciążenia psychiczne. Młodym łatwiej przyjdzie się zaadaptować. Zwłaszcza tym, którzy urodzą się już w trakcie podróży.

Godzinę później odbyła się ceremonia pożegnania ostatniego wahadłowca. „Argonauta” gotowy był do drogi. Znów wszyscy zgromadzili się przy podium. Brawa żegnały tych, co mieli pozostać.

– …A przede wszystkim kochajcie się – kończył swe wystąpienie Starszy Agencji. – Wierzymy, że pod przewodem Admirała Loddera i Miliardnika Rutto nie zabraknie wam ani wzajemnej życzliwości, ani wszelkiego komfortu. Osobiście jestem przekonany, że nie zdołacie się przez te lata wzajemnie zanudzić. Każdy z was jest entuzjastą swej pracy, miłośnikiem gier oraz doskonałym sportowcem. Jeśli idzie o seks, również powinniście tworzyć jedną wielką rodzinę. Lapidarnie zaś mówiąc, Admirał będzie waszym ojcem, ale ma również szansę stać się dla wielu teściem, zięciem, a przede wszystkim szwagrem…

Rozległy się śmiechy. Pękł dotychczasowy, sztywny dwuszereg załogi. Smukła Adda Tsi wykorzystała ten moment, aby znaleźć się jak najbliżej pułkownika Boddoxa. Stał w środku grupki sześciu specjalistów bezpieczeństwa wewnątrzstatkowego, która żegnała się z Szefem Programu. Już na pierwszy rzut oka wydał jej się drobniejszy i szczuplejszy niż wówczas, gdy spędzali swój rozkoszny tydzień na Fobosie. No, ale od tamtej wyprawy upłynęło pięć lat.

– Ciekawe, czy mnie jeszcze pamięta?

* * *

Fakt, że poszło mu tak gładko, stanowił zaskoczenie dla samego Marta.

Jego szaleńczy plan dojrzał, zanim jeszcze ciało Virdera Boddoxa sięgnęło dywanu. Byli mniej więcej podobnego wzrostu, obaj jasnoocy, nadto poważną część twarzy pułkownika zajmowała broda. Kosmonauta odznaczał się wprawdzie potężniejszą muskulaturą, ale umiejętnie wypychając mundur, można było skorygować te różnice.