Po chwili ciszy klapa zadrżała od straszliwego wycia:

– Aaaaaaaaaaa!… Aaaaa!… Jezuuuuu!

Dominik zacisnął pięści i już chciał chwycić za żelazną klamrę, gdy znowu dobiegł go głos oprawcy i powstrzymał.

– Mówisz, czy nie, kanalio?!

Odpowiedzią były przeciągły jęk i cisza. Oprawca zwrócił się do kogoś trzeciego:

– Szefie… nie wiem… ale jeszcze trochę i chłoptyś nam wykorkuje… Zatwardzialec, psia mać! Cały bok ma spalony, a nie śpiewa!… Zróbmy może przerwę, a potem znowu go podsmażymy. Tak lepiej, bo teraz już otępiał z bólu…

Rezler usłyszał stuk obcasów o kamienie; mężczyzna, do którego zwracał się oprawca, musiał zrobić kilka kroków w stronę torturowanego, bo zaraz dał się słyszeć wolny, nieafektowany, z pozoru niedbały półszept o tembrze wywołującym gęsią skórkę:

– Synu… słyszysz mnie?… Posłuchaj. Nie ma ludzi odpornych na tortury, są tylko mniej i bardziej wytrzymali. To znaczy krócej i dłużej. Ci, którzy dłużej znoszą ból, gorzej na tym wychodzą, bo w życiu ma się tylko jedno ciało i nie można go nareperować tak jak zegarka czy butów. Twój upór nie ma sensu. Przysięgam, że będę cię męczył tak długo, aż powiesz wszystko. Choćbyś już nie miał rąk i nóg, zostaną ci jeszcze usta i z nich wydrę te nazwiska. Więc lepiej powiedz je od razu i nie przedłużaj tych katuszy… Co ty na to?

Męczony wycharczał, przerywając co słowo, jakby się dławił własną krwią:

– Ja… ja naprawdę… nie wiem… nie wiem nic… o żadnym… spisku… ja…

– To już słyszałem, mój chłopcze. Ty tylko niosłeś ich meldunek, który przechwyciliśmy. Jeśli nawet to, co mówiłeś, jest prawdą, jeśli rzeczywiście nie znasz nazwisk spiskowców, to przynajmniej musisz wiedzieć dla kogo był ten meldunek. Przecież miałeś go doręczyć komuś…

– Tak… taaaaak… ale… ja… nie znam… tego… człowieka… To miał… być… oficer… miał czekać… na ten list… przy moście…

– Oficer? Z jakiego korpusu?

– Z korpusu… marszałka… Davouta…

– No widzisz. Już coś sobie przypomniałeś. Przypomnij sobie więcej. Jego nazwisko?

– Nie znam… nie znam go…

– I tego, który ci dał ten list, też nie znasz?

– Nie, panie… Nieee… nie znam go… podszedł… do mnie… dał mi… cztery talary… powiedział…

– Co powiedział? Nie przerywaj!

– Boli, panie…

– Będzie mniej bolało, jeśli wyznasz wszystko. Więc co ci powiedział ten człowiek?

– Żeby… się spieszyć…

– Synku, tutaj każde kłamstwo strasznie boli! Wiesz…

– Przysięgam panu… ja… ja naprawdę…

– Nie mogę ci uwierzyć… Nawet jeśli nie kłamiesz, nie mogę przestać. Bo tylko Bóg wie na razie, czy mówisz prawdę, a ja nie mam innego tropu do niej, tylko ciebie… Mario, wylej na niego kubeł wody i bierz się do roboty!

– Nieee!… nieeeee… panie, błagam… nieee… nieeeeeeeeee!… Aaaaaaaaaaa!…

Matko mojaaa!…

Ostatnie dwa słowa torturowany wyrzęził po polsku i to zadecydowało. Dominik poderwał klapę oburącz, zobaczył pod sobą drabinę i począł schodzić. Zatrzymał się w połowie. W bladym świetle olejnych kaganków ujrzał półnagiego człowieka z rękami i nogami rozkrzyżowanymi i przykutymi żelazem do ściany. Obok stali tamci dwaj, zaskoczeni widokiem niespodziewanego gościa. Jeden z nich, oprawca, odziany był w skórzany kabat bez rękawów. W muskularnej, gęsto owłosionej łapie, trzymał palące się łuczywo. Drugi ubrany był w prosty surdut czarnej barwy. Miał lekko nalaną tłuszczem twarz, w której świeciły się mądre, przenikliwe oczy.

Dominik znajdował się zbyt wysoko, w strefie mroku, dlatego mężczyzna w surducie przez moment zawahał się, nie mogąc dostrzec, kto stoi na drabinie. Spytał: “Kto to?!” i dopiero sięgnął za pazuchę, zbyt późno, Rezler bowiem pierwszy wyszarpnął swój pistolet i powstrzymał ruch tamtego samym szczękiem odciąganego kurka. Dłoń mężczyzny powoli cofnęła się i opadła. Dominik zszedł jeszcze o dwa szczeble niżej.

– Co tu się dzieje, na Boga?!… Co wy robicie z tym człowiekiem?

– Próbujemy wymusić na nim zeznanie – odparł mężczyzna w czerni.

– Ale z jakiej racji w taki potworny sposób?

– A z jakiej racji jestem pytany? I przez kogo?

– Przez Polaka, takiego samego jak ten nieszczęśnik!

– A więc przez zdrajcę – zauważył beznamiętnie mężczyzna o marmurowej twarzy – bo to jest zdrajca i spiskowiec.

– To się jeszcze okaże! Kim pan jesteś, panie kacie?

– Jestem Karol Schulmeister, panie zbóju.

Usłyszawszy to nazwisko Dominik omal nie spadł z drabiny. Po raz pierwszy zobaczył tego człowieka, którego widziało tak niewielu ludzi i który był żywym mitem, najbardziej demonicznym ze wszystkich mitów cesarstwa.

Karol Schulmeister, rudowłosy Alzatczyk, najpierw przemytnik, potem szpieg, wreszcie francuski “cesarz szpiegów”, jak go określił sam Napoleon, był wówczas zastępcą dowódcy francuskiego kontrwywiadu wojskowego, generała Savary, i naczelnikiem osobistej ochrony Bonapartego. Stał w cieniu, z natury rzeczy nie mogąc pchać się na pierwszy plan, ale tylko ministrowie i marszałkowie stali wyżej od niego. Sławę przyniosło mu zdobycie twierdzy Ulm, w której zamknął się ze swą armią austriacki feldmarszałek Mack, nie wiedząc, że jego szef wywiadu armii to przebrany Schulmeister. Mówiono, że jest to człowiek o stu wcieleniach i stu twarzach, potrafiący wśliznąć się wszędzie i odegrać w sposób genialny każdą rolę. Wywiady i kontrwywiady Anglii, Rosji, Austrii i Prus, raz po raz kompromitowane przezeń z dziecinną łatwością, zapłaciłyby każdą cenę za jego głowę, bo dopóki ta głowa siedziała mocno na karku Schulmeistra, dotrzeć ze skrytobójczym zamiarem do Napoleona było trudniej niż przejść bezpiecznie przez klatkę z tygrysem. Mimo to wciąż próbowano, a on zaciekle niszczył każdą konspirację i topił we krwi każdy zbrodniczy spisek.

Osłupienie Dominika przerwała rozpaczliwa, polskim językiem wykrzyczana prośba więźnia:

– Bracie, pomóż mi! Jestem… jestem niewinny!… Oni mnie zabiją!

– Czy ten człowiek… czy ten człowiek musi tak cierpieć? – spytał skonfundowany Rezler.

Schulmeister, widząc, że intruz na drabinie stracił tupet, warknął bezceremonialnie:

– Gówno cię to obchodzi! Zapłacisz za wtykanie nosa w nie swoje sprawy!

– Obchodzi mnie to, bo to mój rodak! – odszczeknął się Dominik – a jeszcze bardziej obejdzie generała Dąbrowskiego, przy którym służę, i marszałka Berthiera, w którego sztabie znajduje się generał! Jeśli nawet ten człowiek jest winny, to i tak nie można go przesłuchiwać takimi metodami!

– Od metod tutaj jestem ja! – Schulmeister podniósł głos do najwyższego tonu, chcąc zaalarmować tym swoich ludzi. – I proszę mnie nie straszyć żadnymi marszałkami, Polakami czy kim tam jeszcze, bo mnie to tyle porusza, co… za wymierzenie broni we mnie płaci się gardłem, masz już ten wyrok gotowy, znajdę cię. A teraz precz!

W tej samej chwili otwarły się drzwi do lochu i stanął w nich oficer żandarmerii, za którego plecami widniały sylwetki żołnierzy.

– Brać go! – krzyknął Schulmeister, wskazując drabinę.

Dominik począł wspinać się do góry tak szybko, jak tylko potrafił. Dwie kule wystrzelone jedna za drugą otarły się o drabinę, którą – gdy już wydźwignął się na posadzkę stajni – obalił kopniakiem i zaraz zatrzasnął klapę. Wybiegłszy ze stajni pognał co tchu w płucach do Dąbrowskiego.

***

Stanąwszy w progu gabinetu szefa sztabu generalnego Wielkiej Armii, marszałka Berthiera, Schulmeister zamarł na chwilę, rzucając krótkie spojrzenie na Dominika, który prężył się pod ścianą w postawie na baczność. Dąbrowski zostawił go tu jako świadka.

Drzwi za Schulmeistrem przymknęły się bezszelestnie. Zrobił kilka kroków do przodu i znalazł się przed biurkiem, za którym rozpierał się w fotelu Berthier. Brzydka twarz marszałka była dodatkowo oszpecona grymasem gniewu.

– Witam! Proszę siadać!

Schulmeister przysunął sobie krzesło i usiadł.

– Zawezwałem pana, panie Schulmeister, na skutek skargi generała Dombrowsky. Zechce się pan wytłumaczyć z pańskiego postępowania!

Odpowiedziała mu cisza. Schulmeister czyścił sobie paznokcie lewej dłoni maleńkim nożykiem, który ni stąd, ni zowąd pojawił się w jego prawej ręce, i chociaż mogło się wydawać, że myśli nad odpowiedzią, w rzeczy samej interesował go wyłącznie zabieg higieniczny ubliżający randze człowieka, który się do niego zwrócił. Twarz marszałka poczęła sinieć. Zacisnął pięści na poręczach fotela i wrzasnął:

– Czy pan ogłuchł?!

Schulmeister oderwał wzrok od swych palców i podniósł głowę.

– Jeszcze nie, ale jeśli nie przestanie pan krzyczeć na mnie, panie marszałku, to zapewne ogłuchnę przed opuszczeniem tej komnaty.

– Jeśli w sposób logiczny nie usprawiedliwi pan swego postępowania, to może ją pan opuścić w kajdanach!

– Możliwe, że ktoś z niej wyjdzie w żelazach, ale zapewniam pana, panie Berthier, że to nie będę ja.

– A kto? Może ja?!

– Tego nie powiedziałem – Schulmeister odwrócił twarz w stronę Rezlera – lecz dla tego szczeniaka, który złożył na mnie donos, miałbym obrączki jak ulał i to na długo.

– Pan zapomina, gdzie się pan znajduje, Schulmeister! – warknął Berthier. – W tym gabinecie ja wydaję rozkazy, a dotyczą one wszystkich służb armijnych i tylko ja mogę decydować kto będzie w tej sprawie ukarany. Jeśli potwierdzi się, że ten podoficer powiedział prawdę, ukarany będzie pan!

Dominik zadrżał, Alzatczyk zaś uśmiechnął się drwiąco.

– Tak?… A to ciekawe. Zawsze mi się wydawało, że jako główny strażnik cesarza pierwszy dowiaduję się o wszystkim, co dotyczy jego cesarskiej mości. Tymczasem pan, panie marszałku, przejął uprawnienia naszego władcy, może nawet zajął jego miejsce na tronie, a ja nic o tym nie wiedziałem…

– Pan sobie pozwala kpić?! To bezczelność, której nie będę tolerował! – krzyknął ponownie marszałek.

Tym razem Schulmeister się zdenerwował. Udawanie niefrasobliwości, która tak dziwiła Dominika, znudziło mu się widać lub stało zbyt męczące, bo uśmieszek zniknął mu z oblicza, a ton stał się twardy i zdecydowany: