Francuzi – ci mieli u płci nadobnej największe powodzenie, lecz jak na złość nic z mazura i poloneza pojąć nie mogli, nasze zaś damy nie nawykłe były do kontredansa. Uczono się tedy nawzajem, potykano w fałszywych pas i śmiano do rozpuku z tej uciechy. Przeleciało mi przez głowę, że za sam ten śmiech najszczerszy, jakim się Polak nie śmiał od lat, powinienem czuć wdzięczność do Napoleona.

Już koło dziesiątej wieczorem wszedł na salę szef sztabu Wielkiej Armii Berthier, w towarzystwie grupy wyższych oficerów. Wmaszerowali prosto z drogi, widać było kurz na zszarzałych mundurach. Napoleon zbiegł po kobiercu kryjącym marmurowe schody i przywitał słusznego wzrostu mężczyznę, wystrojonego w szamerowany bogato mundur – ten zdążył się przebrać – i w czerwoną wstęgę z orderem, która przecinała pierś.

– Cóż, marszałku, komunikacja z Neyem przywrócona? Ludzie Schulmeistra donoszą, że cztery korpusy rosyjskie posuwają się…

Nie słyszałem więcej, bo głos rozpłynął się w gwarze. Nie interesowało mnie zresztą, co mówi cesarz, interesowała mnie twarz jego rozmówcy, druga już dzisiaj, która przybiegła z przeszłości. Inna nieco, wydostojniała, ale przecież ta sama, znana mi i bliska. Solut! Że nie zginął wówczas na Monte Creto, wiedziałem. Któż mógł nie słyszeć o bohaterze spod Austerlitz, który tam centrum dowodził. W całej Europie powtarzano, że gdy go Napoleon na chwilę przed rozstrzygnięciem zapytał, ile czasu mu potrzeba na złamanie środkowego ugrupowania przeciwnika i zdobycie jego pozycji głównej, Soult odparł spokojnie: “Dwadzieścia minut, sire!”. – “W porządku, damy im jeszcze kwadrans” – rzekł na to cesarz, a gdy kwadrans minął, Soult poderwał swoich ludzi i dotrzymał słowa, przetrącając w dwadzieścia minut kręgosłup wojsk austriacko-rosyjskich.

Stał teraz o parę kroków, ten sam, który kiedyś zagadywał do mnie “mon petit”. na szczęście wtedy, w 1800-nym, odniósł ranę i przy kapitulacji Genui nie przyłożył ręki do hańby oddania Austriakom ludzi Strzałkowskiego. A może na nieszczęście ta jego nieobecność wyszła, bo przecież, jeśliby w mieście ostał, nie zezwoliłby krzywdy okrutnej legiom uczynić…

Zoczył mnie nagle.

– C’est vous?!… Kasen… Kas… alors mon petit, j’avais oublie votre nom…

– Karśnicki, mon general… oh! Pardon… – zaskoczony, rzuciłem marszałkowi generałem i zaraz przeprosiłem, gdy on już pełną gębą śmiał się, zwracając tym powszechną uwagę. Wszyscy patrzyli ku nam, aż mi się gorąco zrobiło. Cesarz, któremu mnie Soult zaprezentował, myślał chwilę i przypomniał sobie, że Klaposky już mu o Kasnyki mówił. Chwalił za dzielność, ciepło spojrzał i zagarnięty przez Wybickiego ustąpił na bok.

Soult wziął mnie pod ramię, poprowadził do głębokiej niszy, w której tysiące świateł bladło, i tam opowiadał, jak go Austriacy nieprzytomnego z pola zdjęli i jak leżąc w szpitalu w Aleksandrii słyszał działa bijące pod Marengo. Gadał i gadał, wspominając przewagi swoje, a gdy błoto nasze i jesień przeklinać zaczął, przypomniał sobie, że stoję obok i zaproponował służbę w swoim sztabie, adiutanturę, jak w Genui. Odmówiłem. Alem sobie w czas przypomniał, że Dominik do służby się rwie, mając dość pisaniny. Wstawiłem się za nim, przedstawiając że niegłupi, języków trochę ugryzł, że dzielny, że…

– Dość, mon petit! Karsnecky zwie się przecież, to mi wystarczy! Soit!

– Kiedy Rezler mu.

– Comment?

– Po ojczymie moim. Ale po matce naszej Karśnicki, moja krew.

– Więc go biorę, kiedy twoja krew! Jej mi obok brakowało przez te kilka lat. Gdzie jest?

– Nie wiem… – wybąkałem zaskoczony głupiego z siebie czyniąc – u Wybickiego pracował, ale teraz…

– To się dowiedz i dawaj go do mnie. Im prędzej, tym lepiej, bo wkrótce ku Wiśle pociągnę. Mój szef sztabu wypisze mu przydział i załatwi, co trzeba, z Berthierem. Może się zgłosić kiedy tylko będzie chciał. Powiedz mu, że czekam.

Wtopił się w wyfraczony tłum, szemrzący gładkimi słowy, kłaniający się i pachnący pomadą.

A ja wstałem z kanapki i na piętro postąpiłem, by znaleźć kąt cichszy i chwilę odpocząć. Idąc korytarzem mijałem zasłoniętą lożę, gdy zatrzymały mnie w miejscu głosy nerwowe, dochodzące zza kotary. Wybicki to był i… nasłuchiwałem czas jakiś… i cesarz! Napoleon krzyczał, Wybicki odpowiadał, słodko i zdyszanie na przemian, kotara głuszyła sens słów. Drzwi rozwarły się z trzaskiem, biała rękawiczka uchyliła zasłonę i Napoleon, odwracając głowę, krzyknął do tyłu:

– Nie chcę, żeby tylko tłuszcza waszego chłopstwa należała, trzeba, żeby cały naród, wasi magnaci wzięli się do oręża! Comprenez-vous Wybiki? Je veux votre pospolite!

Drzwi zamknął, jakby chciał zamknąć usta tamtemu i wpadł na mnie, bo jakby skamieniały stałem.

– Et voila! Ami du Klaposky! Brave gens!

Szarpnął mi ucho i ruszył ku schodom. Potoczyłem się w przeciwnym kierunku bezwiednie, ogłuszony i wstrząśnięty. “Je veux votre pospolite!”, tak powiedział. Pospolite ruszenie chce zwołać, staropolskim, świętym obyczajem. Nie na darmo o pradziadach naszych wspominał, co wiciami rozpalali kraj. Jeno czy prawda to?

Prawda to była żywa jak krew i ciało. Drugiego grudnia, z bezpośredniego rozkazu Dąbrowskiego, wojewoda Radzimiński wydał ukaz do rycerstwa wielkopolskiego następujący:

“W dniach chlubnych Narodu naszego, kiedy szabla polska roznosiła postrach i popłoch u nieprzyjaciół kraju, kiedy ostrzem żeleźca pokonywały się dumne i zawistne sąsiady; wojewodowie wtenczas przez rozesłane wici wzywali na popisy i wiedli na bój waleczne rycerstwo. Ustały z czasem te waleczne Naddziadów ustawy. Zniewieściały Polak czekał niewoli więzów w domu, ani chciał słuchać głosu jęczącej ojczyzny, co go ku swojej wzywała obronie. Nie chciał się ważyć dla ocalenia niepodległości swojej; okryty przeto został najprzód hańbą, wkrótce potem więzami niewoli, aż też i w rzędzie narodów istnąć przestał, aż też na koniec z samowładności swojej w służebniczą przeszedł kolej… Bracia! Już nie byliśmy Polakami, już tego imienia używać było zbrodnią. Kara śmierci, utrata majątku, cecha złoczyństwa czekała tego, co chciał ojczyzny swej bronić… Zjawił się bohater… Polacy! Na taki odgłos twórczy, któż jest z Was, co by w sobie odwagi człowieka wolnego nie czuł?”

I był to przecież prawdziwy, najświętszy uniwersał o pospolitym ruszeniu. Wzywał wojewoda gnieźnieński Józef Lubicz Radzimiński pod Łowicz, “wszystkich obywatelów województw wielkopolskich, jako jeden pozostały wojewoda, do pospolitej obrony!”

Doczekałem się! Nie było już żadnego zwątpienia, tylko owa pewność podniecająca jak najpiękniejsza i najochotniejsza z dziewek – że się na naszych wierzchowcach nie tylko ku wolności i ku odrodzeniu Polski wielkiej, a wspaniałej niczym za dawnych królów rozpędzimy, ale że i dojedziemy. Rozpierało mnie szczęście, którego nie zaznałem od tak dawna, a zamącone jeno niepokojem o Dominika.

Zniknął mi na pewien czas z oczu i zrazu myślałem, że to o niewiastę chodzi. Widziałem jak na przyjęciu u Działyńskich, przed wjazdem cesarza do Poznania jeszcze, uporczywie jednej się panny trzymał, a i ona w oczy mu zuchwale ślepiła. Zauważyłem też, że tak jak mnie zalotne spojrzenia Kami, oficerkom francuskim posyłane, tak te milczące rozgowory owej panny z Dominikiem Chłapowskiego wielce drażniły, ale ten, do wyboru mając pannę i gotowanie wojska do przyjazdu Bonapartego, na dziewczynę ręką machnął. Gdym się zapytał, rzekł mi z przekąsem, że mu Dominik podchody czyni, a panna z Jaraczewskich jest. Anim wtedy pomyślał, że ta dzierlatka żoną Dominika w przyszłości ostanie.

Potem turbowałem się jego nieobecnością, co się przedłużała. Aż razu jednego zoczyłem go w rynku i machnąwszy doń, ruszyłem w jego stronę. Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem, na pięcie się zakręcił i w boczną uliczkę nurknął, że nie sposób było dogonić. Uciekł! Przede mną! Niczego nie pojmowałem, tylko mróz strachu serce mi ścisnął. Pobiegłem do Wybickiego, alem go nie zastał. Za to generał był. Wyłożyłem mu cały frasunek jak ojcu. Dąbrowski dłoń mi na ramieniu położył i rzekł głosem, który równie trwożył jak i to, co się w słowach zawierało:

– Brat twój misję specjalną odprawuje. Wyższa to sprawa, ponad nami. Kiedy go raz jeszcze napotkasz, nie podchodź i poznać nie daj, że się znacie. Póki on sam nie podejdzie do ciebie, a nie podejdzie nim misji nie wypełni. Nie próbuj zrozumieć, nie pora… Cóż więcej mogę ci rzec, sam wiem mało. Hazardowna to gra, ale w Bogu nadzieja, że się powiedzie.

– Jeśli tak niebezpieczna, to czy nie mógłbym bratu pomóc, wasza miłość?

– Mógłbyś.

– Uczynię wszystko! Co mam zrobić?

– Módl się za niego. Oto co możesz dlań zrobić.

– Nic więcej?!

– Nic. Rzekłem ci, to sprawa od nas wyższa, ja tu ingerować nie mogę.

– Na miłość boską, o co tu chodzi, generale!? – krzyknąłem, trzęsąc się z nerwów.

– O życie cesarza, chłopcze.

Wyszedłem odeń na gnących się nogach, a koszulę taką miałem mokrą, że ją wycisnąć można by było. Później dopiero dowiedziałem się od Dominika, że kiedy cesarz w Poznaniu siedział, dwa nań przysposobiono zamachy: jeden Anglicy, co go porwać chcieli, drugi zaś Prusacy, którzy pragnęli zabić, i brat mój przeciw temu drugiemu raptowi walczył.

Dominik – Operacja “Czarny Orzeł”

Cała ta sprawa zaczęła się dla Dominika owego popołudnia, gdy miał wyjechać z Berlina i kiedy w stajni sztabu generalnego przyłożył ucho do drewnianej klapy w ceglanym pawimencie. Słyszał wyraźnie dobiegające z lochu trzy głosy: płaczliwy głos męczonego człowieka, który wył, rzęził, jęczał i błagał o litość, ryk oprawcy posługującego się brutalnym językiem rozeźlonego prostaka, wreszcie najgorzej słyszalny, bo cichy, prawie szeptany, zdawałoby się spokojny głos jakiegoś mężczyzny, który najwyraźniej rządził tą katuszą.

Dominik od razu zorientował się, iż torturowanego przypalają, gdyż oprawca krzyczał:

– Gadaj, zdrajco, albo osmalę cię całego! Bebechy wyplujesz, a zaśpiewasz! Jeszcze nie było takiego, który by mi nie zaśpiewał! No!!…