ZAPOMNIANY PRZEZ LUDZI

Przez opary snu dotarł do mego jakiś dźwięk, który z każdą chwilą zdawał się być coraz gwałtowniejszy. Miał zamiar go zignorować i spać dalej, gdy nagle uświadomił sobie jego pochodzenie. Był to budzik. Otworzył oczy i mógł stwierdzić, że się nie omylił. Jasny cyferblat szczerzył wskazówki, sugerując godzinę siódmą. Musiał wstawać. Aby jak najszybciej wygonić resztki snu, energicznie odrzucił kołdrę i podbiegł do okna. Parkiet chłodził rozgrzane stopy. Na dworze na szczęście nie padało; powietrze było wilgotne i pachniało lipą. Wychylił się dalej i mógł dostrzec dwa kundle szaleńczo biegnące wukół kubłów na śmieci. Za nim w pokoju trzasnęły drzwi. Uniósł głowę, w dalszym ciągu przechylając się za parapet Ujrzał twarz matki; miała dziwny wyraz.

– Co pan tu robi? – usłyszał. Głos był na pozór stanowczy, ale, znając matkę, wyczuł strach.

– Patrzę przez okno, proszę pani – odparł, w miarę beztroskim tonem.

– Proszę odpowiedzieć! – krzyknęła histerycznie. Bo zawołam policję!

Wyprostował się zdziwiony.

– O co ci chodzi, mamo? – mówiąc to, zro-bil krok w jej stronę.

– Proszę się nie zbliżać! Nie jestem żadną pańską mamą! – krzyknęła znowu. – Jeszcze raz pytaiń, kim pan jest?!

– Mamo, zwariowałaś? – teraz i w jego głosie zabrzmiała histeria.

Kobieta znów podskoczyła na dźwięk słów „mama", coraz bardziej czerwieniejąc na twarzy.

– A więc nie chce pan powiedzieć, co robi tutaj o siódmej rano i to w pidżamie! – zawołała zatrzaskując drzwi.

Usłyszał odgłos przekręcanego klucza w zamku. Przez moment, na tyle długi, że zdążyły umilknąć kroki, stał niezdecydowany pośrodku pokoju, aby później gwałtownie skoczyć do drzwi. Uderzył w nie kilkakrotnie pięścią.

– Mamo, otwórz! – wołał. – O co ci chodzi?

Zza drzwi odpowiedziały jakieś dalekie szmery i nic więcej. Otarł kułak ze złuszczonego lakieru, aby później wolnym ruchem sięgnąć do kieszeni. Miękkość materiału uprzytomniła mu fakt, że jest w pidżamie. Usiadł na łóżku, zdjął ze stoliczka paczkę papierosów i stukając palcami w denko, ustami wyjął jeden z nich. Właśnie miał potrzeć łepek zapałki, gdy usłyszał odgłos kroków z korytarza. Odruchowo wstał. W uchylonych drzwiach ukazała się głowa Scotta; sąsiada z góry, dobrodusznego ojca rodziny. Robert mimochodem zauważył pod jego nosem resztki piany po goleniu. Matka najwyraźniej zastała go przy porannej toalecie.

– No… – zaczął groźnie Scott.

– Panie Scott – wszedł mu w słowa Robert – dobrze, że pan przyszedł. Nie wiem, co się dziś dzieje z moją mamą. Wygląda jakby mnie nie poznawała. Może pan jej…

– Zamknij się pan! – przerwał Scott. – Skąd tu się wziąłeś? Tylko szybko, bo jestem nerwowy! Według mnie to zwykły złodziej, pani Holmitz – dodał zwracając się do matki Roberta.

Ten stał z wytrzeszczonymi oczyma i czuł, jak coraz bardziej robi mu się gorąco.

– Czyście powariowali? – wyszeptał. – Przecież ja mieszkam w tym domu od urodzenia, już dwadzieścia lat. A to jest moja matka, przecież wiem, do cholery, jak ona wygląda. Pan też mnie zna od urodzenia. Przestańcie robić głupie kawały, gdyż to wcale nie jest dowcipne.

Tamci wyglądali, jakby patrzyli na groźnego, lecz oryginalnego wariata.

– Zresztą, co ja wygaduję. Rozejrzyjcie się po pokoju. Może to was otrzeźwi – tłumaczył nie dając za wygraną. – Czyje to są rzeczy, jak nie moje? Te książki, zdjęcia, koszule, skarpetki… – miotał się po pokoju wyciągając coraz to nowe przedmioty. – Więc powiedzcie mi, skąd to się tutaj wzięło, co?

Umilkł mając nadzieję, że usłyszy zaraz słowa: „nie gniewaj się synku, to tylko żart". Niestety, usłyszał coś zupełnie przeciwnego.

– Nie wiern skąd to się wzięło. Sądzę, że pan to przyniósł w nocy. Ten pokój był zawsze… – tu jakby na moment się zawahała, aby dokończyć – pusty.

Kiedy to mówiła, jednocześnie wycofywała się za plecy Scotta.

– Niech pan tu zostanie i popilnuje tego człowieka – poprosiła. – Ja wezwę policję.

– Oczywiście pani Holmitz – odpowiedział sąsiad, pozersko opierając się o futrynę.

Matka wyszła, a skołowany Robert usiadł na krześle. Po głowie zaczęła mu chodzić jedna myśl, jak uchronić matkę od zakładu dla psychicznie chorych, gdy przyjdzie policja.

– Radzę panu przestać udawać idiotę – przerwał jego rozmyślania głos Scotta.

Robert rzucił mu niechętnie spojrzenie, lecz tamten, niezrażony, ciągnął dalej:

– Panią Holmitz znam prawie dwadzieścia lat i mogę pana zapewnić, że nigdy nie miała ona syna. Jedyne dziecko, jakie miała to córeczka, która zmarła w kilka dni po urodzeniu.

– Wiem – wtrącił Robert – miałem wtedy dziesięć lat. To była moja siostrzyczka.

– Panie – ciągnął dalej Scott – to nie ma sensu, że pan podaje się za jej syna. A poza tym, co ja tu będę z panem dyskutował.

Do momentu przyjazdu policji siedzieli nie odzywając się do siebie, tylko Robert nerwowo palił papierosa za papierosem.

Obydwaj policjanci byli grubi, nadęci i mieli miny władców, jeśli nie świata, to przynajmniej tej dzielnicy. Jeden z nich pociągał nosem, jakby miał katar.

– To właśnie ten człowiek – powiedziała matka.

– Dokumenty – warknął wyższy kładąc znacząco rękę na pasie.

Kiedy Robert mu je podawał, dodał:

– Proszę się ubierać. Pójdzie pan z nami!

Robert zignorował te słowa, pokazując palcem dane w dowodzie.

– Przykro mi panowie, że musieliście się trudzić – mówił – ale tu jest wyraźnie napisane, że ja tu mieszkam i jestem synem tej pani.

Grubas jeszcze przez chwilę studiował dokumenty naradzając się ze swoim kolegą. Potem znów pociągając nosem zwrócił się do pani Holmitz:

– Z dokumentów wynika, że ten człowiek rzeczywiście jest pani synem.

– Nonsens – odparła.

Scott również coś tam zabulgotał. Robert powoli odzyskiwał zdolność myślenia. „Biedna mama” – przeszło mu przez głowę, jednak musiał zacząć działać.

– Może panowie pójdą po dozorcę i spytają się o mnie. To powinno wyjaśnić tę niezręczną sytuację.

Policjant spojrzał niechętnie; widocznie nie lubił, gdy ktoś był mądrzejszy od niego, ale kiwnął głową na drugiego. Kiedy czekali na jego powrót, Robert z wyrzutem popatrzył na matkę. Ta uniosła z dumą głowę i patrzyła w jakiś wybrany punkt na ścianie. Wtem Robertowi przyszło do głowy, że głupio stać w pidżamie wobec obcych ludzi. Poszedł za kotarę, gdzie leżało ubranie, ułożone jeszcze przed snem. Właśnie zapinał pasek, gdy wszedł wysłany policjant. Na twarzy miał rozlany uśmiech satysfakcji.

– Dozorca przysięga na wszystko, że pani Holmitz zawsze mieszkała sama i nigdy nie słyszał, aby miała syna – wyrecytował.

Wyższy słysząc to, znów pociągnął nosem.

– A więc fałszywe dokumenty – stwierdził. – Proszę z nami.

Odsunął się ukazując drzwi. Robert chciał krzyknąć, zaprotestować, ale nie potrafił swych myśli złożyć w sensowne zdanie. Rozejrzał się jeszcze po pokoju, obcym teraz i nieprzyjaznym, i wyszedł. Gdy schodził z policjantami słyszał cichnący głos Scotta, który uspokajał jego matkę.

– Proszę tu podpisać – powiedział komisarz, kładąc mu przed nosem maszynopis zeznań. Robert starał się go przeczytać, ale piekielny ból głowy zlewał tekst w monotonny deseń. Z rezygnacją złożył u dołu dwa słowa: imię i nazwisko, których za żadną cenę nie miał zamiaru się wyrzekać. Pióro drżało mu w palcach.

Sędzia śledczy właśnie kończył studiować ogłoszenia w porannej gazecie, gdy ktoś zapukał. Odłożył prasę i przybierając nobliwy wygląd zawołał;

– Proszę!

– Panie sędzio, Ja w sprawie Roberta Holmitza – mówił komisarz podchodząc do biurka, gdzie położył przed sędzią teczkę z aktami.

– Czy jest coś nowego? – spytał ów, zakładając cienkie okulary.

– To niesamowita historia – relacjonował komisarz. – Łapiemy faceta w mieszkaniu zupełnie obcej mu osoby. Okazuje się, że nie wiadomo jakim cudem sprowadził on tam swoje meble i rzeczy sugerując, iż jest synem właścicielki mieszkania. Na domiar złego ma idealnie podrobione dokumenty i uwaga… – komisarz zawiesił głos – we wszystkich urzędach, gdzie powinien być zarejestrowany, rzeczywiście figuruje. Muszę zaznaczyć, że również u nas był notowany za rozrabianie w czasie demonstracji studenckiej. Zarówno personalia, jak i linie papilarne zgadzają się. Nie mam pojęcia kto i w jaki sposób podłożył te dokumenty. Gdyby nie to, że on nie potrafi wskazać chociażby jednej osoby, która by go znała, gotów byłbym uwierzyć, że jest Robertem Holmitzem. To jakaś niesamowita mistyfikacja.

– Czy nikt nie potwierdził jego tożsamości? – wtrącił sędzia przewracając kartki sprawozdań.

– Absolutnie nikt. Nawet dziewczyna, którą określał jako swoją narzeczoną zaprzeczyła temu, że go zna – mówiąc to zniżył głos do szeptu. – Nie ma pan pojęcia co się wtedy działo. On ją zaklinał, ona czerwieniała i płacząc uciekła. Ten zaś dostał szału i rozbił o ścianę krzesło, także lekarz musiał mu aplikować coś na uspokojenie. Teraz siedzi spokojnie w areszcie.

Kiedy komisarz umilkł, sędzia chrząknął i rysując długopisem jakieś bohomazy na okładce teczki do akt, powiedział:

– Wydaje mi się, że to jest poważna sprawa – rzekł przeciągając samogłoski. – Jakaś grubsza afera, kto wie, może szpiegowska. Trzeba będzie zawiadomić Wydział Spraw Wewnętrznych. Sądzę, że zainteresują ich te podłożone dokumenty.

Komisarz z szacunkiem przytaknął.

Major

Martin Kole

Wydział Spraw Wewnętrznych

Raport

Niżej podpisany kapitan medycyny sądowej stwierdza, że przeprowadzi na osobniku podającym się za Roberta Holmitza test prawdy, a także próbę Holza i Berdiewa. Wynik wszystkich trzech był ujemny, co wskazuje na bezcelowość dalszych przesłuchań metodami klasycznymi. Osobiście muszę zaznaczyć, że jest to bezprecedensowy wypadek w medycynie, aby u jednej osoby wskaźnik reakcji na każdy z w/w testów był poniżej 0,1 proc.; innymi słowy ów osobnik jest całkowicie przekonany o swojej fikcyjnej tożsamości. Uważam, że podobny efekt mogło wywołać „pranie mózgu" połączone z dużym stresem psychicznym, którego nawet trans hipnotyczny (patrz: próba Holza, zał. 1/3) nie potrafił usunąć. Zaznaczam, że nasze laboratoria nie mają możliwości uzyskania podobnego efektu.