Изменить стиль страницы

– Co za dzicz! – odezwał się ktoś znad kanału. – Widzieliście?

– No nieeee… ktoś powinien się tym zająć.

Jakiś młody człowiek podskoczył nad brzeg.

– Nie widzicie, pindy, że to straż pożarna? Nie nauczyli was, że trzeba gasić, jak się pali, matoły?

Musiał kompletnie zaskoczyć atakujący oddział, bo ktoś odkrzyknął z tamtej strony:

– Przepraszam!

– Co za dzicz – rozległy się okrzyki przy stolikach. – Barbarzyńcy z zachodu!

– No przepraszam! Nie chciałam.

Tłum na balkonach zaczął bić brawo. Nie wiadomo, czy dla odważnego młodzieńca, nie mniej odważnej straży pożarnej, czy też dla wojska Arkach, które wznieciło taki pożar, że znowu można było obserwować to, co rozgrywało się po drugiej stronie kanału.

Ci z cywilów, którzy skoczyli wcześniej do wody i zdołali przepłynąć kanał, dotarli właśnie do przeciwległego brzegu. Pionowa, granitowa ściana nie pozwalała na wdrapanie się na brzeg ani choćby zaczepienie paznokci o jakikolwiek występ. Kilka osób rzuciło się na pomoc, ale nie było żadnej liny, żeby wyciągać topielców. Póki co skończyło się na udzielanych krzykiem instrukcjach, w jaki sposób lepiej robić nogami, by dłużej utrzymać się na powierzchni. Ktoś zdjął własną tunikę, skręcił i spuścił na dół, ale nie sięgała nawet połowy ściany. Ktoś krzyczał, żeby płynąć do przystani, ktoś zrzucił stolik i ławę, by rozbitkowie mogli się przynajmniej czegoś uchwycić. Pomysł kiepski. Drewniane blaty przymocowane do kamiennych podpór utonęły natychmiast. Jakiś staruszek zaczął krzyczeć:

– Nie siedźcie tak! Tam ludzie toną!

Jego okrzyk zgasł jednak w ogólnym hałasie. Któremuś ze strażników udało się umieścić strzałę w brzuchu oficera Arkach, a tłum na balkonach przyjął to wyciem i coraz bardziej gromkimi brawami. Chwilę później jednak dziewczyny z armii ekspedycyjnej rozproszyły resztę strażników i zaczęły atakować wyloty ulic. Tłum na balkonach zareagował na to gwizdami i sprośnymi okrzykami.

– Wy suki z leśnej dziczy!

– Wy pindy jedne!

– A nie macie akurat miesiączki…? Bo nam Syrinx zakrwawicie!

Oddziały szturmowe chyba nie słyszały. Jednak dziewczyny z zaopatrzenia w drugiej linii słyszały dobrze. I też miały swoje karabiny. Zaczęły strzelać w co popadnie.

Pozory spokoju po tej stronie kanału pękły momentalnie. Wśród panikującego pod ogniem tłumu Annamea krzyczała to na swoich towarzyszy, to na swoich żołnierzy.

– A nie mówiłam, żeby wyjść wcześniej?

Ktoś spadł z balkonu tuż obok.

– Do pałacu! – krzyczała Annamea. – Wycofujemy się! Wycofujemy się!!!

Ciżba ogarnęła ich w jednej chwili.

– Leeeeen!!! – darła się Annamea. – Leeeen, ratuj!

Żołnierze Luan sformowali klin i w desperackim ataku rozerwali falę uciekających ludzi. Po chwili otoczyli „sztab” siedzący ciągle przy stoliku w karczmie, co wyraźnie uspokoiło „naczelnego dowódcę”.

– No, psiamać – warczała nałożnica. – Nie możemy jakoś wspomóc tamtych? – Wskazała drugą stronę kanału.

– Wspomóc, jak?

– No, kurczę, strzelajcie.

– Z czego? – Leen wybałuszył oczy. – My jesteśmy oddziałem reprezentacyjnym. Nie mamy ani kusz, ani łuków.

– No to się wycofujemy – Annamea wstała z krzesła, kryjąc się za plecami swoich żołnierzy. – Sram na takie dowodzenie. Tu się, psiamać, nic nie da zrobić.

Dwustupięćdziesięcioosobowy oddział wdarł się w najbliższą ulicę, trasując przejście wśród cywilnych uciekinierów. Gońcy pobiegli zawiadomić pozostałe oddziały. Ruszyli szybko już po chwili, słysząc gwizdki setników na równoległych ulicach. Przynajmniej manewr odwrotu wyszedł jako tako. Zgubił się gdzieś tylko kucyk Annamei i prowadzący go niewolnik. Służące z pachnidłami były jednak każda na swoim miejscu.

Kiedy wydostali się na nieogarnięty wojną teren, zaczęli maszerować szybko. „Naczelny dowódca” zdjął nawet buty na obcasach, żeby nie opóźniać, ale nie na wiele to się zdało. Wąska suknia sprawiła, że dwóch żołnierzy musiało spleść ręce i posadzić swojego szefa na tak sporządzonym siodełku. Ta rola zresztą wyraźnie podobała się tragarzom, chętnych do zmiany nie brakowało.

Przed pałacem napotkali już pierwsze, zaimprowizowane stanowiska obronne i pierwsze szubienice ozdobione wisielcami z tablicami na szyjach: „Tak kończą agenty arkah”.

– Co to ma znaczyć? – Annamea spytała oficera dowodzącego budową barykad.

Ten zmieszał się wyraźnie.

– Przepraszam, jaśnie pani, za błąd ortograficzny i stylistykę – przygryzł wargi. – Ten dziesiętnik ledwie pisze… Powinienem był dopilnować osobiście – pchnął ludzi, żeby wymienili tablice na szyjach wisielców na wykonane przez kogoś bardziej biegłego w sztuce pisania.

– Ja nie o tym.

Przerwał jej Leen, który podszedł z tyłu.

– Zanotowaliście jakąś aktywność przeciwnika?

– No coś ty. Robimy barykady, bo raport był.

– Możecie się spodziewać ataku w każdej chwili – Leen zmełł przekleństwo.

– Poważnie? – oficer wzruszył ramionami. – A słyszałeś najnowszy dowcip? Jak długo Arkach będzie zdobywać te barykady?

– No jak?

– Przez sześćdziesiąt jeden modlitw.

– Dlaczego akurat sześćdziesiąt jeden? – dał się zrobić Leen.

– No bo przez sześćdziesiąt modlitw będą się śmiać. A potem w jedną modlitwę zdobędą. Cha, cha…

Annamea, wściekła nagle, kazała ruszać dalej. Ale wojsko musiało zostać tutaj. Ktoś poprowadził ich do pałacu, pustego teraz, jakby wymiecionego ze wszystkich ludzi. Poza nielicznymi wartami nie napotkali nawet jednego służącego.

– Bunt był – wyjaśnił prowadzący ich setnik.

– Jaki bunt? – spytał Meredith.

– Niewolnicy zaczęli mordować, panie. Motłoch, psiamać. To nie ludzie.

– Co się stało? – spytał Nolaan.

– Ano, rzucili się panie, do, cha, cha… do boju. Teraz ich kaźnią na dziedzińcu.

– A jakie straty były?

– Ja tam nie wiem, panie – setnik ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami. – Mówić zakazali – dodał po chwili.

Doprowadził ich do sali cesarskiej. Szybka, dyskretna rewizja i przepuszczono ich do pomieszczenia, które opuścili tak niedawno w innym zupełnie nastroju…

Tu właściwie nic się nie zmieniło. Cesarz konferował właśnie z oficerami sztabu. Rolę służących przejęli wojskowi niskich szarż, zdenerwowani jak szlag rolą, którą im wyznaczono. Liniowi żołnierze nie mieli pojęcia ani o etykiecie, ani o pałacowych zwyczajach. Strzelali butami, prężąc się na baczność tylko po to, żeby podać głupią szklankę wody.

– Gdzie jest Mohr? – pytał cesarz skupiony nad mapą przedstawiającą okolice Syrinx.

– Przebija się przez teren wokół jezior Kua – tłumaczył Tepp.

– Jak to przebija? Przecież tam tylko luźne kupy niewolników.

– Nie, panie. Tam jest teraz Pierwsza Ochotnicza Armia Wyzwolenia Luan.

– Coooo? To przecież był tylko dowcip Biafry. Tak mi doniósł Drugi Wydział.

Tepp zmieszał się wyraźnie.

– Być może w zamierzeniu, to miał być dowcip – szepnął. – W niewolniczych obozach było jednak sporo oficerów wojsk Troy, Arkach, Symm i Linnoy. A nawet… naszych. Stanowią teraz kadrę armii.

– Jakiej armii? – krzyknął cesarz. – Kup zbiegłych niewolników!

Tepp nie wiedział, na ile mógł powiedzieć prawdę, a na ile powinien przypodobać się władcy swą wypowiedzią.

– Mają grubo ponad sto tysięcy ludzi, są zorganizowani – powiedział ostrożnie – uzbrojeni w broń z naszych magazynów. – Nagle zaryzykował. – Są dowodzeni według różnych regulaminów, mają niewyszkolonego rekruta, ale… to armia, panie. Spalili Dien Phua, pomaszerowali na Sonne, zrabowali zaopatrzenie marynarki wojennej pod Kua i teraz stopują Mohra.

– Ponad sto tysięcy? – odezwał się któryś ze sztabowców. – To więcej niż Armia Zachód Troy i Korpus Ekspedycyjny Arkach razem wzięte!

– Wyhodowali sobie żmiję na własnej piersi, durnie – mruknął cesarz. – Zobaczą teraz, ile za to zapłacą.

Tepp odetchnął. Nikt nie zamierzał skazać go na szybką śmierć za to, co powiedział.

– Co z Sonne? – spytał cesarz.

– Bortar trzyma miasto i część drogi do Syrinx.

– Jak to „część”?

– Nie bardzo wiadomo. Kupy niewolników wyłapują gońców.

– A Kye?

– On organizuje nową armię na północy.

– Niech atakuje tym, co ma.

Nikt nie śmiał się odezwać. Złowroga cisza zaległa w sali tronowej.

– No co jest? – zdenerwował się cesarz. – Mówcie.

Szef Drugiego Wydziału Imperialnego Sztabu nie był człowiekiem odważnym. Zaczął kaszleć. Któryś z przydzielonych do sztabu setników był jednak albo odważny, albo głupi.

– Kye nic nie ma – powiedział.

Cesarz usiadł na zydlu przy stole sztabowym.

– Co?

Szef sztabu odetchnął głęboko.

– Kye posłał swoje siły na Dien Phua. Nie ma żadnych rezerw.

– Przecież mówiliście, że Dien Phua spalone.

– To prawda, panie. Formuje się tam nowa armia.

– Bogom niech będą dzięki. Nareszcie ktoś się wykazał refleksem.

Sztabowcy pospuszczali głowy.

– No co jest? – cesarz zerknął podejrzliwie.

– To… – Szef Drugiego Wydziału przełknął ślinę, jakby w gardle miał coś, co blokowało mu słowa. – To Druga Ochotnicza Armia Wyzwolenia Luan…

– Kpisz?

– Nie, panie. Oni naprawdę uwolnili wszystkich niewolników.

– Czy ja śnię? – spytał cesarz.

– Ale oni nie są groźni. Szacujemy liczebność na piętnaście, maksimum szesnaście tysięcy żołnierzy w linii. Dowodzonych byle jak, już chyba tylko przez dziesiętników z Troy i sierżantów z Arkach. Aha! No i… plus dwieście pięćdziesiąt tysięcy pomocników.

– Coooooooo???

– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy pomocników. Ale to same kobiety i dzieci. No… trochę naszych kalek i weteranów, co poszli w niewolę za długi.

– Kobiety i dzieci z kalekami w linii? Czy ja śnię? – powtórzył cesarz.

– Oni nie walczą, panie. Budują mur oporowy przeciwko Bortarowi. Chcą przegrodzić całą prowincję i obsadzić go Drugą Armią.

– Przecież tam nie ma nawet kamieniołomów.