– Mogą jechać wozem… – Kuna wychylił kubek miodu i z uznaniem głową pokręcił, bo napój był wyborny, aż palił w gardle gorącością -…albo i powozić, jeśli rozumne. Byle nas nie spowalniały, bo wnet kupcy do Spichrzy ściągną na Żary. Nie zdążym na czas, przyjdzie potem bydło za nic oddać. Tedy zapowiadam, że macie nam kroku dotrzymać albo bez parady zostawię. A skądeśtasą?
– Z Turznii – postanowił szybko zbójca. – Derkacz mnie wołają, a ona Szarka. Popod Czerniawką po ojcu szmat ziemi wziąłem, ale wcześniej dziewkę mi trzeba spłacić i do męża odwieźć, jako ojciec ustalili. Służkę niewolną jej przydałem, żeby nie krzywdowała. Głupawa posługaczka i do roboty w polu niezdatna, ale w mieście niezawodnie robotę dla niej zgodzą.
Wolarz błysnął zębami.
– Łaskawiście. Inny bękartkę gościńcem by pognał.
Zbójca napełnił kubek i osuszył go łapczywie, po czym znów się zamyślił. Wielce był ciekaw, jak też Szarka przyjmie wieść, że uczynił z niej własną bękarcią siostrę.
– Razem nas ojciec chowali – rzekł w końcu – w jednej izbie, więc dziewka mi zawżdy za rodzoną była. Jeno nie chcę, aby ją kto z sąsiadów zbałamucił i nadziału w ziemi pytał. Ludzie wielce są niegodziwe.
– To może ona wcale nie bękartka – Kuna zarechotał – skoro z wami chowana i o gruncie mowa.
– Dla mnie bękartka – uciął Twardokęsek. – A wam nic do tego.
– A nic – zgodził się obojętnie poganiacz. – Niech tylko do chłopów nie lezie i ich nie bałamuci, bo trza się spieszyć, nie zaś po krzakach legać i po mordzie się potem prać.
– Nie będzie zawadzać – oświadczył zbójca z przekonaniem, którego bynajmniej nie czuł. – Spokojna jest i rzemieniem posłuszeństwa uczona. A z zapłatą za moją pracę też się pewnie uładzim…
Kuna wysączył resztki miodu z kubka i uśmiechnął się przebiegle.
Ostatniego dnia ich pobytu w opactwie mnisi zebrali się o zmierzchu na dziedzińcu na wieczorną modlitwę i długo śpiewali pod ciemniejącym niebem o bezkresnej wędrówce Cion Cerena. Potem rozdzielano wieczerzę. Najbardziej niecierpliwie wyczekiwała jej zgromadzona pod bramą biedota, coraz głośniej złorzecząc mnichom i ich pieśniom. Kiedy otwarto wierzeje, ciżba wdarła się do środka, mało co nie stratowawszy furtiana, i popędziła ku kuchniom. Twardokęsek z dala przyglądał się temu obyczajowi, do którego nawykł przez ostatni czas i który wyznaczał kres dnia w klasztorze. O tej porze udzielał mu się spokój tego miejsca i choć nie przyznałby się do tego przed nikim, po trochu żałował, że przyjdzie mu je na zawsze opuścić. Potem dostrzegł, jak stareńki kuternoga gna przez zagon kapusty, tłukąc sękatym kosturkiem rywali do darmowej miski. Pokręcił z zadziwieniem głową i pomyślał, że dobrze będzie jednak znów znaleźć się na trakcie, gdzie wiatr wywieje mu z nozdrzy woń kadzidła.
Siedział na przyzbie i pakował sakwy, wkładając w nie świeże koszule i portki, które mu wspaniałomyślnie wydzielono z komory opactwa, gdy znajomy mnich przydreptał do nich, aby się pożegnać. Gawędzili chwilę o bezpieczeństwie na traktach i trawach, co nadspodziewanie dobrze wybujały na przyklasztornych łąkach. Potem zaś z izby wychynęły Szarka i wiedźma. Jasnowłosa niewiastka jęła zapraszać mnicha na pożegnalną wieczerzę, ale wykręcił się gładko, a z jego zakłopotanej miny zbójca wnioskował, że przybył z jakąś misją i nie przychodzi mu ona bez trudu.
– Mój pan prosił, bym z wami mówił, gdy do zdrowia dojdziecie – rzekł z westchnieniem do Szarki. – Z wami samymi. – Niepewnie spojrzał na pozostałą dwójkę, bo też nie chciał ich urazić.
Kobieta podniosła się i wygładziła fałdy długiej sukni.
– Chodźmy – powiedziała, przewiesiwszy przez ramię związane razem sandały.
Ruszyli przez opustoszały dziedziniec, gdzie dwaj młodzi braciszkowie służebni rozładowywali jakiś zapóźniony wóz. Gdy rudowłosa ich mijała, obaj pokraśnieli i gwałtownie odwrócili wzrok – szlachetnie urodzone niewiasty Krain Wewnętrznego Morza nie chadzały boso. Stary mnich gestem nakazał im, aby zakrzątnęli się wokół swojej pracy, bo po wieczornych modłach zamykano drzwi do dormitorium, po czym przeprowadził dziewczynę przez boczną furtkę. Na krótko znikli Twardokęskowi z oczu, lecz wkrótce dojrzał ich znowu, już wyżej na ścieżce ponad klasztornym murem. Kiedy patrzył, jak Szarka zwinnie wspina się pomiędzy białymi wapiennymi skałkami, nieoczekiwanie przypomniały mu się jej słowa: „Pasałam kozy, na zachodzie, wysokie, jałowe góry”. To barbarzynka, pomyślał, dzika jak servenedyjskie wojowniczki. Czego ona może szukać w Krainach Wewnętrznego Morza?
Jednakże w tej samej chwili przed oczyma stanęła mu rozległa sala o niskim sklepieniu i pomalowanych czerwoną ochrą ścianach, które połyskiwały niepokojąco od zatkniętych w żelaznych pierścieniach pochodni. Obraz był zamazany, wykrzywiony jak w mętnym zwierciadle. Na ławach majaczyły naręcza bladoniebieskich, na wpół rozchylonych kwiatów i jak przez mgłę słyszał wrzaski ludzi dorzynanych na posadzce. A potem u szczytu schodów pojawiła się dziewka w jasnym, poszarpanym gieźle – nie dojrzał jej twarzy, ale za plecami miała pochodnię i jej włosy świeciły jak żywy ogień. Zbójcy wydawało się, że patrzy na nią z wielkiej wysokości, jak gdyby zawisł nad krawędzią przepaści i byle nieostrożny krok mógł go strącić w dół.
Uniosła głowę i spojrzała prosto w niego. A potem otworzyła usta i jej krzyk smagnął go niczym pejcz.
Przerażony szarpnął się do tyłu, by nie pociągnęła go w przepaść, lecz wyrżnął piętą w stopień chatki i boleśnie zwalił się na schody. Poleżał sobie na nich trochę, póki obraz nie rozwiał się doszczętnie i nie znikło wrażenie wirowania pod czaszką. Nie miał pojęcia, skąd mu się wziął ten majak, lecz niepokoił się coraz bardziej. Od owej nocy przy skalniaku nawiedzały go dziwaczne widziadła, ni to sny, ni zwidy jakoweś. Gdyby prawdziwie bogom ufał, niezawodnie w dyrdy pobiegłby do świątyni Cion Cerena i prosił poczciwych braciszków, aby odprawili nad nim jakieś modły.
Poczuł na ramieniu dotyk drobnej, ciepłej ręki wiedźmy i dźwignął się z ziemi. Szczuplutka niewiastka przycupnęła przy nim, oparła się bokiem o jego ramię. Innego dnia pewnie by ją objął, zaczął szeptać sprośności do ucha, a potem znalazł sposób, by korzystając z nieobecności Szarki, mile spędzić wieczór. Wszakże dzisiejsze zwidy ze szczętem odebrały mu ochotę na figle.
– Czemu ona mnie za sobą wlecze? – burknął. – Ja jestem człek prosty. W bogach, wiedźmach i książętach się nie wyznaję.
Wiedźma pochyliła się nisko i jakiś czas w skupieniu wybierała rzepy z ogona rudego kociaka.
– Nie spodoba się jej, jak ci powiem – odparła wreszcie.
Twardokęsek zasępił się nieco, gdyż właściwie nie bardzo wiedział, jak nakłonić wiedźmę do gadania. Na Przełęczy Zdechłej Krowy miewał do czynienia ze zwykłymi niewiastami: uszczęśliwiał je godziwie naostrzony sztylet i jeniec, na którym sztylet ów mogłyby wypróbować. Spotykane na trakcie białogłowy po przykładnym wybatożeniu ich mężów zwykle ulegały sile zbójeckiej perswazji i bez dalszych wstrętów czyniły, co im kazano, a dziewkom po gospodach wystarczyło pokazać garść srebra. Ale nie miał pojęcia, jak przekonać wiedźmę, aby zdradziła mu tajemnice rudowłosej.
– Tedy po co ją niepokoić? Ledwo co wydobrzała, a niezawodnie znów zacznie wrzeszczeć i wygrażać. Jeszcze się jej rany otworzą… – poddał chytrze. – A pomnisz, co Cion Ceren rzekł? Żem jej na strażnika przydany? Jakże mi jej strzec, skoro nic nie wiem?
– No… – zawahała się – to już dawniej było jej imię. To, którym ją nazwałeś.
– Szarka? – zdumiał się Twardokęsek. – Niepodobna.
– A właśnie, że tak! – Wiedźma w zaperzeniu szarpnęła kociaka za ryże futerko, aż fuknął niezadowolony i czmychnął między pokrzywy. – Szarka jest jej pierwszym imieniem, jeszcze przez matkę nadanym… – urwała, pomyślała chwilkę. – Ale to złe imię… więc potem inaczej ją wołali, Dumenerg i ci… inni. Dlatego kiedyś ją na Tragance tak samo nazwał, zobaczyła w tym znak, aby cię przy sobie zatrzymać. Zresztą tyś, Twardokęsek, bardzo do kogoś podobny. Kogoś, kogo znała. Wcześniej.
– I dlatego mnie plugastwo pilnuje? – oburzył się Twardokęsek. – Bo się coś dziewce durnego uroiło? A ty czymże się jej zasłużyłaś? Z gęby się w babkę nieboszczkę wrodziłaś?
– Ja jestem użyteczna – z godnością wyjaśniła wiedźma.
Tamci zaś powoli wspinali się po zboczu. Mnich sięgał Szarce zaledwie do barków i mniej więcej w połowie drogi spostrzegł, że opiera się o nią coraz ciężej. Ramię, które go podtrzymywało, było chłodne i silne, lecz pomagał ją opatrywać tamtej mrocznej, deszczowej nocy, kiedy przyniesiono ją do opactwa, i pamiętał jeszcze rany na jej boku. Któż mógłby uczynić coś równie potwornego temu dziecku? – pomyślał, wspominając cięcie, przez które niemal wyciekło z niej życie.
– Wystarczy – zdecydował i przysiadł na płaskim, nagrzanym słońcem kamieniu.
Bez sprzeciwu opadła na ziemię. Z namysłem obracała w palcach długie, wyschłe źdźbło i milczała. Mnich również nic nie mówił. Lubił patrzeć, jak o zmroku jej twarz wygładza się i łagodnieje.
Niebo szarzało coraz bardziej.
Drgnęła, gdy świerszcz zaświergotał w trawie u ich stóp.
– Chciałeś ze mną mówić, ojcze – przypomniała.
Braciszek posmutniał. Nie ośmielał się wątpić w wyroki boga ani też wnikać w istotę sporów, które miały targnąć trzewiami Krain Wewnętrznego Morza, lecz ze wszystkich sił współczuł temu jasnowłosemu dziecku.
Siedziała z brodą wspartą na dłoni. Jej oczy błądziły po ściemniałym od zmierzchu przeciwnym krańcu kamieniołomu. Zeschnięta trawa pachniała mocno, jeżyki z krzykiem zlatywały się do gniazd. Za ich plecami, w ogrodzie opactwa, rozpalono już latarnie.
– Mój pan, Cion Ceren – zaczął z wysiłkiem – rzekł, że są rzeczy, które należy ci wiedzieć, dziecko, przez wzgląd na to, co się zdarzy. W swojej pysze sądziłem, że winienem je przed tobą zataić. Że odkryję sposób, abyś nie szła dalej spichrzańskim szlakiem, lecz pozostała tutaj i znalazła zwyczajne ludzkie szczęście, które przynależy każdemu mężowi i każdej niewieście, jeśli je w czas umieją rozpoznać i zatrzymać. Bo teraz jeszcze możesz zawrócić, dziecko.