Posłała mu spojrzenie przejrzystych, zielonych oczu, których smutek zawsze napełniał go niepokojem.
– Dlaczego miałabym to zrobić?
Mnich odwrócił głowę.
– Mój pan… nie przybył tu, by ocalić ci życie, dziecko, czy cię uzdrowić… – odparł cichszym głosem. – Nie sprzyja pani, której służysz, i trwoży go to, co przynosisz. On… przyszedł, by cię uśmiercić… i odszedł z rozdwojonym sercem, a nas zostawił w lęku. Może nie ma w tym twojej winy. Ale mój pan powiedział, że Annyonne także nie znała swego przeznaczenia… a strzała jest strzałą i ważne jedynie, by sięgnęła celu.
Były to okrutne, posępne słowa – nie bez przyczyny imię Annyonne stało się przekleństwem – lecz nie mógł ich przemilczeć, choć kiedy Cion Ceren wyjawił mu swe posłanie, stary mnich po raz pierwszy w życiu nieomal sprzeciwił się bogu. Widząc jego opór, Cion Ceren przed odejściem ukazał mu Annyonne – taką, jaką była na samym początku, skrzydlatą, świetlistą i równie młodzieńczą jak owo dziecko, siedzące teraz u jego stóp. Ale potem, gdy okaleczono ją i strącono z najwyższego z miejsc, i jeszcze później, gdy brocząc z pustych oczodołów strumieniami czarnej krwi, co zatruła ziemię, czołgała się na miejsce swego przeznaczenia, wówczas nie pozostało nic prócz śmierci, co podążała za nią i poprzez nią.
Dziewczyna pobladła. Mimo półmroku mnich widział, że nawet jej wargi stały się białe. Zapragnął jej dotknąć, pocieszyć ją, lecz zanim zdążył to uczynić, zaśmiała się przyciszonym, złym śmiechem.
– Dary bogów – wyszeptała. – Przeklęte dary bogów…
Podniosła się. Dostrzegł nie więcej niż czerwonawy, wieczorny połysk słońca na szacie i długie włosy. Poprzez kępy kolczastych krzaków, sięgających jej zaledwie do kolan szła ku zboczu. Powoli minęła poskręcany pień sosny strzaskanej piorunem, po czym bezszelestnie ruszyła dalej, na sam skraj kamieniołomu. Głowę miała uniesioną, a spojrzenie utkwione gdzieś w dali, zupełnie jakby nie istniała krawędź i urwisko – i mnich lękał się, że skoczy w dół. Wokół niego zaś cienie falowały na trawie niczym na powierzchni mrocznej sadzawki. Znienacka zdjęła go groza, choć sam nie umiał rzec, czego się obawia. Mocno zacisnął palce na rąbku świątynnej szaty i zaczął się modlić: „Zatrzymaj się, nim przekroczysz poszarpany cień skały, nim wejdziesz w czarny zarys gałęzi na trawie”.
Ona jednak znieruchomiała dopiero nad krawędzią kamieniołomu, poza pasmem cieni. Oczy zaczęły mu łzawić i jej sylwetka stała się zaledwie smugą na tle zachodzącego słońca.
– Myliłeś się co do mnie w wielu rzeczach, ojcze – oznajmiła cicho.
Pochyliła się, rwąc spódnicę na wąskie pasma, by nie krępowały ruchów. To, co nastąpiło potem, przypominało taniec, lecz nim nie było. Jej ruchy zdawały mu się nieskończenie powolne, niczym zawieszone w powietrzu.
Nie rozumiał, co próbowała mu pokazać, nie znajdował nawet słów, by zadać właściwe pytania. Był prostym człowiekiem. Pochodził z wioski nieopodal i nigdy nie czuł zamiłowania do sztuk, jakimi od wieków szczyciło się opactwo. Po prostu dawno temu, w czasach swawolnej, hałaśliwej młodości, która teraz wydawała mu się snem, na wpół zatartym i zgoła baśniowym, obudził się z przeświadczeniem, że powinien służyć bogu żebraków i ladacznic, jak czasami z pogardą nazywano Cion Cerena. Zegnany przez zapłakaną matkę i zdumionych braci, w ich rodzinie bowiem nikt dotąd nie zapragnął zostać kapłanem, spakował swój skromny dobytek i nieznanym gościńcem powędrował do olbrzymiego, wspaniałego klasztoru.
Przywykł do ciężkiej pracy, bo jałowa ziemia w ich wiosce rodziła więcej kamieni niźli szczerego ziarna, i nie obruszał się, kiedy przydzielano go do najbrudniejszych i najcięższych prac. Ból grzbietu i ramion podczas wieczornych modłów napełniał go spokojem, że oto spędził kolejny dzień z pożytkiem dla współbraci oraz zgodnie z wolą swojego pana. Nie wnikał w plany opata ani mozolnie tkane sojusze z zakonami innych bogów. Odrzucając gnój spod klasztornych wołów, unosił czasami głowę i z uśmiechem spoglądał na jaskółki wylatujące z gniazd pod powałą obory i tnące niebo niczym smukłe czarne sierpy. Nic więcej nie pragnął.
Zamrugał, by odpędzić palące łzy, które nie chciały wypłynąć, chociaż od przybycia Cion Cerena nieustannie czuł je pod powiekami. Dlaczego ja, pomyślał z żalem, dlaczego właśnie ja? Nigdy nie pożądałem wielkich tajemnic, jakże więc mam je teraz ogarnąć? Jak mam przekonać to tak obce i tak beznadziejnie uwikłane w sprawy bogów dziecko, że powinno się zatrzymać, skoro teraz nie znajduję nawet siły, by powstać i przerwać ów dziwaczny taniec, choć napawa mnie smutkiem i grozą?
Nie wiedział, jak długo siedział tam, patrząc w przeszłość i własne serce, ale kiedy się ocknął, niebo wciąż było bezchmurne. Wąski ułamek księżyca wisiał wysoko, a dziewczyna na skraju urwiska wciąż zdawała się płynąć w powietrzu. Przypomniał sobie jezioro, gdzie niegdyś podbierał z braćmi jaja dzikich kaczek, i lecące nad wodą żurawie, niemal czarne na tle falującej tarczy słońca, i głosy, którymi wołały o zmierzchu. A potem dziewczyna skończyła i przypadła do ziemi, gwałtownie jak strącony kamieniem ptak – Nie lękaj się, ojcze – przemówiła miękko, nim zdążył krzyknąć z przestrachu. – Miałam cztery lata, kiedy pokazano mi kroki. Minęło dalszych osiem, nim zdołałam je powtórzyć bez błędów, ale kochałam mojego nauczyciela i byłam uparta. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – Tam, skąd pochodzę, nazywają to tańcem Annyonne. Czy wierzysz w przepowiednie, ojcze?
Słabo potrząsnął głową. Piekące, nieprzepłakane łzy znów napłynęły mu pod powieki.
– Powiem tobie, ale możesz to powtórzyć każdemu – rzekła. – Przeszłam daleką ścieżkę. Najdalszą i poprzez ciemność, bo wszystkie gwiazdy pospadały, jedna po drugiej. Dlatego nie zastraszy mnie stara baśń. Jest taki dług, ojcze – jej oczy znowu wydały mu się smutne, najsmutniejsze – który wypalił mnie bez reszty. Którego nigdy nie wypłacę. Więc jest taki dług i nie nagnę się do niczyjej woli.
I wtedy przypomniała mu się jeszcze piosenka, którą śpiewali nad jeziorem, senni od zwędzonego starszym piwa, z brzuchami do przesytu napchanymi pieczonym sumem, rozleniwieni.
Hej, lekko po niebie leci ptak,
Lecz nie doleci.