Książę gwałtownie otworzył komnatę. W środku dwóch przyjacielsko objętych mężczyzn ryczało skoczną piosenkę. Większego przykuto do muru, mniejszy nosił na grzbiecie brunatną kapicę kapłanów Zird Zekruna. Obaj wyglądali na zupełnie pijanych.
– Oszpecili mnie! – zawyła rozciągnięta na ławie golusieńka niewiasta. – Ogolili!
– Mój człowiek – rzuciła tonem wyjaśnienia zwajecka kniahinka.
Zarzyczka zagapiła się na nią w osłupieniu.
– Ależ to żaden stary, wierny sługa – ofuknął ją książę Evorinth – jeno Twardokęsek. Poniekąd okoliczna zbójecka znakomitość, bo on tu już parę tuzinów lat w Górach Żmijowych grabi. Bardzom rad, że mi się tak szczęśliwie napatoczył.
– Jakim sposobem w wasze ręce wpadł? – zaciekawiła się rudowłosa.
Władca Spichrzy posłał jej nieprzychylne spojrzenie.
– Z wiedźmą w gospodzie się przyczaił – odrzekł z ociąganiem.
– Kamrat go rozpoznał.
– Nie dowierzałabym temu nadmiernie – oznajmiła bezczelnie.
– Często człek jeden drugiego dla korzyści siepaczom zdradzi. Zwłaszcza w takowy czas, kiedy pospólstwo rozjuszone, a powroźnicy wszędzie złego wypatrują.
– Jak śmiecie! – odął się książę Evorinth. – Twardokęska sam badałem, w oczy mi się przyznał.
– A badaliście człeka, który go powroźnikom wydał? Nie trafiło się? To się już nie trafi. – Wygięła wargi w upiornym grymasie. – Co prawda nie kamrat to był Twardokęska, tylko niewiasta. Dziwka, Morwa ją wołali.
– Kamrat czy dziwka, mnie za jedno.
– Prawdziwie za jedno – przyznała. – Bo Morwę już skalne robaki stoczyły. Ze szczętem.
– Nie może być!
– Może. I rada bym wiedzieć, czemu zadbano, by tak spiesznie sczezła. Czemu ją na sposób Zird Zekruna umorzono.
– Wyście ta niewiasta, co chodzi w obręczy dri deonema – z oburzeniem odgadł księże.
Pomiędzy Zwajcami poszedł nikły pomruk. Zarzyczka mimowolnie odsunęła się od wojowniczki.
– Chwalić bogów – rzucił ktoś przenikliwym szeptem – nie mam córek. Jedne się kurwią, drugie zostają czarownicami. Samo nieszczęście.
Suchywilk sapnął niespokojnie.
– To prawda? – zapytał. – Bo lepiej, żebyś się zanadto nie pospolitowała ze sługami Zaraźnicy. To nie są porządni ludzie. Ich bogini też nie jest szczególnie warta szacunku, córeczko.
Rudowłosa prychnęła z cicha. Z wyrazu twarzy dało się wywnioskować, że nieprzesadnie przejęła się obiekcjami rodziciela.
– O szacunku kiedy indziej będziemy rozprawiać. Bo teraz o moich ludziach mówimy. Wróćcie mi ich, wasza książęca mość. Są mi potrzebni.
– Twardokęsek? Dziś to nikt z niego pożytku mieć nie będzie. – Książę z powątpiewaniem pokazał na zbójcę. – Inna rzecz, jak on się w samej Wiedźmiej Wieży tak do cna spić potrafił? Przecie mu powroźnicy gorzałki nie przynieśli.
– Może ten czarniawy kurdupel – podpowiedział kniaź.
– Kto?
Suchywilk zastanowił się chwilkę.
– Chyba nie powroźnik, bo świątynny płaszcz miał na grzbiecie. Ani chybi jakiś człek znaczny – dodał złośliwie. – Pewnikiem od nas znaczniejszy, skoro go starosta grodowy wpuścić raczył. Nam bardzo zajadle przystępu bronił. Ale coś ów godny człek niegodnie czmychnął.
– Cholera! Mistrzowie!
Oprawca w skórzanej kamizeli niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Świątynia tu kapłana przysłała. Spadł tutaj na nas, ledwoście zechcieli wyjść z wieży. Kazał wszystkim iść precz. My jeno jemu rzekli, by wiedźmy nie tykał, bo wasza książęca mość nierad będzie.
– Ja oszaleję! – Książę chwycił się za starannie wypielęgnowane włosy. – To zamtuz jest, nie więzienie! Jak tu tak każdy wedle swej woli włazić może, czemuście mu dziwek nie sprowadzili? Ja was wszystkich powywieszam!
– Nie Twardokęska! – Rudowłosa wojowniczka potrząsnęła głową. – I nie moją wiedźmę!
Za murem miejskim, obok siedziby spichrzańskich hyclów, płonęło ognisko. Niewielka gromadka biesiadników raczyła się pieczonym wieprzkiem i bardzo poślednią gorzałką, którą dla uczczenia Żarów ufundowało bractwo rakarzy. Od czasu do czasu do ognia przybliżał się któryś z pałętających się po błoniach pątników, ale rozpoznawszy ze znaków na kapotach profesję kompanii, umykał pospiesznie. Wielce to bawiło książęcych drabów z Bramy Siennej.
Sami strażnicy, z dawna spoufaleni z hyclami, ani myśleli odstąpić ogniska – przynajmniej póki starczy świniny i gorzałki. Za poczęstunek odwdzięczali się hyclowskiemu bractwu najświeższymi wieściami.
– …a jak się jatki wedle książęcych ogrodów skończyły – rozwodził się strażnik – wnet się okazało, że ta napadnięta kuternóżka jest nikt inny, tylko sama żalnicka księżniczka. Zaraz ją Zwajcy do cytadeli powiedli…
– I co ty na to? – szorstko spytał Przemęka.
Koźlarz wytarł tłuste ręce o brzeg płaszcza.
– Nie wierzę, że to Pomorcy. Zbyt wiele mieli okazji, żeby ją cichaczem zabić na dworze Wężymorda. Bez niepotrzebnego zamętu i rozjątrzania spichrzańskiego księcia.
– A jeśli właśnie o to idzie? – mruknął Przemęka. – Może chcą rozjątrzyć księcia, aby we wzburzeniu uczynił coś nader nieopatrznego? Na przykład wydał nasze małe przymierze?
– Nasze przymierze i tak na wątłej nici zawieszone – przyznał Koźlarz. – Suchywilk księciu Evorinthowi nie dowierza, nietrudno będzie ich powaśnić. Nic, darmo teraz włosy rwać. Jutro się wszystko okaże.
Twardokęsek nie mógł usnąć. Wiercił się niemiłosiernie i przewracał z boku na bok, popatrując nieprzychylnie ku skulonej obok wiedźmie. Po wstępnych płaczach i wyrzekaniach jaśminowa wiedźma zapadła bowiem w kamienny sen. Nawet nie spojrzała na jadło ani chciała słyszeć o kąpieli. Zwyczajnie zwaliła się na posłanie.
Prosto z Wiedźmiej Wieży zawiedziono ich do komnat żalnickiej księżniczki. Zarzyczka uparła się, że nie przystoi, aby córka Suchywiłka kładła się do spoczynku między zwajeckimi wojownikami. Pokoi dosyć, mówiła, posłanie przygotować też żadna troska i, co najważniejsze, nie rozniesie się wieść o wiedźmie i Twardokęsku. Zbójcy było to właściwie obojętne, nawet nie poczuł, kiedy Zwajcy zrzucili go na naprędce uszykowane legowisko w obszernym, przylegającym do sypialni Zarzyczki wykuszu.
Rozjuszony herszt strącił z piersi wiedźmią rękę. Jak ona tak może, pomyślał z niesmakiem. Ledwo co ją mieli na stos prowadzić, a ta śpi.
– Zgadnij, ile razy wcześniej próbowano ją palić na stosie? – Na tarasie zamajaczył zbójcy skurczony kształt. – Ile razy golili jej głowę? Ile razy wymykała się rozjuszonym wieśniakom? Przywykła, Twardokęsek. Niech śpi, jeśli potrafi. Dziw, że ty nie usnąłeś.
Mozolnie wygrzebał się z barłogu. Poranione korbaczami plecy bolały niemiłosiernie.
– Zbyt rychło wytrzeźwiałem. We łbie mi się kłębi, a nic do kupy poskładać nie potrafię.
Szarka nerwowo obrywała płatki pelargonii i niechybnie w ogóle się nie kładła, bo obskubała prawie wszystkie kwiatki.
– Powtórz mi, o czym wyście z tym twoim kamratem rozprawiali – poprosiła. – Inna rzecz, Twardokęsek, że należało mi już w Górach Sowich o Mroczku powiedzieć. Ale zanadtom zmordowana, by się wykłócać.
Zbójca przysiadł obok niej na chłodnych płytkach.
– Pomnicie opata Ciecierkę? Przyczaił się w Górach Sowich i wedle zbójeckiego gościńca krążył, wiedźmy wypatrując. Tamże Mroczka przydybał i do pieczar go powlókł, a potem zwierzołaków podburzał…
– I niby cały szczuracki najazd dlatego, że Ciecierkę wiedźma mierzi? – zadrwiła. – Nie, nie sądzę. Czymś jeszcze musiał ich opat przekonać.
– Jego Zird Zekrun do reszty opętał – przyciszonym głosem wyjawił zbójca. – Wiedźma tak mówiła. A piętno skalnych robaków na jego łbie sam widziałem.
– A ja oglądałam, co te czerwie z Morwą uczyniły. – Dziewczyna obciągnęła przyciasną, pożyczoną od Zarzyczki koszulę. – Ledwie sobie przypomnę, do reszty mnie sen odchodzi. Ale między mną i Zird Zekrunem nie ma żadnych swarów. Nie wiem, czemu miałby mnie ścigać. I prześladować wiedźmę.
– Nie. Mroczek gadał, że utrupić wiedźmę chce przeważnie Ciecierka. Samorzutnie i bezzwłocznie – wyjaśnił Twardokęsek. – Reszta to raczej miała chęć jej posłuchać. Jak będzie o was rozprawiała.
– Ruda dziwka w obręczy dri deonema? – Dziewczyna zaśmiała się cierpko. – Plugastwo? Kochanica bogini?
Zbójca z zakłopotaniem podrapał się po piersi, bo obelgi, które sam nieraz powtarzał podczas wędrówki przez Góry Żmijowe, dziwnie go drażniły w jej ustach.
– Nie. Nie widzi mi się.
– Zatem co?
– Ani chybi o żalnickiego wywołańca idzie. Przecie nie bez przyczyny taki szmat świata się za nim wleczecie. Nadto wyście Suchywilka córka. Zwajcy. Bezbożnika.
– Akurat.
– Nie zapierajcież się własnego ojca – pouczył ją. – W ogólności to on mnie z tiurmy wywlókł, pies tedy jego bezbożnictwo trącał. Bo wyście się za bardzo z ratunkiem nie pospieszali, choć prowadzicie jadziołka – wypomniał z goryczą. – Wiedźma mrokołaka na podołku piastuje. Ze szczętem my się z plugastwem pobratali. Tylko czemu z nich żadnego pożytku?
– Z ciebie też żadnego pożytku. – Wiedźma ziewnęła z posłania. – Ani spać nie dajesz. Choć Śmierdziuch cię nawet lubi…
– Co?
– Moja wiedźmia bestia – rzekła z godnością wiedźma. – Nazywam go Śmierdziuch.
– Ciekawe dlaczego? – fałszywie zdumiał się zbójca.
– Bo śmierdzi – wyjaśniła ufnie. – Niech się tylko przemieni. Żadne wiedźmienie nie pomaga. Śmierdzi i już. Widać taka jego natura.
– Czemu więc w Wiedźmiej Wieży nie śmierdział?! – wrzasnął z oburzeniem zbójca. – Ciebie tam rozciągać mieli, niewiasto! Czemuś go nie zawołała?
Wiedźma aż się skuliła.
– Nie krzycz na nią, Twardokęsek – syknęła Szarka. – Lepiej, żeby ci Smierdziuch zanadto z pomocą nie spieszył. Pół Spichrzy by wymordował.
– Najwyżej z tuzin powroźników w wieży stało. Ja bym po nich nie płakał – upierał się herszt.