– Skąd wiesz? – spytała powoli. – Skąd karzeł rozeznaje się w podobnych sprawach?
– Ja wiele wiem – odparł niziołek. – Wiele słyszę. Ludzie nie lękają się wesołka. To Szydło, mówią, i rzucają we mnie resztkami jadła. Obgryzionymi kośćmi i zgniłą nacią. Raz twoje dworki wepchnęły mnie do gnojówki. Po pachy. A ja się przysłuchuję. Siedzę z psami pod stołem i łowię wieści. Widzisz, Jasenko, ludziom nie dostaje roztropności. Nie należało się z żebrackim starostą zmawiać. On cię sprzeda za sakiewkę srebrników.
Marchia, pomyślała z trwogą Jasenka, bo spośród jej wszystkich sług jasnowłosa dziewczyna najlepiej paktowała ze spichrzańskim tałatajstwem. Gdzież się podziewa ta zdradziecka suka? Czyżby postanowiła mnie wydać?
– Tak, gołąbeczko. – Miała wrażenie, że napawa się jej przestrachem. – Wieczór cały w żebrackiej gospodzie w kości grałem, wielu mnie oglądało. Wiem, że tam wasza zaufana ludzi zgodziła. Trzeba było kogo innego posłać, Jasenko. Kogo mniej znacznego, Marchię za łatwo rozpoznać. Niech ją tylko powroźnicy zaczną przypiekać chwytnikami, wyda cię niechybnie, Jasenko. A książę nic nie uczyni. Będzie się twoja głowa wytrzeszczonymi oczami podróżnym przypatrywać. Z piki nad bramą. I będzie nasz dobry pan kłykcie gryzł, ale nie przeszkodzi. Bo kapłani Zird Zekruna nie darują zamachu na Zarzyczkę, a on nie wystawi swojego władztwa na traf dla jednej nałożnicy. Durnej nałożnicy.
Kobieta podrzuciła gniewnie głową. Wiele mogła ścierpieć. Ale nie groźby.
– Lecz może być też i tak, że durna założnica straż wezwie. – Pogłaskała jedwabny sznurek od dzwonka na służbę. – Ani będą o rację pytać. Powieszą Szydło na powrozie, tylko nogami w powietrzu drobno poprzebiera. Choćbym i kuternóżkę umorzyć zamierzyła, kto wtedy Marchię wypytywać będzie? Kto się odważy?
– Zwajecka kniahinka – odpowiedział zimno karzeł – ze swoim ojcem pospołu. Umyślnie ją do żebraczej gospody zwabiłem. A potem po mieście tak drogę plątałem, żebyśmy na te schody w tejże samej chwili wychynęli, kiedy skrytobójcy szli na Zarzyczkę. Ot, była siurpryza! – zachichotał. – Wyrżnęła ich co do nogi.
Opuściła dłoń, na moment odsuwając karę za pogróżki, te wieści miały bowiem swoją wagę, nawet jeśli przyniósł je plugawy karzeł. Nie potrafiła zgadnąć, na czyich był usługach. Bo nie wątpiła, że przysłano go tutaj z czyjegoś rozkazania. Jak na pospolitego trefnisia, choćby naprawdę chytrego i o niewyparzonym języku, nazbyt dobrze rozumiał się na sprawach Spichrzy. I to nie na mało znaczących pałacowych intrygach, które umilały czas dworzan i całego tego drobiazgu, który się przy nich kręcił, ale na prawdziwej polityce, skrzętnie ukrywanej przed oczami postronnych.
– Dlaczego? – zapytała.
Obserwował ją zmrużonymi oczami, a potem szyderstwo znikło naraz z jego twarzy, zastąpione przez smutek.
– Bo przez twoją nierozważną zawiść zanadto się wszystko zapętliło. Wiesz, co jest najbardziej zadziwiające? – Podszedł do okna. – Że książę naprawdę cię kocha. Mimo że od lat szpiegujesz dla świątyni i psujesz zdrowie medykamentami, które mają utrzymać w tobie jego nasienie. Mimo służebnych, które potopiono w kanałach.
Mimo znamienia na szyi, które tak starannie pokrywasz pudrem. On je już dawno zobaczył, Jasenko. Nawet nie myślał o tym, żeby cię oddalić.
Ze zdumienia zaparło jej dech. Nie powinien mówić do niej w ten sposób, ze współczuciem i smutkiem zarazem. Od dawna nikt już nie miał prawa zwracać się tak do Jasenki, ulubionej konkubiny spichrzańskiego księcia. Ale nie czuła dłużej złości ani zupełnie niczego innego, prócz przejmującego pragnienia, by skończyć wreszcie tę rozmowę i tajemnym korytarzem ruszyć ku komnatom księcia. W głowie miała zamęt i nie potrafiła sobie przypomnieć, czy zapowiedział się tej nocy. Jednak ona na pewno go potrzebowała. Potrzebowała go jak nigdy wcześniej.
Karzeł spoglądał ku migoczącym na obrzeżach miasta wiedźmim stosom.
– Dziwna noc, prawda? – spytał. – Wigilia Żarów. Zwierzęta gadają ludzką mową. A czasami nie same zwierzęta, czasami nawet bogowie. Fea Flisyon zwołała sobór na Tragance. A potem obróciła przeciwko sobie własną moc. Zasnęła, Jasenko. Zasnęła z powodu rudowłosej dziewczyny, która nosi na głowie obręcz dri deonema. Tej samej, którą Suchywilk ogłosił swoją córką.
– Kiedy odchodzą bogowie… – Jasenka wyszeptała początek rymowanej przepowiedni, którą straszyła ją stara niania, zanim jeszcze wuj kazał jej zebrać swoje rzeczy i powiózł ją ku wielkiemu, złotemu i błękitnemu miastu, co odtąd miało się stać jej domem. – Kiedy odchodzą bogowie…
Szydło lekceważąco wzruszył ramionami.
– Nie wierzę proroctwom. Widzisz, Jasenko, dawne są zarzewia dzisiejszych sporów, odwieczne. Fea Flisyon bała się Zird Zekruna od Skały, ale jeszcze bardziej przeraziło ją imię Delajati.
Kiedy wypowiedział imię boga Pomortu, kobiecie wydało się, jakby owionął ją zimny powiew, choć wieczór był przecież ciepły, a przez otwarte okna z ogrodów napływała woń różanych krzewów.
– Dlaczego mówisz mi podobne rzeczy? Nie powinnam o nich wiedzieć.
– I tak niewiele wiesz, Jasenko. Nie wiesz nawet, kto cię podjudził do zamachu na Zarzyczkę. Co ty pamiętasz? Pokojówki, jak mruczą pod nosem, że czas się księciu ożenić? Kilka nieznacznych, zjadliwych drwin na uczcie u księżnej matki? Nic więcej.
Zatem jest na służbie Pomortu, odgadła. Ciekawe, ile zapłacili mu kapłani. Być może jednak, pomyślała, ja będę mogła zapłacić mu więcej.
Lecz Szydło ani na nią spojrzał i jego obojętność nieoczekiwanie ją zabolała. Nadal stał przy oknie, wpatrzony w światła miasta.
– Mało trzeba, aby złamać jedno z was – podjął po długim milczeniu. – Bardzo mało. Dość we właściwej chwili lekko popchnąć tam, dokąd i tak ze swej natury się skłaniacie. Bo przecież naprawdę chciałaś pozbyć się żalnickiej księżniczki. I tych wszystkich służek, które utopiono przed nią w kanałach. Ale jest jeszcze coś. Coś, co się nazywa opętanie.
– Nie rozumiem.
Karzeł wciąż wpatrywał się w okno.
– Zaczęło się bardzo dawno, choć nigdy nie powinno się zdarzyć. Może wtedy, gdy zniknął Kii Krindar i z powodu jego urażonej dumy zdziczały Góry Żmijowe? A może wtedy, kiedy Zird Zekrun wykroił z morskiego dna nową wyspę, piracki Pomort? Potem za sprawą Zird Zekruna odeszli żmijowie. A jeszcze później przepadła bogini Żalników. Świat począł zatrważająco chybotać się w posadach, Jasenko. Tylko patrzeć, jak się ze szczętem wywróci.
Słyszała już podobne gadanie: prorocy z długimi, farbowanymi brodami i wędrowni kapłani, gotowi zmienić boga za ociekające tłuszczem udko kurzęcia, nieustannie ostrzegali na placach Spichrzy przed końcem świata i, nieodmiennie od lat, nikt im nie wierzył. Teraz jednak każde słowo stawało się zupełnie inne, jak dojrzałe grono nabrzmiewało od znaczeń, których nie umiała w pełni ocenić. Dlatego milczała. Czasami cisza stanowiła jedyną ucieczkę.
– Z początku wszystko wydawało się niewinne. – Niziołek pokręcił głową. – Nagięli jedno z praw i nic się nie stało, więc uczynili to samo z następnym. Chyba tak właśnie jest z prawami. Dość złamać jedno, by rzeczy potoczyły się całkiem odmiennie. A bogowie dokazywali jak dzieci, chcąc dowieść, kto komu bardziej dokuczy. Aż nareszcie Fea Flisyon podarowała rudowłosej dziewczynie obręcz dri deonema, więc Zird Zekrun pozwolił swoim kapłanom zabawiać się opętaniem. Zaraz sobie przypomnisz. – Lekko dotknął jej ramienia i pamięć Jasenki, dotąd jak czysta karta, odżywa nagle obrazami.
Pamiętam. Patrzę zza framugi, jak książę oprowadza żalnicką księżniczkę po cytadeli. Śmieje się. Nie powinien się tak śmiać. Nie do tej kuternóżki.
Kierch, dzisiejszego ranka w mojej komnacie. Nie spostrzegłam, kiedy nadszedł. Jakieś puste, uprzejme słowa. Nic wielkiego. Nic, co nie zdarzyłoby się wcześniej. Wiele razy.
– Czy oni mi wtedy coś zrobili? – spytała powoli, ponieważ ciemny kontur postaci kapłana, kiedy stoi tuż nad nią, wysoki i posępny w swej brunatnej szacie, trwał na jej siatkówce jak wypalona plama. – Czy jestem opętana? Czy jestem wiedźmą?
Karzeł przypatrywał się jej uważnie i dopiero teraz zauważyła, że jego oczy są zupełnie pozbawione rzęs.
– Nie, wiedźmą nie jesteś – odparł. – One nie panują nad swoją magią, ale też niełatwo naginają się do cudzej woli. Nie można ich opętać. Zabić – tak. Ale nie opętać. Z wami jest inaczej.
Kapłan jest rozwścieczony. Pochyła się nade mną, ostry zarys jego kaptura wyłania się z wnętrza lustra i pochłania światło. Próbuję go odepchnąć, lecz wówczas dotyka mnie, coś szepcze. Obraz w zwierciadle rozpryskuje się na tuziny drobnych odłamków. A potem widzę już tylko jedno. Wciąż to samo.
Książę obejmuje ramieniem żalnicką księżniczkę.
Kapłan się śmieje.
Zrozumiała.
– Sam Zird Zekrun robił to od dawna – ciągnął karzeł. – Wszak wszyscy wiedzieliśmy, jaki los spotyka jeńców prowadzonych w głąb Hałuńskiej Góry. Ale teraz pozwolił, żeby jego kapłani roznosili zarazę.
Jasenka zacisnęła palce na krawędzi stołu. Jeden z gładko wypolerowanych paznokci pękł z trzaskiem, lecz nie zwróciła na to uwagi.
– Czy to można jakoś cofnąć? Odwrócić?
– Kiedyś było można. Każdej mocy bowiem została przypisana inna moc, by siłę tej pierwszej zniweczyć. Ale zbyt wiele się zmieniło. Zbyt wiele praw złamano.
Jasenka zagryzła wargi.
– Nie baw się ze mną, karle. Chcę wiedzieć, co dla mnie naszykowano. Oprócz opętania.
– To zależy. Zird Zekrun pozwoli ci żyć, dopóki będziesz użyteczna.
– Jak użyteczna?
Zaśmiał się posępnie.
– Jak mam to zgadnąć? Może pan Pomortu zechce teraz sięgnąć po Spichrze? Wszak już wcześniej w Żalnikach niewielki okazał respekt dla cudzej własności. Gdybyś otruła księcia… Albo zakłuła go w łożnicy szpilą do układania włosów… Evorinth nie ma następcy, prawda? Cała Spichrza wie, że szpiegujesz dla kapłanów Nur Nemruta i podejrzenie padłoby na świątynię. A w zamieszaniu ktoś wezwałby Wężymorda.
Wzdrygnęła się.