ROZDZIAŁ 13
Po owej dziwnej nocy, gdy objawił im się Cion Ceren od Kostura, Szarka zaczęła szybko zdrowieć. Zbójca ze zdumieniem patrzył, jak z dnia na dzień jej policzki się wypełniają i nikną ciemne sińce pod oczami. Wydała mu się jednak jakaś odmieniona – nie spokorniała, ale przyczajona jak dzikie zwierzę przed skokiem. Niewiele mówiła i nie zdradziła się ze strachem, kiedy Twardokęsek wyjawił jej, że drobniutka jasnowłosa niewiastka, która ją pielęgnuje, jest w istocie powierniczką dzikiej magii. Szarka wzruszyła jedynie ramionami, po czym wypytała go starannie, jakim sposobem znaleźli się w klasztorze i co nabajał mnichom, aby ich przygarnęli. Kiedy zaś jej wyłożył wymyśloną naprędce historię o rabusiach, co ją poturbowali i na poły umarłą zostawili przy trakcie, uśmiechnęła się półgębkiem i nie prostowała kłamstwa. Zresztą wciąż była niezmiernie słaba i nie wychodziła z chaty dalej jak do małego warzywnika, gdzie w ciepłe dni siadywała na stołeczku, patrząc na wiedźmę, która wytyczała grządki, pieliła, siała i pikowała sadzonki, zupełnie jakby chciała spędzić w opactwie resztę swych dni.
O księciu nie mówiła Szarka ani słowa, choć zbójcę ogromnie ciekawiło, czy zamierza dalej iść tropem żalnickiego wypędka, który nieomal ją pozbawił życia.
Dziwna rzecz, ale z wiedźmą bardzo przypadły sobie do gustu. Zbójca nie miał obycia w niewieścich pogawędkach – Servenedyjki i najemniczki, co dołączały do kompanii z Przełęczy Zdechłej Krowy, nie różniły się wielce od reszty kamratów i zaprzątała je przeważnie grasantka na trakcie, chlanie mocnego piwska i bójki po pijaku. Zachodził tedy w głowę, o czym może radzić głupawa wiejska przeklętnica z hardą panną, w której coraz wyraźniej widział piętno wysokiego urodzenia. Czasami nawet przysiadał ukradkiem za węgłem chaty i nasłuchiwał ich słów, ale rozczarował się srodze. Przeważnie milczały. Szarka wystawiała twarz ku słońcu, gładziła czubkami palców kociaka wiedźmy, który z upodobaniem drzemał na jej kolanach. Niekiedy wiedźma pokazywała jej jakiś kwiat czy zielsko i wówczas ożywiały się nieco, rozprawiając o jego przymiotach i uzdrawiających sokach, krążących w delikatnych zielonych łodygach.
Zbójcy nie podobało się ani owo zajęcie, ani jawne spoufalenie niewiast. Rozumiał, że wiedźma znała się na zielsku, ostatecznie taka już jej wiedźmia powinność, aby sporządzać różne jady i trutki. Upodobania Szarki wszelako trwożyły go nie na żarty. Siedział cicho, póki jednego razu pod nieobecność szafarza nie zakradł się do piwniczki, gdzie mnisi trzymali miody, co je bardzo zacne w opactwie sycono. Tam opił się jako bąk, więc kiedy na nowo na świat wychynął, rozpierały go odwaga i gadatliwość. Nieco chwiejnym krokiem wlazł do warzywnika, wsparł się rękami pod boki i spojrzał z góry na kobiety, które na klęczkach sortowały zioła, rozłożone na wielkiej skórzanej płachcie.
– A wstydu ni krzty nie macie! – wypalił do Szarki, zanim jeszcze pomyślał, na co się porywa. – Gdzież się rozumnej niewieście brać do takiego zajęcia, trutki i jady gromadzić bliźnim na nieszczęście? Wszak to jest rzecz niegodziwa! Kto was ku temu sposobił?
Szarka, która oplatała witką wiecheć sinego kwiecia, najpierw podrzuciła ze złością głową, ale kiedy lepiej przyjrzała się zbójcy, gniew ustąpił miejsca rozbawieniu.
– Jill Thuer – odparła. – Pięć lat w jej wieży przemieszkałam. Dwa razy uciekłam, ale Dumenerg odesłał mnie z powrotem. Mokradła i grząskie piaski były wkoło… a dalej szelina i zielsko, kędy okiem sięgnąć, szelina, zielsko i drobne, niebieskie kwiatki… – W zadumie popatrzyła na wiązkę. – Nigdzie ich potem nie widziałam… póki ich mi na gody nie przysłała…
– Wyście zaślubieni? – wyrwało się Twardokęskowi, który tylko tyle zrozumiał z całej odpowiedzi.
– Cóż… – odparła z roztargnieniem. – Mój małżonek wziął zamek… i zatknął głowę Dumenerga na palisadzie. – Przygryzła wargę. – Wesele było… dość pospieszne…
Włoski na karku zbója zjeżyły się niespokojnie, bo ani mu przez myśl przeszło, aby dziewka, która z rozpuszczonymi włosami samotnie włóczy się po gościńcu i nosi dwa miecze przy boku, mogła mieć gdzieś na świecie małżonka. A porzuceni mężowie bywają porywczy i gwałtowni, o czym Twardokęsek wiedział dobrze, bo raz mu taki rohatynę w żywot chciał wrazić, kiedy jego połowica zanadto pobratała się ze zbójcą na stogu siana.
– A wasz małżonek? – spytał ostrożnie. – Gdzież on teraz? Czy aby za wami do Spichrzy nie pociągnie?
Rudowłosa obróciła na niego spojrzenie, a w jej oczach pobłyskiwały iskierki wesołości.
– Nie ciągnij mnie za język, Twardokęsek – pogroziła mu palcem – bo niewiele dopniesz. Starczy, że mnie mnisi dręczą. Onegdaj medyka sprowadzili, żeby mi żebra ostukał, czy się dobrze zrastają. Żebra jak żebra, ale mnie ten konsyliarz zapowietrzony do cna z przyodziewku obłupił i cały kościec obejrzał. Ja mnichów urazić nie chcę, ale niech tu jeszcze jakiego medyka zobaczę, szafełin w rzyć wbiję, kościec mu przy tym srogo nadwerężając!
Zbójca zarechotał radośnie. Istotnie, czas jakiś temu kręcił się koło chaty człeczyna w pstrokatym birecie łapiduchów.
– Przestań rżeć, Twardokęsek, bo to rzecz osobliwa! – ofuknęła go dziewczyna. – Zgadniesz, co on mi najbardziej obmacywał?
Wzrok zbójcy mimowolnie powędrował ku jej piersiom, skrytym teraz skromnie pod grubą wełnianą suknią. Na nieszczęście pamiętał kuse, pstre szmatki najemniczki, które przywdziała po przeprawie przez Kanał Sandalyi, i aż językiem mlasnął. Wnet jednak roztropnie usunął się krok w tył, aby nie dostać w mordę, nigdy bowiem nie potrafił dojść, czy szlachcianki wolały, by chwalono ich wdzięki, czy też by pomijano je milczeniem. Ale Szarka nie obraziła się.
– Oj, głupiś ty, Twardokęsek, jak reszta. – Pokiwała głową. – Owszem, i tego próbował, póki go nie objaśniłam, że mogę mu paluchy przyciąć sztyletem. I wiesz, co wtedy uczynił? Czoło mi ceglastym proszkiem posypał i przez szkiełko oglądał. Wykładasz sobie, Twardokęsek? – w jej głosie pobrzmiewała źle skrywana uraza. – Ceglastym proszkiem. Przez szkiełko.
Zbójca zdusił śmiech. Ot, babom nie dogodzisz, pomyślał. Będziesz się na kiep i cycki gapić, to cię capem sprośnym obwołają i gębę obiją. A gapić się omieszkasz, to jeszcze bardziej się zeźlą. Zaraz jednak spoważniał, bo sprawa była niebłaha.
– Medyk szukał u was znamienia skalnych robaków – wyjaśnił. – Mnisi się boją Zird Zekruna i nic dziwnego, wszak stary opat okazał się opętany przez pomorckiego boga. Patrzajcie! – Klepnął się z pijacką uciechą po udach. – A tyle po świątyniach gadają, że nigdy bóg nie wyciągnie ręki po sługę inszego boga. Dość, żeby człek z dobrej, nieskrępowanej woli ślubował, imię boskiego patrona na głos wypowiedział, szczerą intencję miał w kapłaństwo się oddać, a więzy pewne zadzierzgnie, co je dopiero ze śmiercią zerwać można. I co? Toć Cion Ceren Ciecierkę niby psa popędził! Szarka uśmiechnęła się.
– Może Ciecierka intencji szczerej nie miał?
– On szczerą intencję nażreć się miał! – zawrzasnął. – Patrzcie, ile tu dobra nagromadził! Jakie konie sielne we stajni, stada bydła, komnaty jakie postroił, podjadek niewstydliwy! A przecie się z Zird Zekrunem pobratał.
– I naprawdę widziano na nim znamię skalnych robaków? – zaciekawiła się rudowłosa. – Jakże wyglądało?
Zbójca obruszył się szczerze.
– A bo ja głupi, żeby się przypatrywać? Jeszcze by przypadkiem i na mnie zaraza przelazła. Zresztą strach brał patrzeć, bo Ciecierka na klasztornym dziedzińcu wył jak pies i czoło pazurami darł, choć zda mi się, że sam nie wiedział, co czyni. Widzicie… – podjął po chwili z ociąganiem – jest w tych piętnach wielka moc ukryta. I po mojemu zawżdy się na złe obraca, jako i wszelka magia. Bo, widzicie, wiedźmy też siła złego mogą uczynić, gdy je szał ogarnie. A przecie one głupie są, nierozumiejące, że je przyrodzenie ku złemu nagina.
Zeźlona wiedźma uniosła głowę znad wiązek ziół.
– Sameś głupi! A o twoim przyrodzeniu niesporo na głos rozprawiać.
Twardokęsek stropił się z lekka, lecz puścił obelgi mimo uszu, chociaż słyszał wyraźnie, że Szarka zachichotała pod nosem. Ale też nic dziwnego, musiała zauważyć, że jaśminowa wiedźma zakrada się po omacku na posłanie zbójcy.
– Pomorcy wszakże – ciągnął, starając się nie zważać na rozbawioną minę wojowniczki – sprawiają większe jeszcze zniszczenie. Zawżdy z rabunku żyli, więc się nie dziwuję, że frejbiterzy ludzi uprowadzają i sprzedają ich jako niewolników na targowiskach popod Hałuńską Górą. Aliści wiecie, co jeszcze ci kurwi synowie czynią? Ano pędzą brańców do Zird Zekruna, ten zaś kładzie im na czole lewą karzącą dłoń i umysł im odbiera. A to już nie jest grabież ani piractwo zacne! – ciągnął z rosnącym oburzeniem. – I dlatego powiadam, że gdybym miał się w ich ręce dostać, pierwej sam się sztyletem pod żebro zmacam albo i łeb o mur rozbiję. A co? – warknął ze złością do wiedźmy, która wpatrywała się w niego niezabudkowymi, wytrzeszczonymi oczyma. – Lepiej od czystego żelaza sczeznąć! Szarka usiadła na skraju skórzanej płachty i rozprostowała nogi. Ryży kociak podniósł się z nagrzanej podmurówki, przeciągnął leniwie, po czym podszedł do wojowniczki i otarł łeb o jej palce.
– Wybaczże, Twardokęsek. Tyle tylko rozumiem, że bluźnisz. Bluźnisz, aż po gościńcu furkocze.
– Toż ani on sam rozumie! – prychnęła wiedźma. – Okowity się napił, tedy gada, co mu trunek na język przyniesie.
Herszt ze wzburzenia chwycił się za brodę.
– A co tu rozumieć? Wszyscy bogowie są jedno plugastwo i sromota. Widziałem zbiegów z tragańskich galer z grzbietami poznaczonymi śladami korbaczy i takich, którym mistrz odejmował członki za łupiestwo i oczy żelazem im kłuł. Lecz wszystko to jest niemal miłosierdzie w obliczu tego, co Zird Zekrun czyni! I nie dlatego, że ludziom dusze wydziera i wniwecz je obraca. Mnie dusza za jaje stoi! Ani jej na jarmarku nie sprzedam, aby brzuszysko napełnić, ani mnie przed katowskim żelazem nie ochroni. Ale nie będę Zird Zekrunowi za niewolnika służył! – Z gniewu aż się zatchnął i przez chwilę tylko posapywał wściekle, a ślepia mu krwią nabiegły niczym odyńcowi.