Изменить стиль страницы

– Przydałoby się więcej rozmysłu – zaczął powoli wojownik, bo znał dobrze swego wychowanka i wiedział, że nie bez przyczyny popadł w ten dziwny, milczący nastrój – a nie na byle wrzask niewieści z pomocą ruszać. Nazbyt nas wiele podobna miękkość serca może kosztować. Nadto jego – wskazał brodą na kapłana, który właśnie poruszył się niespokojnie na derkach – nie jestem pewien.

– Jemu akurat dobrze się przysłuży – odparł Koźlarz – jeśli wreszcie pojmie, czym jest Sorgo i czego potrafi dokonać. Ale rację macie, niedobra to rzecz, żeśmy znów ludziom w oczy weszli.

Przemęka skinął głową: nie oczekiwał tłumaczeń ni przeprosin, a przywykł, że do zwierzeń książę się nie kwapił.

– A może Wiergi ominąć? – zastanawiał się w głos. – Niby tam port ludny, a łatwiej się w tłumie ukryć. Ale są też w lasach przystanie, gdzie promy przybijają. A nuż tam bezpieczniej na pokład wejść?

– Nie. Trzeba do Wiergów zajechać. Choć skoro nas ścigają… – Koźlarz namyślał się przez chwilę – zdałoby się wcześniej jego – machnął ręką w stronę posłania Kostropatki – na statek wsadzić. W Spichrzy się znowu spotkamy, ale tu zbyt go łatwo rozpoznać.

– Co i nam samym łacno się może w Wiergach przydarzyć – mruknął pod nosem Przemęka. – Po cóż tam leźć? – dodał ze złością, bo choć nie miał wielkiej nadziei przekonać wychowanka, przecież martwiła go ta niezrozumiała nierozwaga.

– List chcę siostrze wysłać – oznajmił krótko.

Wojownik zacisnął wargi. Niepokoiło go spotkanie z kulawą księżniczką, która dorastała u boku Wężymorda na dworze pełnym pomorckich kapłanów. Nie spodobał mu się ten pomysł już wówczas, kiedy Koźlarz odnalazł w pustynnej twierdzy przykurczonego pod brzemieniem lat i nieomal ślepego mistrza Kośmidra, niegdyś żalnickiego alchemika, i namówił starca, by napisał do dziewczyny, która była córką jego ulubionej uczennicy. Ale książę nie poradził się w tej sprawie opiekuna, choć w wielu innych pilnie słuchał jego słów i ufał mu tak dalece, że wysyłał go w podróże, aby własnymi oczy sprawdził, co pod ich nieobecność zmieniło się w Krainach Wewnętrznego Morza. O siostrze jednak nigdy nie chciał mówić, chociaż stary zagadywał go czasem o wieści, które pod pozorem alchemicznych formuł przybywały z wietrznej Uścieży i dworu Wężymorda. I tylko niekiedy Przemęka widział w jego twarzy zadawniony żal.

Płatki popiołu, wciąż czerwone od ognia, unosiły się znad głowni i, wirując, gasły na wietrze. Kożlarz wciąż siedział z głową wspartą na dłoni i milczał. Zrezygnowany Przemęka ułożył się na posłaniu, lecz kiedy z wolna zaczął go morzyć sen, książę odezwał się niespodziewanie.

– Widziałem Iskrę – rzekł cicho.

Wojownik spróbował przemówić, lecz nie zdołał wydobyć ni słowa. Lęk zacisnął mu gardło.

– Dawno temu – mówił mężczyzna, nadal wpatrzony w żar – zapędziliśmy się z kohortą Org Ondrelssena na północ, za Orrth i jeszcze dalej, gdzie kiedyś śpiewali żmijowie. I tam, przy źródle, które niegdyś było radością i życiem, a stało się śmiercią i zapomnieniem, zobaczyłem Iskrę. Przyszła do mnie po żebrze martwego żmija, lecz sama była żywa – jeśli może być żywa boginka, która sieje zagładę wśród bitwy – i popatrzyła mi w twarz. Nigdy nie zdołałem wymazać tego spojrzenia z pamięci.

Przemęka uniósł dłoń, aby obetrzeć zimny pot z czoła, i dostrzegł, że jego powyginane, sękate od topora i miecza palce drżą niczym w malignie.

– To stało się wiele lat temu – rzekł ochryple. – W innym życiu. Daleko stąd.

Książę nie poruszył się. Nawet nie spojrzał ku niemu.

– A potem, na Tragance – ciągnął, jakby nie dosłyszał słów towarzysza – zdało mi się, że zobaczyłem ją znowu, że zza twarzy zwykłej najemniczki wyjrzało ku mnie oblicze wichrowej sevri, młodszej siostry bogów. Ale Iskry nie chadzają nierozpoznane wśród śmiertelnych, więc odepchnąłem od siebie tę myśl i rzeczy potoczyły się naprzód. Aż do Przełęczy Skalniaka.

Na kolanach trzymał miecz. Choć mrok zapadał coraz gęstszy, Przemęka widział jego palce, zaciśnięte kurczowo na pochwie Sorgo. Nagle przypomniała mu się niedawna walka, również w ciemnościach, na podobnej górskiej ścieżce – roztańczone ostrza i blada twarz dziewczyny, która nosiła obręcz bogini. Zapewne wykrwawiła się na chłodnych od rosy kamieniach. Myślał o jej śmierci ze smutkiem, jakim zawsze przejmowała go utrata godnego wojownika. Ale nic więcej.

– Jej krew była czerwona – powiedział, starając się opanować niespokojne kołatanie serca. – I konała jak człowiek.

Koźłarz powoli skinął głową.

– Być może – odparł po chwili. – Lecz teraz widzę w twarzach innych kobiet jej twarz, a jej głos przyzywa mnie z głębi płomieni.