Изменить стиль страницы

Rozdział 27

Można czasem uwierzyć w sprawiedliwość ludzką, tracąc równocześnie wiarę w sprawiedliwość wyroków boskich. Cóż, nie można mieć wszystkiego, jak się o tym miał przekonać Kaźmierz Pawlak w dniu, w którym przyszło mu stanąć przed sądem powiatowym. Ubrał się Pawlak jak do ślubu, bo przed sędzią stanąć to jak przed księdzem: i ten, i ten w czarnej sukience, i ten, i ten w twoje sumienie zagląda, przysięgi się domagając. O swoje sumienie był spokojny: jego był kot – i z jego ręki padł jako ofiara Kargulowej perfidii. Bał się tylko, czy sołtys Fogiel wyjątkowo tym razem nie weźmie strony PSL-u, do którego należał Kargul, choćby tylko dla ukarania Pawlaka, który mu odmówił swego czasu wstąpienia do PPR-u. A jeszcze kiedy doniesiono sołtysowi, że Kaźmierz nazwał swego psa „Stalin” – czuł, że przedstawiciel władzy poprze jego wroga. Szykował się do sądu, jak kiedyś na chrzciny Pawełka: koszulę białą mu Marynia wykrochmaliła, założył też kamasze, choć widać Emil Schubert, który je zostawił w szafie, miał o numer mniejszą nogę. Kiedy prawdziwy gospodarz wyrusza w drogę, myśli o tym, co zastanie po powrocie: czy Witia wymłóci cepem pszeniczkę do końca, czy kabanom do koryta zada, czy babcia Leonia nie zapomni napoić rumiankiem Pawełka, który poprzedniego dnia wyjadł „Stalinowi” z miski dobrze już śmierdzące kawałki kury. Witia zaprzęgał klaczkę do wozu po jednej stronie płotu, a po drugiej Jadźka rozczesywała grzywę ogiera.

– Uważaj, bo raz-dwa zyza dostaniesz – syknął Kaźmierz, widząc, że Jadźka przyciąga oczy chłopca niczym magnes opiłki.

– Ty nie dziwacz, tylko za robotę łap sia! Młócenia do czorta! Siedząc obok Maryni na wozie już cmoknął na kobyłę, kiedy podbiegła babcia Leonia z kobiałką w ręku. Wyciągnęła z niej porowkowany granat zaczepny i wcisnęła w garść zdumionego syna.

– Mamo, taż ja na sąd jadę…

– Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie – stwierdziła stanowczo staruszka, wyjmując z koszyczka jeszcze granat obronny.

– Na, weź i ten! Znalazła ja jego w świątecznym ubraniu. Kaźmierz obejrzał się niepewnie i wcisnął ukradkiem granaty do kieszeni. Nie chciał, żeby Kargul widział ten arsenał, bo też by się mógł uzbroić na drogę do powiatu. Kokeszko żegnał się wylewnie z Jadźką, obiecując jej przywieźć zaręczynowy pierścionek. Ledwie za bramą zniknął wóz Kargula, Witia porwał ze stodoły odkopany silnik i przeniósł go przez płot. Korzystając z tego, że Jadźka poszła dać śniadanie młodszemu rodzeństwu, a babcia Leonia poiła ziółkami Pawełka, zataszczył silnik do stodoły Kargula. Już dawno wypatrzył, w którym miejscu wisiał omotany o belki pas trasmisyjny. Otrzepał go z kurzu i nawinął na koło napędowe silnika. Sporo siły go kosztowało, nim dopchał do wrót stodoły stojącą bezczynnie na podwórzu młockarnię.

– Czego ruszasz?! – usłyszał z tyłu głos Jadźki.

– Dobry uczynek chcę zrobić.

– Odkąd to łamanie ojcowskich przykazań cnotą się nazywa? Dobrze wiesz, że na tej stronie płota masz nogi nie postawić.

– Ja mam do wszystkiego praktyczne podejście. Do cnoty też! Wzruszyła ramionami, chciała odejść, ale zaczął ją gorączkowo przekonywać, że ich starzy mogą toczyć ze sobą wojnę, ale oni – młodzi mogą ją wygrać. Po co bić cepem, skoro wystarczy silnik Pawlaków uruchomić, a młockarnia Karguli sypnie ziarnem? Mogą zacząć od Kargulowego zboża: on maszynę uruchomi, ona będzie podawać. Cepy to przeszłość. Oni muszą iść za postępem…

– Ojce by się nie zgodzili – mruknęła niepewnie pod nosem.

– Ale ich nie ma – Witia popchnął ją lekko w stronę stodoły. -A jak wrócą, wszyściuteńko będzie wymłócone. Do pracy ja ciebie namawiam, nie do grzechu. Ty mnie tylko podawaj, a raz-dwa z poniedziałku będzie niedziela. Czuła na sobie spojrzenie Witii i nie wiedziała, czy od tych jego przylepnych oczu ogarnęło ją takie gorąco, czy od jesiennego słońca. Weszła za nim do stodoły. Ogarnął ją zapach siana i zboża. I już kiedy tam wchodziła, wiedziała, że grzeszy. Grzeszy, bo okazuje nieposłuszeństwo rodzicom. A kiedy zgadzasz się na jeden grzech, drugi przychodzi łatwiej… Witia wetknął kabel do gniazdka. Zahuczał motor, załomotała młockarnia, w powietrzu zaczął wirować kurz wciąganej przez zęby maszyny słomy. Jadźka wspięła się na górę po drabinie. Zrzucała snopy pod nogi Witii. Ten prawie cały czas z zadartą głową przyglądał się napiętym łydkom schylonej dziewczyny. Kiedy zrzucała z góry snopy, uśmiechała się do niego. Witia, stojąc przy młockarni, nie wiedział, czy drży od jej dygotu, czy od tego drżenia, które czuł tam w środku. On patrzył z dołu na dziewczynę, ona z góry na podrygującą młockarnię.

– Widzisz, jak chodzi? Najważniejsze to się dogadać.

– Ale oberwiesz, jak ojciec zobaczy, że ty nam swój motor dałeś.

– Iiii, ja tam ojca nie boję się – Witia nurkował wzrokiem pod spódnicą dziewczyny.

– Tylko ty silnie przestrachana jesteś. Wiedziała, że wiele ryzykuje: ojciec wymagał posłuszeństwa, srogi był wobec dzieci, w poście nawet nie wolno było dzieciom się śmiać, a matka Jadźki wyznała jej kiedyś, że choć miał z nią troje dzieci to dwa razy ją tylko pocałował: raz na weselu, a drugi raz z radości, że ich maciora dała w miocie aż tuzin prosiąt. Fakt współpracy z kimś z rodziny Pawlaków mógł się skończyć dla niej laniem. Pocieszała się jednak, że pełne wymłóconego ziarna worki przekonają ojca o jej dobrej woli.

– Kiedy u was wymłócimy? – spytała przekrzykując łomot maszyny.

– Jak założą apelację – odkrzyknął Witia. Jadźka stała na górze, oświetlona słońcem wpadającym przez szpary w deskach stodoły, a nad nią niczym aureola unosił się zbożowy pył. Ale tym razem Witia nie miał skojarzeń z archaniołem Gabrielem ani innym świętym obrazem. Raczej wręcz przeciwnie: wydała mu się zjawą, którą co noc tulił we śnie. Przełknął ślinę. Gardło miał suche nie tylko od pyłu.

– Pomóc ci tam na górze?

– Dam radę sama – odkrzyknęła i znów się pochyliła, odsłaniając swoje białe uda.

– No to ci pomogę – zdecydował Witia i lekko jak kot wspiął się po drabinie. Młockarnia trzęsła się dalej, klaskał pas transmisyjny, ale tryby nie miały co wciągać w gardziel maszyny, bo z góry nie spadały snopy. Jadźka poczuła na swoich biodrach gorące ręce, które nieomal uniosły ją w powietrze, a potem łagodnie położyły wśród snopów. Wokół wirował w słońcu zbożowy pył. Słońce już zaszło, gdy Pawlak z fasonem zajechał pod dom. Kobyłka była spieniona, bo Kaźmierz za wszelką cenę chciał wyprzedzić zaprzęg Kargula. Byłoby to drugie – po wygranej potyczce w sądzie – zwycięstwo nad Kargulami. Zeskoczył z wozu i zawołał Witię. Trzeba było kobyłę wyprząc i napoić, a tu chłopak ulotnił się jak kamfora. Zajrzał do stodoły i osłupiał: pod ścianą stały pękate worki z ziarnem, a na klepisku leżała sterta słomy.

– Patrzaj, Marynia, jaki to zuch chłopak! Więcej zrobił, jak ja mu kazał – policzył worki i zdumiał się.

– Z diabłem młócił, Boże odpuść grzechu, czy jak! Ścięty z nóg nie tylko wypitym alkoholem, ale i dowodem pracowitości syna, chciał przysiąść na silniku, żeby oczy ucieszyć ogromem wykonanej pracy, ale nagle podskoczył do góry, jakby usiadł na jeżu: silnik był gorący niczym podkowa wyjęta prosto z żaru paleniska.

– Ot, pomorek – zaklął pod nosem. Coś go tknęło. Wyjrzał na stronę sąsiada. Kargul stanął właśnie w drzwiach swojej stodoły i patrzył, oczom nie wierząc: pod ścianą stały worki z ziarnem, a na zapolu jego córka spała snem sprawiedliwego, przytulona do boku Witii. Kargul, łapiąc powietrze ustami jak ryba wyrzucona na brzeg, skinął na sąsiada.

– Pawlak – wystękał.

– Ano choć tu plon zebrać.

– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli?

– Chodź, to się dowiesz. Tylko cep weź ze sobą… Kargul zaczął wyciągać ze spodni pas. Wziął go za koniec, żeby metalowa klamra z napisem „Gott mit uns” wybiła raz na zawsze z głowy Jadźki grzeszne myśli. Pawlak z cepem w ręku przelazł przez płot, z rozpędu rozdzierając wyjściowe spodnie o sztachetę. Kiedy Kargul ostrożnie uchylił małe drzwiczki w wierzejach stodoły, Kaźmierz skamieniał ze zgrozy: nogi dziewczyny i chłopaka splecione były niczym warkocz, ręka Witii spoczywała na piersi Jadźki, a jej twarz wtulona była w jego szyję. Leżeli jak strudzeni żniwiarze, którzy zasłużyli na odpoczynek po bardzo znojnym dniu.

– Ot, bandyta – rzucił pod adresem Witii Kargul, a Kaźmierza poczęstował dodatkowym komplementem: – On taki sam pierekiniec jak ty. Ładnieś syna wychował!

– A ty córkę! – wrzasnął Pawlak. Nie było co czekać. Trzeba było wymierzyć sprawiedliwość. Zamachnął się cepem. Kargul uniósł w górę klamrę pasa. Świsnęła w powietrzu i trafiła w bok Jadźki. Cep wylądował tuż przy uchu Witii. Młodzi zerwali się. Witia cofał się w głąb stodoły przed zjednoczonymi siłami obrońców moralności. Kargul chwycił Jadźkę za włosy i ciągnął na klepisko. Pawlak starał się rozłupać głowę syna cepiskiem. Witia nie wiedział, czy ratować Jadźkę, czy siebie.

– Już my wam wybijemy z głowy to lenistwo – dudnił basem Kargul, owijając sobie warkocz córki wokół ręki jak postronek, na którym prowadziło się krowy z pastwiska do obory. Pawlak dźgał Witię cepem prosto w pierś niczym włócznią, którą święty Jerzy posługiwał się w walce ze złym smokiem.

– Żeb' ja wiedział, że się cep nie złamie, to ja by tobie tak dał, że ty by ruski miesiąc popamiętał! Witia, cofając się przed nacierającym ojcem, zderzył się z Kargulem. Ten, nie namyślając się wiele, huknął go pięścią z góry po łbie z taką siłą, że chłopak aż przykucnął.

– Ot, hardabas jeden! Czego ty mojego syna łomoczesz?! – Pawlak natychmiast zmienił front i czupurnie doskoczył do Kargula, który w jednej ręce ściskał warkocz Jadźki, w drugiej zaś pas.

– Bo on gorszy jak zawołoka jakaś.

– Jak powiedział?! – zacukał się Kaźmierz.

– Zawołoka?! Wszystko o Witii można powiedzieć, ale nie to, że on nie samoswój.

– Gorszy jak bolszewik! Do gwałtu się bierze.

– A na co jemu gwałt, jak ona sama chętna, kluzdra jedna.