Изменить стиль страницы

Rozdział 34

Jeśli nieszczęśliwym jest ten, kto nigdy nie zaznał nieszczęścia, to nie będzie szczęśliwym ten, kto się potrafi cieszyć tylko cudzym nieszczęściem. Do otwartej walizy wrzuca Jaśko przywiezione prezenty. Z tym wróci, z czym przyjechał. Nic tu nie zostawi! A od Kaźmierza, tego Judasza, chce tylko tej ziemi, co ją ich matka z rodzinnej wsi przywiozła. Kiedy już ściąga wyładowaną walizę pasem, słyszy za plecami kwilenie leżącej w wózku Ani. Nie dają jej spać uprzykrzone muchy, razi słońce wpadające zza firanki. Jaśko wzrusza ramionami: a płacz sobie, co mnie do tego! Zagląda do portfela, sprawdzając, czy paszport jest na miejscu. Krzyk dziecka wzmaga się. Patrzy Jaśko nieprzychylnie na rozwartą buzię. Ania macha w powietrzu rączkami, oganiając się od much i słońca. Jaśko wciska smoczek między bezzębne wargi. Mała wypluwa smoczek i wrzeszcząc rozpaczliwie, stara się wcisnąć w usta całą piąstkę. Jaśko poruszał wózkiem, ale przestał, bo mała dostała czkawki. Niechętnie bierze ją na ręce. Pobrzękuje widelcem o karafkę. Ten dźwięk wywołuje na buzi niemowlęcia jakby cień uśmiechu. Z ulgą kładzie dziecko z powrotem do wózka. Nie zdążył się odwrócić, kiedy wybucha gwałtowny krzyk protestu. Zatyka sobie uszy, ale widzi rozdziawioną w krzyku buzię. Wsadza sobie na głowę kapelusz do góry dnem, pochyla się nad małą, przykłada dłonie do skroni i wachluje nimi niczym słoń uszami. Oczka małej otwierają się szeroko. John stroi miny, wykrzywia się, wytrzeszcza oczy, kłapie zębami. Mała uśmiecha się wesoło. Bierze ją na ręce, zaczyna nucić starą piosenkę, którą im nuciła Leonia: o tym, że słonko wstanie i rozproszy nocne mary, zjawi się królewicz i przywiezie dary… Robi kilka tanecznych kroków, trzymając małą rączynę Ani, jakby była jego partnerką w tańcu, a on tym królewiczem, co przyniósł jej dary… W tej chwili, kiedy mała zaczyna się radośnie śmiać, spojrzenie Jaśka ogarnia poprzez firanki to, co dzieje się po drugiej stronie domu. Pod ścianą szopy od strony ogródka widzi skupioną nad czymś grupę ludzi: jest tam Jadźka i Witia, jest Marynia i Aniela. Kaźmierz coś tłumaczy Kargulowi, który podaje mu łopatę. Jaśko widzi, jak tą łopatą jego brat nabiera świeżej, ogrodowej ziemi i sypie ją do podstawionego przez Marynię woreczka. Nikt nie musi mu tłumaczyć, czego jest świadkiem. Przestaje nucić, przestaje tańczyć. Wycofuje się od okna i trzymając Anię na ręku, staje z nią przed zdjęciem ślubnym Witii i Jadźki. Przenosi spojrzenie z twarzy Jadźki na jej córeczkę. Unosi ją w górę i nagle mówi z wyraźną ulgą:

– I tak nas więcej od Karguli, boś ty Pawlaczka! Tak, Pawlaczka… – to odkrycie jakby jednoczy go z niemowlęciem. Znów robi kilka tanecznych kroków, huśtając małą w powietrzu. Dziewczynka zanosi się śmiechem, szczerzy swoje bezzębne usta. Śmieje się Jaśko. Kiedy jednak słyszy kroki Kaźmierza na ganku, siada na krześle z taką miną, jakby miał właśnie pozować do paszportowej fotografi. W drzwiach staje Kaźmierz. Patrzy niepewnie na brata. Podsuwa przed jego oczy przyniesiony worek.

– Jaśku, zobacz, co tu jest.

– Ziemia? – John Pawlak udaje zdziwienie. Wkłada dłoń do środka i przesiewa tę ziemię przez palce.

– Chciał ty ziemię, żeb' ty mógł nią swój grób w Chicago posypać. – Chciałem.

– To i masz ziemię – Kaźmierz wciska mu worek.

– Dobra? Jaśko podnosi oczy. Patrzą na siebie z bliska.

– Dobra, Kaźmierz – mówi uroczyście John i podnosi się z krzesła.

– Lepszej nie trzeba. A wtedy Kaźmierz rozkłada szeroko ramiona i nie zważając na poduszkę z Anią, obejmuje brata, krzycząc na całe gardło, jakby chciał całemu światu obwieścić niebywałą nowinę:

– Jaśku! Bój się Boga, nareszcie jesteś. No to my już wszyscy sami swoi!