Rozdział 26
Jeśli szukasz skarbu, to go nie znajdziesz, a jeśli znajdziesz, nie szukając, to pewnie mógłbyś się bez niego obejść. Tak uważał Kaźmierz Pawlak, pamiętając dobrze słowa ojca swego, Kacpra, który często powtarzał, że ten tylko może być szczęśliwy, kto nie pożąda tego, czego nie ma. On, Kaźmierz, wcale nie pożądał tego skarbu, który czekał cierpliwie na odkrycie tuż pod podeszwami jego buciorów. Przyszła już druga jesień w Rudnikach, a wraz z nią pora pierwszej młocki zboża, które sami tu zasiali i zebrali. Na szczęście Pawlak przywiózł cepy z Krużewników i teraz ojciec z synem, stojąc naprzeciw siebie, równo bili w rozrzuconą na klepisku stodoły słomę, a dachówki na stodole wtórowały każdemu uderzeniu: łup-cup-bryń-bryń-łup-cup-bryń-bryń… Na podwórzu Kargula pyszniła się czerwoną farbą młockarnia. Stała nieczynna, bo Kargul ani silnika do niej nie miał, ani pasa transmisyjnego. Łup-cup-bryń-bryń… Podzwaniały dachówki, śmigały bijadła cepów, przytwierdzone skórzanymi paskami do styliska: Raz-dwa-raz-dwa… Bili na zmianę, raz Kaźmierz, raz Witia, a na podłożoną płachtę słoma kłosiła się ziarnem. Witia ustał pierwszy. Otarł pot z czoła, przejechał dłonią po mokrej, konopnej czuprynie.
– Wypocimy się, tato.
– Taż pewnie – Kaźmierz objął wzrokiem stertę zboża.
– Z ośmiu hektarów wybić to nie to co z pół morgi. Tato mój a twój dziadek, Kacper, jak on by tyle zboża ujrzał i usłyszał, że to jego, to by pewnie z tej radości zapłakał, a potem by z tego młócenia ducha wyzionął. Kiedy tak stali, wsparci o cepy, ich uszu doszło rytmiczne uderzanie: to Kargul sam cepem machał, co i raz popluwając w garści. Witia, stojąc w głębi stodoły, miał na widoku podwórze sąsiadów. Patrzył na czerwone pudło młockarni: gdyby tak uruchomić takiego czorta, to tylko krawat na szyję, ręce w kieszeń i worki liczyć. Niemcy nie musieli się tak mordować, żeby aż w krzyżu skrzypiało. Na podwórzu ukazała się Jadźka, Witia zapomniał o niemieckiej technice, zapatrzony w dziewczynę. Jadźka w blasku wrześniowego słońca rozczesywała umyte włosy. Mógłby tak stać i długo patrzeć, gdyby nie to, że ojciec trącił go końcem cepa.
– Witia, nie dość tego patrzenia?
– Oj, tatko – westchnął Witia, jakby wyrwany z pięknego snu. -Taż nigdy nie dość.
– A czego ty taki bezlitośnie nie napasiony, a?
– Bo jak patrzę, to widzę, że to piękna maszyna. Prosto skarb! – Ty zbiesił sia czy jak? Taż Jadźka to koczerbicha jedna! – Ja nie o niej – Witia przytomnie usiłował się ratować.
– O tej poniemieckiej młockarni mówię, że to skarb. Pawlak za dobrze znał to łakome spojrzenie syna, by uwierzyć, że to młockarnia Kargula, a nie jego córka przyciągnęła uwagę chłopca.
– Ty mnie nie kołuj, bo jak cepem dam po łbie, to zaraz przykucniesz! – zaszedł syna od tyłu, popchnął go na swoje miejsce, tak że teraz miał syna przed sobą, a za jego plecami widok na podwórze Kargula. Jadźka wciąż czesała mokre włosy. Przelewały się przez ramię, złote jak promień porannego słońca. Było na co popatrzeć – i to właśnie niepomiernie gnębiło Pawlaka: czuł, że nie karabin Kargula jest dla jego rodziny największym zagrożeniem, a jego córka.
– Posłuchaj, Witia, co ojciec mówi, w osobistej swej postaci przed tobą stojący. Już z tej inwokacji Kaźmierza wynikało, że padną teraz ważne słowa: – Masz ty nienawidzić to Kargulowe plemię, co to nieuchronnie ku pełnoletności się zbliża. I wara tobie na tamtą stronę płota patrzeć!
– Ja tak patrzę z tej nienawiści, tato – Witia gorliwie starał się przekonać ojca.
– I tak patrzący w kółko sobie w rozumie powtarzam, że to Jadźka Kargulowa, a jak się tak napatrzę, że aż w nocy mi się przyśni, to tak jej wtedy nienawidzę, że aż strach! Pawlak splunął w garście i mocniej ujął cep, dając Witii do zrozumienia, że narzędzie to nie musi być tylko używane do młócenia, ale może także posłużyć jako przekonujący argument w dyskusji.
– Ja tobie już nieraz roztłumaczył, że jakby ty o moim przykazaniu zapomniał, to tak ja tobie dam, że ty we łbie słup telegraficzny posłyszysz. A pamiętaj, że ja z języka świdra nie robię, u mnie słowo droższe pieniędzy. A teraz bij, bo inaczej sam będziesz bity! Znów zadźwięczała dachówka na stodole, załomotały cepy: łup-cup-bryń-bryń-łup-cup-bryń-bryń… W stodole pojawił się Wieczorek z pytaniem, czy Pawlak pożyczyłby mu kobyły na dzień orki.
– A kiedy on by chciał orać?
– Najlepiej po niedzieli, po Kargul obiecał dać ogiera, a we dwa konie to by się szybciej obrobiło.
– Nie będzie moja kobyła z Kargulowym ogierem w sprzężaju chodzić! – warknął Pawlak i wrócił do młócki. Wieczorek przechylił głowę i wsłuchiwał się w rytm cepów, jakby to był koncert. Słuchał i dziwnie głową kręcił.
– Dziwne – powiedział, wyciągając rękę po cep Pawlaka.
– A co, Wieczorek cepa nie widział?
– Ja tego nigdy nie widział – powiedział, oglądając z bliska cep Kaźmierza.
– Niemce tego nie mieli.
– Spróbujcie sami – Pawlak wskazał gestem leżącą na płachcie słomę. Wieczorek uderzył raz i drugi, po czym głowę przekrzywił, jakby wsłuchiwał się w echo, którym odpowiedziało klepisko.
– Jakby Wieczorek tak bił, to by chleba na zimę nie dobił sia… Wieczorek uderzył i znów głowę przekrzywił.
– A cóż on taki zasłuchany, jakby dzwon kościelny posłyszał? – Bo tam coś jest – mruknął Wieczorek.
– Co jest? – Pawlak patrzył pytająco na Wieczorka.
– Uderzysz, a klepisko dudni jak trumna, kiedy na nią ziemię garściami rzucać.
– Et, bresze Wieczorek.
– Tam coś musi być zakopane. Dajcie szpadel… Witia przyniósł szpadel, ale Pawlak nie pozwolił mu rozkopać klepiska: a nuż tam będzie jakaś mina ukryta?
– Lepiej nie ruszać – zdecydował.
– Bo jeszcze w jaką kałabanię wdepniem.
– Może tam skarb jest jakiś – Witia rwał się do kopania.
– A jak tanka odkopiesz? – oponował Pawlak. Przypomniał historię „warszawiaka”, który w garażu straży ogniowej odkrył ukryty w zamaskowanym deskami wykopie niemiecki czołg „Tygrys”. Budzyński, jako miłośnik motoryzacji i zawołany mechanik, nie mógł się powstrzymać przed wypróbowaniem pojazdu. Ciemną nocą, żeby nie narazić się na kłopoty, wyprowadził czołg i ruszył przez pola, pokonując strumienie, przewracając dwa słupy telegraficzne, aż wreszcie zawadził lufą o bramę cmentarza i tak się w niej zaklinował, że ani w przód, ani w tył. Kiedy się szarpał w żelaznym pudle, nacisnął spust i nocne niebo przeszyły świetlne pociski ciężkiego karabinu maszynowego. „Warszawiak” chciał porzucić maszynę, ale klapa się zacięła, dopiero go uwolnił z pułapki komendant milicji i zawiózł łazikiem prosto do aresztu. – Owa – Witia machnął lekceważąco ręką.
– Nic jemu nie zrobili. Sąd mu tylko kazał przysięgę złożyć, że nie będzie więcej po wsi czołgiem jeździł i z działka strzelał.
– Ja chcę żywy ujść – Pawlak nieufnie patrzył na krąg, zakreślony na klepisku obcasem Wieczorka: tam było coś zakopane.
– A jak tam złoto Niemce zakopali?
– Ot tobie na! – mruknął niechętnie Pawlak.
– Ja nauczony nie chcieć tego, co nie moje!
– Teraz tu wszystko nasze! – gorączkował się Witia. Zaczął kopać na skraju klepiska. Po chwili ostrze łopaty stuknęło o wierzch drewnianej skrzyni. Pawlak ostrożnie zajrzał do wykopu: leżała tam skrzynka, przypominająca wielkością dziecięcą trumienkę. Witia wraz z Wieczorkiem wyciągnęli ją ostrożnie na wierzch. Odbili wieko. W środku spoczywał owinięty w naoliwione szmaty silnik elektryczny. Ki czort? – Pawlak przyglądał się znalezisku z wielką podejrzliwością.
– Pierwsze widzę.
– Bo na naftę takich nie było – Witia pozwolił sobie na szyderstwo z zacofania technicznego ojca.
– Teraz tylko pas transmisyjny do młockarni zaprząc, a robota sama pójdzie. Jak jest elektryczność i silnik, to cepy można do muzeum oddać. Sprawdziło się marzenie Witii. Nie tracąc czasu ruszył w stronę podwórza Karguli.
– Ty gdzie? – zatrzymał go Pawlak.
– Kargul ma pas i młockarnię – Witia patrzył na stojącą za płotem czerwoną skrzynię młockarni.
– Ano wracaj ty galopem – ku zdumieniu Wieczorka, Pawlak wcisnął w rękę syna cep i wskazał mu miejsce naprzeciw siebie.
– Ot, wymyślili te durackie maszyny, bo siły w rękach nie mieli!x1 – spojrzał z pogardą na silnik i splunął w garście. Uniósł cep i znów rozległo się rytmiczne „łup-cup-bryń-bryń, łup-cup-bryń-bryń”… Wtórowały im o jeden takt wolniejsze uderzenia cepa w stodole Kargula. I to właśnie radowało Pawlaka: że oni z Witią na cztery ręce młócą, a ten przeklęty łapciuch sam musi cepem walić, bo jego Tadzio jeszcze do gospodarskiej powinności nie dorósł, a Kokeszko, choć dalej w zaloty do Jadźki chodził, to silny był aby w języku. Pawlak przerwał młócenie, widząc, jak sołtys zaparł się swoim pokaźnym brzuszyskiem między deskami płotu. Ani rusz nie mógł się przedostać na stronę Pawlaka. Szarpał się, sapał, wąsami ruszał jak żuk, szyją kręcił, ale bez pomocy nie mógł się z tej pułapki wydostać. Podskoczył Witia i przeciągnął za rękę przedstawiciela władzy na swoją stronę.
– Wstyd, Pawlak sapał Fogiel, poprawiając rogatywkę na głowie i sprawdzając, czy nie odpadł z jego kurtki żaden medal.
– Furtka by się przydała w płocie.
– A na co, jak ja po tamtej stronie interesów nie mam? Sołtys uniósł jedną ręką rząd orderów i medali, by wydobyć z kieszeni mundurowej kurtki złożony we czworo papierek. Podsunął go pod oczy Pawlaka, śliniąc kopiowy ołówek.
– Podpisz najpierw ten papierek. Bo mam dla ciebie dwa.
– Jak raz coś w ciemno za ruskich podpisał; to wyszło, że ja polskiego obywatelstwa zrzekłszy sia – Kaźmierz wykazał daleko posuniętą ostrożność wobec propozycji sołtysa.
– Ile to potem było chachmęcenia, póki tego człowiek nie odkręcił.
– Teraz możesz w ciemno podpisać – przekonywał go Fogiel, a jego wargi zakwitły fioletem od ołówka.
– Kokeszko potrzebuje dwóch świadków, że on jest kawaler i jest w prawie stanąć na ślubnym kobiercu. Kaźmierz popatrzył na uśmiechniętego radośnie sołtysa, który już przewidywał dla siebie rolę weselnego starosty na tym pierwszym w gminie weselu. Przeniósł spojrzenie na tamtą stronę płotu: Jadźka stała w zachodzącym słońcu, zawiązując kokardę na głowie młodszej siostry.