Rozdział szósty
w którym na morawskim zamku Sowiniec bohaterowie przekonują się, że zawsze, w każdej sytuacji, bezwzględnie należy mieć w zanadrzu plan awaryjny. I we właściwym momencie z zanadrza go wyciągnąć.
Zza zakratowanego okna wieży, z podwórca, dobiegały przekleństwa, rżenie koni i metaliczny stuk podków. Sowinieccy burgmani, zgodnie ze swym częstym obyczajem, wyruszali, by spatrolować przełęcze, zlustrować okolicę i dopuścić się wymuszeń na okolicznej ludności. Po raz nie wiedzieć który piał dziko i w zapamiętaniu kogut, darła się na męża jedna z zamieszkujących zamek żon. Przeraźliwie beczało jagnię.
Bruno Schilling, były Czarny Jeździec, obecnie dezerter, renegat i więzień, był lekko blady. Bladość powodowała chyba jednak wyłącznie przebyta niedawno choroba. Jeśli Bruno Schilling się bał, to umiejętnie to ukrywał. Powstrzymywał się od wiercenia na zydlu i biegania wzrokiem od jednego śledczego do drugiego. Ale nie unikał kontaktu oczu. Horn miał rację, pomyślał Reynevan. Właściwie go ocenił. To nie byle tępy zbir. To szczwany lis, sprytny gracz i kuty na cztery nogi szelma.
– Zaczynamy, szkoda dnia – przemówił Urban Horn, kładąc dłonie na stole. – Tak, jak poprzednio, jak to już ustaliliśmy: zwięźle, rzeczowo, na temat, bez żadnego „już to przecie mówiłem”. Jeśli o coś pytam, ty odpowiadasz. Układ prosty: ja przesłuchuję, ty jesteś przesłuchiwany. Nie wypadaj zatem z roli. Czy to jest jasne?
Jagnię z podwórca nareszcie przestało beczeć. A kogut piać.
– Zadałem pytanie – przypomniał sucho Horn. – Nie zamierzam domyślać się twoich odpowiedzi. Bądź więc łaskaw ich udzielać, ilekroć pytam. Od tej chwili poczynając.
Bruno Schilling spojrzał na Reynevana, ale szybko odwrócił wzrok. Reynevan nie zadał sobie trudu, by kryć niechęć i antypatię. W ogóle się nie starał.
– Schilling.
– Jest jasne, panie Horn.
– Nie widzę sensu tych przesłuchań – powtórzył Reynevan. – Ten Schilling to zwykły zbir, nożownik i morderca. Asasyn. Takiego posyła się do mokrej roboty; wskazawszy ofiarę, szczwa się takiego ze smyczy jak gończego psa. I tylko do takich rzeczy wykorzystywał tego typa Grellenort. Wykluczam, by przypuszczał go do konfidencji i wyjawiał mu rzeczy tajne. Moim zdaniem typ wie tyle, co nic. Ale będzie kręcił, będzie zmyślał, będzie karmił cię konfabulacjami, będzie udawał świetnie poinformowanego. Bo zdaje sobie sprawę, że tylko taki jest dla ciebie coś wart. A poczuł się pewnie, przy tym, jak go traktujesz. Bardziej jak gościa, niż więźnia.
Zza okna dolatywało pohukiwanie krążących wokół wieży sów i puchaczy, których w okolicy były, jak się wydawało, całe chmary. Miało to swoje dobre strony – myszy ani szczura w okolicy nie uświadczyłeś. Niedojedzona z wieczora i położona przy łóżku pajda chleba czy racuch były jak znalazł na podkurek.
– Ty, Reinmarze – Horn rzucił psu ogryzioną kość – znasz się na medycynie i magii. Bo studiowałeś i praktykowałeś. Ja znam się na technice przesłuchań. Za twe rady dziękuję, ale niechaj każdy z nas zostanie przy swoich specjalnościach i robi to, co najlepiej mu wychodzi. Dobrze?
– Jak ci wyjdzie z tym renegatem, to ja nie wiem – Reynevan popatrzył na wino pod światło lichtarza. – A przeczucia mam nie najlepsze. Ale, skoro nastajesz, radził i doradzał więcej nie będę. Do czego w takim razie, jeśli nie do rad, jestem ci potrzebny?
Horn wziął się za ogryzanie drugiej kości. Szarlej i Samson poszli w jego ślady. Żaden, ani olbrzym, ani demeryt, nie włączali się do dyskursu.
– Schilling – Horn na moment przerwał ogryzanie – opowiada o zamku zwanym Sensenberg, kwaterze i kryjówce Czarnych Jeźdźców. Mówi o czarach i zaklęciach, o eliksirach, o magicznych narkotykach i truciznach. Mało się w tym wyznaję, a on to zauważył. Jesteś w błędzie, mając go za tępego zbira, to chytry lis i bystry obserwator. Widział, że odesłałem cię pod eskortą, założył, że już nie musi się ciebie bać. A gdy teraz nagle zobaczy, że towarzyszysz mi przy przesłuchaniu, zlęknie się. I dobrze. Niechaj mu trochę skręci strach bebechy. Ty zaś demonstruj mu nienawiść. Pokazuj wrogość.
– Tego nie będę musiał udawać.
– Byłeś nie przesadził. Mówiłem ci to już: fanatyzm jest dobry dla ciemnych mas, nam, ludziom spraw wyższych, nie przystoi. Bruno Schilling przyłożył rękę do zabójstwa twego brata. Jeśli jednak myślisz o zemście, to on, paradoksalnie, dopomoże ci w niej. Informacjami, których nam udzieli.
– Konfabulacjami, chciałeś powiedzieć.
– On wie – oczy Horna błysnęły – że żyje tylko dzięki mnie, że za moją sprawą wyszedł żywy z lochu w Kłodzku. Wie, że tylko ja mogę go ocalić przed Grellenortem, przed Czarnymi Jeźdźcami, od których zdezerterował. Żyje i jest bezpieczny tylko dzięki temu, że Grellenort nie ma pojęcia o jego dezercji, mniema go jednym z poległych pod Wielisławiem. Wię, że jeśli przyłapię go na kłamstwach, po prostu wypędzę stąd i rozgłoszę to przed światem, a jego dni będą wówczas policzone.
– To co ja mam robić? Poza okazywaniem wrogości?
– Gdy znowu zacznie o magii na Sensenbergu, pokaż mu, żeś specjalista, że byle bujdy nie kupisz. Jeśli zacuka się i zapłacze, będziemy wiedzieć, na czym stoimy.
– Jeśli taki z niego lis, jakim go głosisz, to wątpię, by dał się podejść. Ale obiecałem pomóc, pomogę więc, wywiążę się z obietnicy. Licząc, że ty nie zapomnisz o twojej. Kiedy zaczynamy?
– Jutro. Z samego rana.
– Skrytobójcze zamachy – Horn wciąż trzymał dłonie na stole – dokonywane za pomocą trucizny, zaplanowane przez Grellenorta i wrocławskiego biskupa. Opowiedz nam o tym, Schilling.
– Birkart Grellenort – zaczął bez chwili zwłoki i dość usłużnie renegat – ma na zamku Sensenberg alchemika. To nie jest człowiek. Podobno żyje już sto lat z okładem. Włosy białe jak śnieg, oczy jak ryba, uszy w szpic, skóra na twarzy i dłoniach niemal przezroczysta, każda żyłka prześwieca niebiesko…
– Sverg – potwierdził Reynevan, widząc uniesione brwi i pełną niedowierzania minę Horna. – Jeden z Longaevi.
– Nazywa się Skirfir – mówił szybko Bruno Schilling. – Alchemik i mag, wprawny wielce. Warzy dla Grellenorta różne dekokty i sporządza eliksiry. Głównie płynne złoto. Mówią, że to dzięki temu złotu Grellenort ma taką moc. I że jest nieśmiertelny.
Horn żachnął się, pytająco spojrzał na Reynevana.
– Jest możliwym – potwierdził, nie kryjąc raptownego zainteresowania Reynevan – przemienienie metalu, jak również kamienia szlachetnego, w ciecz, w stan ciekły. Dokładniej w collodium , czyli koloid. O konsystencji na tyle rzadkiej, by można go pić.
– Pić metal? – Z twarzy Horna ani myślał znikać wyraz niedowierzania. – Albo kamień?
– Cała Natura – Reynevan wykorzystał okazję, by błysnąć – każda rzecz, żywa czy martwa, każda materia prima przepojona jest energią kreacji, praduchem, pratworzywem i siłą formującą. Hermes Trismegistos nazywa ją totius fortitudinis fortitudo fortis , mocą ponad wszystkie moce, która przezwycięża każdą rzecz delikatną i przenika każdą rzecz litą. Stąd też podstawowa zasada alchemii: solve et coagula , rozpuszczaj i skrzepiaj, oznacza właśnie proces rozpuszczenia tej energii, po to, by potem ją skoagulować, uchwycić w koloid. Można tak postąpić ze wszystkim, z każdą substancją. Z metalem i minerałem również.
– I ze złotem?
– Ze złotem też – skwapliwie pokiwał głową Bruno Schilling. – A jakże.
– Collodium złota, zwane aurum potabile – wyjaśnił Reynevan, wciąż podniecony – to jeden z potężniejszych eliksirów. Niewiarygodnie wzmacnia siły życiowe, moc intelektu i potęgę ducha. Jest to też niezawodny lek na obłąkania, demencje i inne choroby umysłu, zwłaszcza te wywoływane przez nadmiar melancolii , czarnej wydzieliny żółci. Sporządzenie koloidu jest jednak niezwykle trudne, potrafią tego dokonać tylko najzdolniejsi alchemicy i czarnoksiężnicy. A udaje się to tylko w bardzo specyficznych i rzadkich koniunkcjach…
– Dobra, dosyć – machnął ręką Horn. – Nie rób mi tu przyspieszonego kursu alchemii. Pitne złoto wzbudziło moją ciekawość, tą zaspokoiłeś. Wróćmy do zasadniczego tematu. Czyli trucizn. I trucia…
– Jedno – renegat otarł pot z czoła – łączy się z drugim. Skirfir robi dla Grellenorta różne eliksiry. Płynne złoto, płynne srebro, płynny ametyst, płynne perły, wszystko to dla wzmocnienia magicznej potencji, czarnoksięskich zdolności, odporności ciała i ducha. Niektóre i nam dawali na Sensenbergu, więc wiem, jak działają. Ale trucizny Skirfir też przyrządzał. Nie było tajne, o co szło: Grellenort chciał wyeliminować co znaczniejszych husytów, otruć ich, ale takim sposobem, by nikt nie powziął najmniejszych podejrzeń. By wyglądało…
– By wyglądało na śmierć wskutek rany – wykorzystał zająknienie Schillinga Reynevan. – Obrażenia odniesionego w boju lub wypadku. By w żaden sposób nie móc skojarzyć śmierci z trucizną. Nagła śmierć zawsze budzi podejrzenie otrucia, natychmiast śledztwo; po nitce do kłębka truciciela znajdą. A przy truciźnie, o której mowa, nie ma żadnych objawów, zatruta ofiara nie odczuwa i nie podejrzewa niczego. Dopóty…
– Dopóki nie zostanie zraniona żelazem – wpadł w słowo renegat. – Albo stalą. Niczym innym. Śmierć jest nieuchronna. Oni tę truciznę nazywali: „Dux”.
– Dux omnium homicidarum – potwierdził w zamyśleniu Reynevan. – Także Mors per ferro . Urywki zaklęć, jakich używa się przy sporządzaniu. Dlatego Guido Bonatti w swych pismach używa nazwy: „Perferro”, tak też podaje Picatrix … W łacińskim przekładzie, bo w oryginale jest khadhulu ahmar al-hajja, co znaczy… Zapomniałem, co to znaczy.
– Nie szkodzi – włączył się Horn. – Bom wcale nie ciekaw. Reynevan, czcigodny magu, potwierdzasz więc, że taka trucizna istnieje? I że działa właśnie tak, jak tu było powiedziane?
– Potwierdzam to, co piszą niektóre źródła – Reynevan ochłonął, spojrzał Schillingowi w oczy. – Ale nie pominę tego, co piszą inne. Według których do sporządzenia Perferro niezbędna jest tak zwana Czarna Tynktura…