Изменить стиль страницы

– Jedziecie niedaleko – uciął husyta z brwiami, ewidentny dowódca podjazdu. – Moje miano Jan Pluh. Podhejtman polnych wojsk Sierocych wspólnoty nachodskiej. Reszty dowiecie się wnet.

* * *

Reynevana niezbyt cieszył fakt, że miast zmierzać ku Przełęczy Międzyleskiej, przyszło mu nagle jechać w kierunku dokładnie przeciwnym, prawym brzegiem Morawy na południe. Na szczęście Jan Pluh nie kłamał, do celu w samej rzeczy nie było specjalnie daleko. Wkrótce zobaczyli leżący w zamglonej dolinie duży wojskowy obóz, typowy obóz maszerujących husytów: zgrupowanie wozów, namiotów, szałasów, kleci i innych malowniczych bud. Nad obozem powiewał bojowy sztandar Sierotek, przedstawiający promienistą hostię i pelikana rozdzierającego dziobem własną pierś. Na skraju piętrzyła się imponująca kupa kości i innych odpadków, opodal, nad wpadającym do Morawy potokiem, grupa kobiet urządzała pranie, dzieciarnia zaś rzucała do wody kamienie i goniła za psami. Gdy przejeżdżali, kobiety odprowadziły ich wzrokiem, prostując grzbiety i ocierając czoła dłońmi lśniącymi od mydlin. Między wozami snuł się dym i smród, smutno ryczały krowy w zagrodzie. Prószył drobny śnieg.

– Tędy. Ta chata.

Przed chatą, zajęty wylewaniem pomyj z cebra, stał chudy i wyblakły młodzian. Na ich widok podniósł głowę. Minę miał tak żałosną i nieszczęsną, że mógłby pozować do iluminacji w mszale, rozdział o Hiobie.

– Znaleźliście! – krzyknął z nadzieją. – Znaleźliście medyka! Cud to widomy, niechaj Najwyższemu zań będą dzięki! Zsiadajcie, panie, co żywiej!

– Tak pilna potrzeba?

– Nasz hejtman… – chudy młodzieniec upuścił ceber. – Nasz główny hejtman zachorzał. A cyrulika nie mamy…

– Przecież mieliście – przypomniał sobie Reynevan. – Wołali go brat Albertus. Całkiem wprawnym był medykiem…

– Był – przytaknął dość ponuro podhejtman Jan Pluh. – Ale jak my niedawno papieżnickich jeńców ogniem piekli, to się stawiać jął, krzykać, pry, że to niechrześcijańskie i że tak nie lza… To go hejtman wziął i obuszkiem zmacał…

– A mnie zaraz po pogrzebie felczerem zrobili – pożalił się chudy młodzian. – Rzekli, żem uczony, to sobie poradzę. A ja tyle że gramotny, u aptekarza w Chrudimiu karteluszki ino wypisywałem i na buteleczki przylepiałem… W leczeniu ni chu-chu… Mówię im to, a oni swoje, pry, uczonyś, dasz radę, medycyna sztuka niewielka: komu do nieba, temu i tak święty Boże nie pomoże, a komu na życie, to mu i najgorszy lekarz nie zaszkodzi…

– Ale jak samego hejtmana niemoc chyciła – wtrącił drugi z Sierotek – to jednak kazał co koń wyskoczy lecieć i lepszego medyka szukać. Iście, sprzyjał nam Pambu, cośmy was tak rychło znaleźli. Hejtman srogie cierpi katusze. Sami zobaczycie.

Reynevan wpierw poczuł, niż zobaczył. Pod niską powałą chaty wisiał odór tak ohydny, że niemal zwalający z nóg.

Leżący na zbitej z desek pryczy tęgi mężczyzna twarz miał całkiem mokrą od potu. Reynevan znał i pamiętał tę twarz. Był to Smil Pulpan, obecnie, jak się okazywało, główny hejtman Sierotek z Nachodu.

– Niech mnie kule… – Smil Pulpan słabym głosem dał znać, że rozpoznał go również. – Niemiecki doktorek, hejtmański pupilek… Cóż, na bezrybiu i rak ryba… Chodź no tu, znachorze. Rzuć okiem. I tylko mi nie mów, że nie umiesz tego wyleczyć… Nie mów tego, jeśli ci własna skóra droga.

Smród powinien w zasadzie przygotować Reynevana na najgorsze, ale nie przygotował. Na wewnętrznej stronie uda Smila Pulpana, niebezpiecznie blisko pachwiny, było coś. Coś miało wielkość kaczego jaja, barwę sino-czarno-czerwoną i wyglądało gorzej niż okropnie. Reynevan widywał już takie rzeczy i miewał z nimi do czynienia, mimo to nie opanował odruchu wstrętu. Zawstydził się, ale tylko przed sobą. Odruch był tak nieznaczny, że inni nie zauważyli.

– Co to jest, panie? – spytał cicho aptekarczyk z Chrudimia, felczer z przypadku i przymusu. – Nie dżuma czasem? Straszne wrzodzisko… I w miejscu takim…

– To z pewnością nie dżuma – oświadczył z przekonaniem Reynevan, woląc wpierw jednak upewnić się dotykiem, czy nie wyczuje charakterystycznego dla dymienicy chełbotania. Nie wyczuł. Pulpan zawył krótko, zaklął.

– To jest – zdiagnozował pewnie Reynevan – carbunculus , inaczej zwany czyrakiem gromadnym. Najpierw było kilka niewielkich wyprysków, prawda? Które szybko się powiększały, zamieniały w guzy, każdy z żółtawą krostą na szczycie, otwierające się i sączące ropę? By wreszcie zrosnąć się razem w jedno wielkie, bardzo bolesne nacieczenie?

– Jakbyście – aptekarczyk przełknął ślinę. – Jakbyście przy tym byli…

– Co stosowaliście dotychczas?

– Eee… – zająknął się młodzian. – Jakieś okłady… Baby przyniosły…

– Wyciskać próbowaliście? – Reynevan zagryzł wargi, bo znał odpowiedź.

– A próbował, taka jego mać, próbował – zastękał Pulpan. – Małom, psiakrew, nie zdechł od bólu…

– Myślałem ropę wydusić… – nerwowo wzruszył ramionami aptekarczyk. – Bo co było robić?

– Ciąć.

– Nie pozwolę… – wycharczał Pulpan. – Nie pozwolę się kaleczyć… Wy ino byście rżnęli, rzeźnicy.

– Zabieg chirurgiczny – Reynevan otworzył torbę – jest tu konieczny. Tylko tym sposobem można spowodować pełny abscessus ropy.

– Nie dam się kroić. Już wolę wyciskanie.

– Wyciskanie nie pomoże – Reynevan wolał nie mówić, że wręcz zaszkodzi, wiedział, że Pulpan nie daruje chrudimskiemu aptekarczykowi błędu w sztuce, że będzie się mścił. – Karbunkuł trzeba przeciąć.

– Bielawa… – Pulpan gwałtownie chwycił go za rękaw. – Gadają o tobie, żeś magik. Odczyńże tedy urok, zadaj mi jakieś zaklęcie albo dekokt czarodziejski… Nie kalecz mnie. Nie pożałuję złota…

– Złotem cię nie wyleczę. Zabieg jest absolutnie konieczny.

– Gówno, konieczny! – wrzasnął Pulpan. – Co, zmusisz mnie? Ja tu hejtman jestem! Ja cię… Ja rozkazuję! Kuruj mnie czarami i driakwiami! Z nożem ani podchodź! Tknij mnie, znachorze zasrany, a końmi cię każę rozerwać! Hej, ludzie! Straż!

– Dalszy rozrost karbunkułu – Reynevan wstał – grozi bardzo poważnymi konsekwencjami. Mówię to, byś wiedział. Reszta to twoja decyzja, twoja wola, twoja chęć. Scienti et volenti non fit injuria.

– Ty się mścisz, łaciński wyskrobku – wycharczał Pulpan. – Za tamto. Za ubiegły rok, za Śląsk, za Frankenstein, za mnichów, cośmy ich wtedy oprawili… Widziałem, jakeś wtedy na mnie spoglądał… Z jaką nienawiścią… Teraz się chcesz odegrać…

Podhejtmani i centurioni, którzy na krzyk weszli do chaty, patrzyli na Reynevana spode łba. Potem pokręcili nosami, pochrząkali.

– Ja tam, hejtmanie, nie wiem – wymamrotał jeden. – Ale to, widzi mi się, samo nie przejdzie. Trza by jednak coś z tym zrobić…

– Po co my – zaburczał Jan Pluh – medyka szukali i przywieźli? Po próżnicy?

Pulpan zastękał, opadł na poduszki, pot obficie sperlił mu czoło i policzki.

– Nie zdzierżę… – wydyszał wreszcie. – Dobra, nuże, niechaj konował czyni, co ma czynić… Jeno nie zostawiajcie mnie z nim sam na sam, bracia, patrzcie mu na ręce i na kozik… By mnie nie zarżnął, niecnota, albo nie wykrwawił… I gorzałki mi przynieście… Gorzałki, żywo!

– Gorzałka – Reynevan zakasał rękawy, spróbował ostrza noża opuszkiem palca – będzie potrzebna w samej rzeczy. Ale dla mnie. W twoim stanie, Pulpan, medycyna spożycia wyskoku zabrania.

* * *

– Gojenie i ziarninowanie potrwa najmniej tydzień – pouczył Reynevan felczera-aptekarczyka, kończąc pakowanie torby. – W tym czasie chory musi leżeć, a o ranę należy zadbać. Dopóki się nie zabliźni, stosować okłady.

Aptekarczyk skwapliwie pokiwał głową. Z oblicza nie schodził mu głupawy dość wyraz podziwu i uwielbienia. Wyraz taki przyozdobił oblicze młodzieńca zaraz po tym, jak Reynevan dokonał zabiegu. I ani myślał znikać.

Reynevan daleki był od puszenia się, ale w rzeczy samej za zabieg wstydzić się nie musiał. Choć z uwagi na wielkość karbunkułu cięcia musiały być głębokie i wykonane na krzyż, magicznie zaś znieczulić pacjenta nie odważył się przy świadkach, operacja poszła błyskawicznie. Smil Pulpan zdążył tylko wrzasnąć i zemdleć, znacznie ułatwiając tym samym proces usuwania ropy i opracowania rany. Jeden z przyglądających się Sierocych centurionów nie wytrzymał i porzygał się, ale pozostali nagrodzili zręczność i umiejętności chirurga pełnymi uznania mruknięciami, a Jan Pluh na koniec nawet łupnął go familiarnie w plecy. A aptekarczyk tylko wzdychał z podziwu. Niestety, wychodziło, że na nic więcej z jego strony nie można było liczyć.

– Mówiłeś, że poprzednio stosowaliście kataplazmy. Sporządzane przez kobiety.

– Jako żywo, panie medyku. Baby przyrządzały. A przykładała taka jedna… Elżbieta Donotek. Przywołać?

– Przywołaj.

* * *

Elżbieta Donotek, kobieta lat, jak się zdawało, niespełna dwudziestu, miała włosy koloru lnu i oczy błękitne jak niezapominajki. Byłaby niezwykle urodziwa, gdyby nie okoliczności. Była wszak kobietą husyckich wojsk, kobietą przemarszów, odwrotów, zwycięstw, klęsk, upałów, chłodów i słot. I nieustannej harówki. I wyglądała jak one wszystkie. Ubierała się w co popadło, byle grubo, blond włosy kryła pod szarą zgrzebną chustą, a dłonie miała czerwone od zimna i spękane od wilgoci. I przy tym wszystkim, o dziwo, promieniowało od niej coś, co nazwać można było godnością. Dostojeństwem. Coś, co cisnęło się na myśl i usta jako das ewig Weibliche.

Reynevan doszedł do wniosku, że już słyszał nazwisko. Osobę jednak widział po raz pierwszy.

– Ty robiłaś hejtmanowi okłady? Z czego?

Elżbieta Donotek podniosła na niego oczy niezapominajki.

– Z tartej cebuli – odrzekła cicho. – I z ugniecionych pąków brzezinowych…

– Znasz się na leczeniu? Na zielarstwie?

– Taka tam nauka… Tyle, co każda we wsi baba. I przecie nic te okłady nie pomogły…