– Idźcie sobie stąd – Elżbieta Donotek i na niego nie zwróciła uwagi. – Idźcie, chrześcijanie, Sierotki, dobrzy Czesi. Uklęknijcie, na niebo wejrzyjcie, Bogu się pomódlcie, Panu naszemu Jezusowi i świętej Rodzicielce jego. W dusze swe zajrzyjcie. Pomyślcie o Dniu Sądu, który się bliży. Pokajajcie się, wy, którzy nie znacie drogi pokoju, którzy uczyniliście krętymi własne swoje ścieżki. Patrzyłam przez pięć lat, jak niszczyliście w sobie to, co dobre, jak kładliście w groby to, co człowiecze, jak zamienialiście ten kraj w trupiarnię. Patrzyłam, jak zabijaliście w sobie sumienia. Mam dość, na więcej nie pozwolę. W nadziei, że nie wszystko jeszcze w sobie zabiliście. Że choć ociupinka została, maleńkie coś, co warto ratować przed zniszczeniem. Dlatego idźcie sobie stąd. Pókim dobra.
– Pókiś dobra? – krzyknął szyderczo Pluh, biorąc się pod boki. – Pókiś dobra? A co nam zrobisz, babo? Z puszki jużeś ślepakiem wypaliła! A ninie co? Kieckę zadrzesz i rzyć wypniesz?
Kobiety na wozach jak na komendę zaczepiły haki strzelb o burty. A Elżbieta Donotek, alias erynia Tysyfone, szybkim ruchem zdarła płachtę z urządzenia, obok którego stała. Jan Pluh odruchowo cofnął się o krok. A wraz z nim cały tłum. Z pomrukiem zgrozy.
Reynevan nigdy nie widział tej osławionej broni, słyszał o niej tylko. Reakcja tłumu nie zdziwiła go. Na wozie obok Elżbiety Donotek stała dziwna konstrukcja. Na dębowej ramie i skomplikowanym obrotowym stelażu zamocowano, jedną tuż przy drugiej, dwanaście spiżowych luf. Całość przypominała kościelne organy i tak też broń nazwano. Mówiono o „organach śmierci”, zdolnych w ciągu jednego Pater noster wystrzelić około dwustu funtów ołowiu. W postaci ostrych siekańców.
Elżbieta Donotek uniosła lont, podmuchała nań, rozżarzając tlący się koniuszek. Na ten widok Sierotki cofnęły się o dalszych kilka kroków, kilku potknęło się, kilku przewróciło, niektórzy zaczęli wycofywać się na dobre i chyłkiem zmykać.
– Idźcie stąd, Czesi! – podniosła głos Elżbieta Donotek. – Paniczu Reynevan, czeka koń osiodłany! Nie traćcie czasu!
Nie dał sobie dwa razy powtarzać.
Nie żałował wierzchowca. Gnał doliną rzeki pełnym galopem, w wyciągniętym ventre à terre, tak że aż leciały na boki uderzane podkowami otoczaki. Koń mydlił się pianą i zaczynał już chrapać, ale Reynevan nie zwalniał. Nie łudził się. Wiedział, że Sierotki będą go ścigać.
Ścigali. Długo nie potrwało, gdy usłyszał za sobą dalekie wrzaski. Nie chcąc, by w otwartej dolinie gonili go na oko, skręcił w wikliny i łozę, gnał, rozbryzgując błoto, nie szczędząc wierzchowcowi ostróg.
Wypadł na gościniec, stanął w strzemionach. Pościg nie dał się zmylić, z wrzaskiem i hałłakowaniem darł się przez krzaki. Reynevan skulił się w kulbace i poszedł w galop. Koń chrapał, ronił płaty piany.
Minął w pędzie chałupy i pasterskie chaty, poznawał miejsce, wiedział, że jest już blisko Hanuszowic. Ale pogoń też już była blisko. Gromki chóralny wrzask oznajmił, że Sierotki go widzą. Za chwilę i on ich widział. Co najmniej dwudziestu jeźdźców. Ukłuł konia ostrogami, koń, choć graniczyło to z cudem, przyspieszył. Z głuchym łomotem wpadł na mostek nad strumykiem.
Od strony wioski gnali jak wicher dwaj konni. Jeden, olbrzymiej postury, wywijał, niczym rózeczką, ciężkim flamandzkim gudendagiem. Drugi, na pięknym karoszu, uzbrojony był w krzywy falcjon.
Wyminąwszy Reynevana, Samson i Szarlej z impetem wpadli na Sierotki. Szarlej dwoma zamaszystymi ciosami posłał dwóch jeźdźców na ziemię, trzeci, chlaśnięty w twarz, zakolebał się w siodle. Samson kropił gudendagiem na przemian ludzi i konie, czyniąc straszny zamęt. Reynevan zawrócił, zaciskając zęby. Miał rachunki do wyrównania. Za bicie, za plucie, za beczkę po kapuście. Mijając bezwładnie kolebiącego się w kulbace, wyłuskał mu miecz, wpadł w krętwę, rąbiąc na lewo i prawo. Usłyszał wykrzykiwane biblijne cytaty, zlokalizował po nich dowódcę pogoni, koźlobrodego księdza. Przedarł się ku niemu, odbijając ciosy innych.
– Diabli pomiocie! – ksiądz dostrzegł go, poderwał konia i skoczył, wywijając mieczem. – Filistynie! Odda cię Pan w moją rękę!
Ścięli się gwałtownie raz, drugi, potem rozdzieliły ich szalejące konie. A potem ostatecznie rozdzielił ich Szarlej. Szarlej bimbał na honorowe pojedynki i rycerskie kodeksy. Zajechał kaznodzieję od pleców i potężnym cięciem falcjona zmiótł mu głowę z karku. Krew buchnęła gejzerem. Na ten widok Sierotki spięły konie, cofnęły się. Szarlej, Samson i Reynevan wykorzystali to, odcwałowali na mostek. Mostek z trudem mieścił trzy konie bok w bok, nie było więc obawy, że zostaną otoczeni. Ale ścigających wciąż było dobre trzy razy więcej. Mimo poniesionych strat ani myśleli o odwrocie. Na szczęście do natychmiastowego ataku też niezbyt się kwapili. Przegrupowali się tylko. Ale jasnym było, że nie odpuszczą.
– Długa rozłąka – wydyszał Szarlej – sprawiła, żem zapomniał. W twojej kompanii, Reinmarze, nie zaznasz nudy.
– Uwaga! – ostrzegł Samson. – Atakują!
Połowa Sierotek frontalnie uderzała na mostek, reszta, wparłszy konie w wodę, forsowała strumień, by zajść ich od tyłu. Jedynym wyjściem był odwrót. I to szybki. Reynevan, Szarlej i Samson obrócili konie i galopem puścili się w stronę wsi, ścigani dzikim hałłakowaniem pogoni.
– Nie odpuszczą! – krzyknął Szarlej, oglądając się. – Chyba cię nie lubią!
– Nie gadaj! W konie!
Wiatr zawył im w uszach, wpadli na szerokie błonie przed wsią. Pogoń rozsypała się ławą, chcąc ich otoczyć. Reynevan z przerażeniem stwierdził, że nagle zaczyna szybko zostawać w tyle, że pęd jego konia słabnie wyraźnie. Że chrapiący wierzchowiec potyka się i zwalnia. Bardzo zwalnia.
– Koń mi pada! – wrzasnął. – Samsonie! Szarleju! Zostawcie mnie! Uciekajcie!
– Chybaś zgłupiał – Szarlej wrył i zawrócił konia, dobył falcjona. – Chybaś zgłupiał, chłopcze.
– Nie chcę być niemiły – Samson splunął w dłoń, chwycił gudendag – ale chybaś bardzo zgłupiał.
Sierotki wrzasnęły triumfalnie, ich ława zaczęła się ścieśniać, zaciskać na podobieństwo saka.
I byłoby pewnie całkiem źle, gdyby nie Deus ex machina . Przybierający w tym dniu postać piętnastu uzbrojonych po zęby jeźdźców, dzikim cwałem nadjeżdżających od strony Hanuszowic.
Ścigający spięli i wryli konie, w zdezorientowaniu nie bardzo wiedząc, kto, co, jak i dlaczego. Bojowy wrzask i błyski wzniesionych nad głowami mieczy rozwiały jednak wszelkie ich wątpliwości. I momentalnie odebrały wolę i chęć kontynuowania imprezy. Zawróciwszy jak na komendę, nachodskie Sierotki czmychnęły, dały nogę. Siedzący na świeższych koniach nowo przybyli dogoniliby ich bez trudu i rozbigosowali, gdyby chcieli. Ale najwyraźniej nie chcieli.
– Proszę, proszę, cóż za fortunne zrządzenie losu – powiedział, podjechawszy stępa, Urban Horn. – Bo ja właśnie ciebie szukam, Reynevan, twoim śladem zdążam. I choć przypadkiem, ale zdążyłem, jak widzę. A jak powiem, że w samą porę, to się nie pomylę?
– Nie pomylisz się.
– Salve , Szarleju. Salve , Samsonie. I ty też tutaj? Nie w Pradze?
– Amicus amico – wzruszył ramionami Samson Miodek, bawiąc się gudendagiem i spod opuszczonych powiek przypatrując otaczającym ich zbrojnym. – Gdy przyjaciel w potrzebie, ruszam z pomocą. Staję u boku. Niezależnie od… okoliczności.
Horn pojął w lot, zaśmiał się.
– Pax, pax , przyjacielu przyjaciela! Reynevanowi z mej strony nic nie grozi. Zwłaszcza teraz, gdy słyszę, że imć Flutek spoczął był pod grubą warstwą ziemi. O czym z pewnością i wam wiadomo. Ekspediować Reynevana do Pragi nie ma zatem sensu. Zwłaszcza że potrzebna jest mi, ba, niezbędna, pomoc Reynevana na zamku Sowiniec, dokąd bardzo uprzejmie go zapraszam. Bardzo uprzejmie.
Reynevan i Samson rozejrzeli się. Ze wszech stron owiewał ich smród końskiego potu i para z nozdrzy, a miny otaczających ich zbrojnych były dość wymowne.
– Pobyt na Sowińcu – Horn nie spuszczał oka z Szarleja i z ręki, którą ten trzymał na falcjonie – może być i dla ciebie z korzyścią, Reinmarze. Jeśli naprawdę droga ci pamięć brata.
– Peterlin nie żyje – pokręcił głową Reynevan. – Już mu w niczym nie pomogę. Jutta zaś…
– Pomóż mi na Sowińcu – przerwał Horn. – A ja potem udzielę ci pomocy względem twojej Jutty. Daję słowo.
Reynevan spojrzał na Szarleja i Samsona, obrzucił wzrokiem otaczających ich jeźdźców.
– Za słowo więc cię trzymam – powiedział wreszcie. – Jedźmy.
– Wy – Horn zwrócił się do Szarleja i Samsona – możecie udać się, dokąd wola. Doradzałbym jednak pośpiech. Tamci mogą wrócić. Z posiłkami.
– Moją wolą – wycedził Szarlej – jest jechać z Reinmarem. Rozszerz więc i na mnie twoje uprzejme zaproszenie, Horn. Aha, przy okazji: dzięki za ratunek.
– Nie da się, widzę, rozdzielić przyjaciół – Urban Horn obrócił konia. – Cóż, zapraszam na Sowiniec. Ciebie również, Samsonie. Wszakże i ty nie odstąpisz Reynevana. Vero?
– Amicus amico – uśmiechnął się Samson. – Semper .
Horn stanął w strzemionach, spojrzał w stronę rzeki, w ślad niedawnym ścigającym, po których zresztą ni śladu już nie zostało.
– Nachodskie Sierotki – rzekł poważnie. – Niedawno wojsko polne, teraz włócząca się po kraju i siejąca strach banda. Oto jakie skutki ma przeciągające się zawieszenie działań zbrojnych, oto jak szkodliwy jest pokój. Najwyższy czas na wojnę, panowie, na rejzę. A swoją drogą trzeba będzie poprosić braci Koudelnika i Czapka, by zwrócili uwagę na tego Pulpana. By nieco skrócili mu smycz.
– Nie trzeba będzie prosić. Pulpan… Hmm… Nie ma już Pulpana.
– Hę? Jak niby? Jaką modą?
Reynevan opowiedział, jaką. Urban Horn słuchał. Nie przerywał.
– Wiedziałem – rzekł, wysłuchawszy – że twoja pomoc będzie mi niezbędna. Ale nie spodziewałem się, że aż tak bardzo.