Szarlej i Samson zapewne sobie przedstawiali. A jeśli nawet nie, to nie dali tego po sobie poznać. Ni słowem, ni gestem, ni wyrazem twarzy.
– A ów osławiony, owiany tajemnicą haszsz’isz, którym odurzał swych asasynów al-Hasan ibn-al-Sabbah, Starzec z Gór, w swej górskiej cytadeli Alamut? Tym samym haszsz’iszem, jak podejrzewałem, odurzają się również Czarni Jeźdźcy Grellenorta. Sporządza się go z żywicy kwiatostanów rośliny zwanej z grecka kannabis, podobnej do konopi. Jak się jednak okazuje, są dwie odmiany tego specyfiku. Jedna nosi nazwę ghandżja i jest napojem, pije się ją i wpada w euforyczny trans. Drugą, zwaną haszsz’isz, zapala się, a dym wdycha… Wiem, brzmi to nieprawdopodobnie, ale Bruno Schilling przysięgał…
– Ten Bruno Schilling – wtrącił spokojnie Szarlej – zamordował ci brata, specjalisto. Trudno mi się wczuć, jestem jedynakiem, sądzę jednak, że z zabójcą brata, gdybym miał brata, nie rozprawiałbym o magii i muchomorach. Skręciłbym mu po prostu kark. Gołymi rękami.
– Sam mnie kiedyś przekonywałeś o bezsensie zemsty – uciął kwaśno Reynevan. – A z Schillingem nie rozprawiam, lecz przesłuchuję go. A jeśli kiedyś wystawię komuś rachunek za Peterlina, to będzie to inspirator zbrodni, nie ślepe narzędzie. Do tego przyda mi się wiedza zdobyta podczas przesłuchań.
– A Jutta? – spytał cicho Samson Miodek. – W jakim stopniu wiedza o al-qili i haszsz’iszu posłuży temu, by ją uwolnić i ocalić?
– Jutta… – zająknął się Reynevan. – Wnet wyruszymy na ratunek. Wkrótce. Horn obiecał pomóc, a bez pomocy się nam nie obejść. Ja pomogę jemu, on pomoże nam… Dotrzyma słowa.
– Dotrzyma – Szarlej wstał, przeciągnął się. – Albo nie dotrzyma. Niezbadane są wyroki.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że życie nauczyło mnie nie ufać zbyt pochopnie i zawsze mieć w zanadrzu plan awaryjny.
– Co, pytam raz jeszcze, chcesz przez to powiedzieć?
– Nic poza tym, co powiedziałem.
– Panie Horn?
– Tak?
– Przyrzekliście mi wolność. Gdy wszystko uczciwie i skrupulatnie wyznam.
– Nie wszystko jeszcze wyznałeś. Nadto po co ci wolność? Grellenort wytropi cię i wykończy nawet na końcu świata. A na Sowińcu cię nie znajdzie.
– Przyrzekliście…
– Wiem, Schilling, wiem. Przyrzekłem, dotrzymam. Gdy wszystko wyznasz. Wyznawaj więc. Ilu ludzi zabiliście?
Reynevan nie oczekiwał, że pytanie speszy Schillinga.
Nie pomylił się. Nie speszyło. Renegat zmrużył tylko lekko oczy. I odrobinę dłużej niż zwykle zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Myślę – odpowiedział wreszcie z obojętną miną – że chyba więcej niż trzydziestu. Liczę jeno tych, którzy byli celem głównym, tych, których z imienia wskazał nam Grellenort. Jeśli nie dało się takiego dopaść samego, w pojedynkę… Wtenczas ginęli i postronni. Kompanioni, ciury, pachołcy… Czasem krewni…
– Kupca Czajkę zamordowaliście wraz z żoną – Horn spokojnym głosem udowodnił, że poinformowany jest dobrze i że wie, w czym rzecz. – Johann Cluger i cała jego rodzina zginęli w pożarze, w domu, który podpaliliście, tarasując uprzednio drzwi i okna.
– Bywało tak – przyznał sucho renegat. – Ale rzadko. Zwykle czatowaliśmy na samojednych…
– Jak na mojego brata – Reynevan sam dziwił się swemu spokojowi. – Opowiedz mi o tym zabójstwie. Bo przecież brałeś w nim udział.
– Ano, brałem – w podsinionych oczach Schillinga mignęło coś dziwnego. – Ale… Musicie wiedzieć… Byłem na ghandżji i haszsz’iszu, wszyscy byliśmy, jako zwykle. Wonczas nie wie się, sen czy jawa… Ale nie ugodziłem waszego brata, panie Bielau. Nie kłamię. By was w tym utwierdzić, rzeknę, że ugodzić chciałem, alem się zwyczajnie nie dopchał. Było nas wtedy ośmiu, Grellenort dziewiąty. On, Grellenort, uderzył pierwszy.
– Brat… – Reynevan przełknął ślinę. – Umarł szybko?
– Nie.
– Zawsze jeździliście zabijać pod komendą Grellenorta? – Horn uznał, że czas wkroczyć i zmienić temat. – Wiem, że niekiedy zabijał sam. Własnoręcznie.
– Bo lubił – skrzywił wargi renegat. – Ale główną miarą szło o to, by na kogo innego skierować podejrzenie. Albo postrach wzbudzać, że niby to siła jakaś nieczysta kupców zabija. Było raz, w 1425, po Matce Boskiej Śnieżnej kazał nam Grellenort wykończyć mistrza rymarskiego w Nysie, zapomniałem, jak go zwali, potem zaś bystro pod Świdnicę jechać i ubić kupca Neumarkta. On zaś, Grellenort, w tenże czas własną ręką zakatrupił niejakiego Pfefferkorna w kruchcie niemodlińskiego kościoła i zaraz po tym rycerza Albrechta Barta pod Strzelinem. No i wierzyli ludziska, że to sprawka Złego albo z diabłem w zmowie. A o to szło.
– Pod Stary Wielisław – wyrzekł Horn – Grellenort przywiódł dziesiątkę Jeźdźców. Prócz ciebie, który tchórzliwie dałeś drapaka, żaden głowy z bitwy nie uniósł. Ilu zostało na Sensenbergu?
– Nie dawałem drapaka i nie jestem tchórzem – niespodzianie żywo zareagował Bruno Schilling. – Porzuciłem Grellenorta, bom to od dawna planował i ino sposobności wyglądał. Bom dość miał tych wszystkich zbrodni. Bom się kary Bożej zląkł. Bo nam Grellenort „Adsumus” i „Veni ad nos” wołać kazał. I wołaliśmy. Krzyczeliśmy, mordując: „In nomine Tuo!” A jak przychodziło otrzeźwienie po ghandżji, strach brał. Przed karą Bożą za bluźnierstwo. I zdecydowałem się porzucić… Porzucić i odpokutować… Nie jestem ja całkiem i do gruntu zły…
Kłamie, pomyślał Reynevan, a oczy i głowę raptownie wypełniły mu wizje, wizje wyraźne i brutalnie czyste. Dławiący się krzyk, krew, odbity w klindze blask pożaru, odbita w polerowanej stali wykrzywiona twarz Schillinga, jego okrutny rechot. Znowu krew, sikająca strumieniami na strzemiona i tkwiące w nich szpiczaste żelazne sabatony, znowu pożar, znowu rechot, ohydne klątwy, miecze, siekące po rękach czepiających się buchającego ogniem i żarem okna. Kłamie, wzdrygnął się Reynevan. Kłamie. Jest z gruntu i dogłębnie zły. Tylko takich przyciąga Sensenberg i czary Grellenorta.
– Kłamiesz, Schilling – powiedział beznamiętnie Horn. – Ale ja nie o to pytałem. Ilu Jeźdźców zostało na Sensenbergu?
– Góra dziesięciu. Ale Grellenort wkrótce będzie dysponował tyloma, ilu mu potrzeba. Jeśli już nie dysponuje. Ma na to sposób.
– Jaki?
Renegat otworzył usta, chciał coś powiedzieć, zająknął się. Rzucił okiem na Reynevana, szybko odwrócił wzrok.
– On przyciąga, panie Horn. Przyciąga do siebie… niektórych. Wabi, jakby… No… Jak…
– Jak płomień ćmy?
– Tak właśnie.
Wyprawa, jaką sowiniecka załoga przedsięwzięła dokądś na południe, musiała się powieść i opłacić. Knechci wrócili weseli i właśnie jeszcze bardziej się rozweselali. Niektórzy, wnosząc z nieskładnej mowy i śpiewu, bliscy byli nawet rozweselenia się do nieprzytomności.
Tři vĕci na svĕtĕ
hojí všecky rány:
vínečko, panenka
a sáček nacpaný!
– Horn?
– Słucham cię, Reinmarze.
– W jaki sposób dowiedziałeś się o dezercji Schillinga? I o tym, że Ungerath ma go i chce wymienić na syna?
– Mam swoje źródła.
– Bardzoś lakoniczny. O nic więcej nie zapytam.
– I dobrze.
– Miast pytać, stwierdzę: Schilling był jedynym powodem twojej akcji nad Olzą.
– Owszem – przyznał obojętnie Horn po chwili przerywanej hukaniem sów ciszy. – Dla mnie. Dla innych powodem był Kochłowski. Gdyby nie Kochłowski, nie dostałbym od Korybuta ani ludzi z Odr, ani pieniędzy. Kochłowski to ważna figura w handlu bronią. A zmiana barw i stron przez Jana z Kravarz była nader szczęśliwym trafem, nic ponadto. O tobie zaś, by uprzedzić następne pytanie, nawet nie wiedziałem. Ale ucieszyłem się na twój widok.
– Miło z twojej strony.
Odgłosy z podwórca cichły. Nieliczni trzeźwiejsi burgmani śpiewali jeszcze. Ale w repertuarze jęły przeważać kawałki mniej jakby ucieszne.
Ze zemĕ jsem na zem přišel,
na zemi jsem rozum našel,
po ní chodím jako pán,
do ní budu zakopán…
– Horn?
– Słucham cię, Reinmarze.
– Nie znam twoich planów w tym względzie, ale sądzę…
– Powiedz mi, co sądzisz.
– Sądzę, że to, co wiemy o Perferro, powinniśmy zachować w tajemnicy. Nie mamy pojęcia, kto mógł zostać otruty, a gdybyśmy nawet wiedzieli, nie mamy możliwości pomóc. Jeśli zaś rozejdą się słuchy o truciźnie, zapanuje zamieszanie, panika, strach, diabli wiedzą, jakie to może mieć konsekwencje. Powinniśmy milczeć.
– Czytasz w moich myślach.
– O Perferro wiemy my dwaj i Schilling. Schilling, jak mniemam, nie opuści Sowińca. Nie wyjdzie stąd, by rozpowiadać.
– Dobrze mniemasz.
– Mimo danego mu przyrzeczenia?
– Mimo. O co ci chodzi, Reynevan? Nie bez kozery wszak zacząłeś tę rozmowę.
– Poprosiłeś mnie o pomoc, pomogłem. Minął prawie tydzień. Nie wypytujesz już Schillinga o sprawy związane z magią. Mnie zaś każdy dzień, każda godzina spędzona na Sowińcu przypomina, że gdzieś tam daleko uwięziona Jutta wygląda ratunku. Mam zatem zamiar odjechać. W najbliższym czasie. Uspokoiwszy cię wpierw. Wszystko, czego się tu dowiedziałem, zwłaszcza o Perferro, zachowam w sekrecie, nikomu i nigdy tego nie zdradzę.
Horn milczał długo, sprawiając wrażenie zasłuchanego w pohukiwanie sów.
– Nie zdradzisz, powiadasz. To dobrze, Reinmarze. Bardzo mnie to cieszy. Dobranoc.
Zima całkiem, jak się zdawało, ustąpiła już pola wiośnie. I nie wyglądało, by chciała o to pole walczyć. Był dzień świętych Cyryla i Metodego, ósmy marca Anno Incarnationis Domini 1429.
Horn czekał na Reynevana w komnacie myśliwskiej Sowińca, udekorowanej licznymi trofeami łowieckimi.
– Wyjeżdżamy – zaczął bez wstępów Reynevan, gdy usiedli. – Jeszcze dziś. Szarlej i Samson pakują juki.