Anita zwróciła się do Alicji.

– Słuchaj, ja właściwie po to wam to wszystko opowiadam, zdradzając tajemnice służbowe. Alicja, musisz twierdzić, z uporem i konsekwentnie, że goście wchodzą do ciebie z ogrodu przez atelier. Wymyśl przyczynę, jaką chcesz. No, może nie wszyscy i nie zawsze, ale większość i przeważnie. Bo w badaniu egzystencji Pameli okropnie im bruździ ta wizyta u ciebie, co ona robiła w atelier i po co tam poszła, gdyby panował taki zwyczaj, wszystko gra, jeśli nie, zostaje uzasadniona wątpliwość, która ich wiedzie na manowce. Nie chcesz chyba, żeby odgadli, że czegoś szukała?

– Nie chcę. Poza tym nie wiadomo, czy na pewno szukała…

– Daj sobie spokój z tą obłudą, nie masz wprawy i źle ci wychodzi. Więc z naciskiem radzę wam zeznawać o tym wchodzeniu tamtędy. Obecnie byłoby to może dosyć trudne…

– Skąd wiesz?

– Przyznam się, że zajrzałam. Ale nie wiedzą przecież, jak wyglądało przedtem, wszyscy możemy się upierać, że było łatwe. W ten sposób nie będziecie wmieszani…

– W co?

– Jak to w co, w zbrodnię!

– A jesteśmy…?

– Oni muszą wszystko brać pod uwagę. Dotychczas… No dobrze, powiem. Jedna osoba została wykluczona, mąż Pameli, mówiłam, że ma alibi! Przez całe popołudnie i wieczór, aż do północy, siedział przed telewizorem z sąsiadem i oglądali jakieś mecze, Anatol podobno też tam był. Odpadają.

– A Włoszka?

– Włoszka stanowi, zdaje się, pobożne życzenie Marianka. Może i leciał na nią ten cały Jens, ale leciał po duńsku, więc słabo. Ona na niego wcale, ma narzeczonego, Szweda, lada chwila się z nią ożeni. Tyle wiem, ale zaraz. Mówię wszystko uczciwie, od Alicji mam wyłączność, a co najmniej pierwszeństwo, dłużej prasa o tym milczeć nie może, więc jak będzie?

Po rozważeniu sprawy Alicja zezwoliła jej na ujawnienie sensacji pod warunkiem, że żadni dziennikarze nie będą jej się dobijać do drzwi i wkradać do ogrodu. Warunek Anita przyjęła chętnie.

– To teraz bądźcie ludźmi i powiedzcie mi: skąd, na litość boską, wzięliście te cholerne kulki i dlaczego rozsypaliście je po całym domu…?!

* * *

Źle mi się jakoś zasypiało. Anita z Marzeną odjechały po północy, bo komunikat o pochodzeniu kulek napotkał niespodziewane trudności. Wyjaśnić wszystko tak, żeby nie ugruntować w jej umyśle kwestii kocich worków, to wcale nie była prosta sprawa, umęczyliśmy się jak dzikie osły, emocje nie zgasły od razu, pamiętna problemów Alicji z rodzinnymi dokumentami, wciąż jeszcze rozpamiętywałam niewykorzystane możliwości i popełnione błędy. W dodatku księżyc, teraz już widoczny w dwóch trzecich, świecił mi prosto w oczy i nasuwał rozważania o lunatyzmie. Mogłam wstać i przesunąć zasłonę, ale okropnie mi się nie chciało, przysypiałam powolutku i z męczącym oporem.

Aż do chwili, kiedy z salonu dobiegł mnie głos, mrożący krew w żyłach. Ludzki krzyk i dziki, wściekły, koci wrzask, połączony z rumorem i brzękiem.

W jednym mgnieniu oka przypomniał mi się koniec wieczoru. Odjazd Anity z Marzeną, zamykanie drzwi, decyzja, że workowy deser zostawiamy na jutro i mój ostatni rzut oka na pomieszczenie. Wszystkie trzy koty w salonie, siedzące na wyżynach jak czarne rzeźby, zdążyłam nawet pomyśleć z roztkliwieniem, że niech się zwierzątka prześpią w domu, skoro im to przyjemność sprawia. Alicja nie zwróciła chyba na nie najmniejszej uwagi.

W salonie już byli Paweł i Beata, dobiła do nich Alicja. Przelotnie zdziwiłam się, skąd Beata, nie leciała przecież przede mną, a pokój miała najdalej, ale nie było teraz czasu na takie rozważania. Zapaliliśmy wszystkie światła.

Trzy foteliki były poprzewracane, ostał się tylko czwarty, z workiem pod spodem, miedziany blat ze stolika zleciał, razem z nim wazon, świecznik i popielniczki, drewniana podpórka też leżała, mimo że stanowiła trójnóg i miała obowiązek utrzymać się w pionie. Na tej ruinie spoczywała duża ludzka postać, plecami do góry, z głową tuż pod kwietnikiem i bujną kępką ziół leczniczych w doniczce, uważanych przez Alicję za rośliny ozdobne. Zioła, rzecz jasna, też zleciały. Dekorację uzupełniały trzy koty, syczące i prychające wściekle przy ogrodowych drzwiach.

– Szlag mnie trafi i cholery dostanę – powiedziała Alicja złym głosem, przedzierając się przez meble i zbierając zielsko z głowy postaci. – Czy nie można by wreszcie moich kwiatów zostawić w spokoju? Niech ktoś wypuści te koty!

Najbliżej miał Paweł, otworzył drzwi, rozwścieczone koty wyprysnęły na zewnątrz. Podniosłam jeden fotelik, żeby się przedostać do Alicji i pomóc jej przy kwiatkach.

– Ale tylko jeden zleciał – pocieszyłam ją. – Nic im nie będzie, zielska szybko rosną.

– Sama jesteś zielsko!

– Hej, kto to jest? – spytał Paweł, przyglądając się postaci zza kwietnego regału. – Czy on żyje?

– Nie wiem, czy żyje – zirytowała się Alicja. – Może jest nieprzytomny, dostał w łeb doniczką. Co to jest…? O cholera, krew!

Spod głowy ofiary wypływała cieniutka strużka krwi, którą Alicja rozmazała po podłodze. Znów chciałam ją pocieszyć, że trafiło na podłogę, a nie na dywan, ale wydało mi się to odrobinę nietaktowne. Beata skoczyła do kuchni, przyniosła wodę w dzbanku, nic już nie mówiłam, chociaż miałam obawy, że to znów jest woda z odżywką do kwiatów, wylała ją na krwawiący łeb, Alicja przy okazji opłukała palce. Postać poruszyła się i odetchnęła głęboko.

– Żyje – stwierdził Paweł z wyraźną ulgą.

Alicja wzruszyła ramionami i ugniotła zgarniętą z podłogi ziemię w doniczce, z powrotem ustawionej na regale. Z niechętną troską spojrzała w dół.

– Pomóż mu się podnieść, bo mi tu znów coś wywali. Odciągnijcie go może za nogi albo co…

Podnieśliśmy pozostałe foteliki, postać, przy pomocy Pawła, zaczęła się zbierać, widocznie zmobilizowała ją groźba ciągnięcia za nogi. Brzęknął jeszcze miedziany blat, zgrzytnął świecznik na popielniczce, facet przykląkł, podparł się ręką i wreszcie wstał.

Dech nam zaparło.

Krew, rzeczywiście, ściekała z niego obficie. Całą mordę miał pooraną kocimi pazurami, szyję i ręce również, odzież porozdzieraną na ramionach i klatce piersiowej. Wyglądał jak upiór. Beata w samarytańskim odruchu, a może w chęci ujrzenia jego oblicza, ponownie skoczyła do kuchni, zmoczyła pod kranem papierowe ścierki, podała mu, w trosce o dywan Alicji sięgnęłam na stół po duże i suche serwetki śniadaniowe, niech się wytrze i przestanie nam tu ociekać. W nikim z nas nie budził cieplejszych uczuć. Ktoś, kogo koty tak potraktowały, nie mógł być porządnym człowiekiem!

Upiór wytarł się wreszcie wszystkimi ścierkami, co niewiele pomogło, bo nadal krwawił, ale przynajmniej oczyścił sobie oczy i przestał być tak gruntownie umazany posoką. Rozpoznałam go, Alicja również.

– Onufry… – powiedziała jakoś niepewnie. – Nie, zaraz… Herbert… Ernest!

Blekot, oczywiście. W złą godzinę Marzena powiedziała, że złoży nam wizytę. Schyliłam się szybko za jego plecami i rzuciłam okiem pod fotelik, worek tkwił na swoim miejscu. Doznałam ulgi i postanowiłam się nie wtrącać.

Blekot chrząknął.

– Czy tu… Bandaż… – wychrypiał.

– Paweł, zabierz go do łazienki – poleciła Alicja głosem, w którym wyraźnie przesypywał się suchy piasek. – Tam jest apteczka. Przypilnuj, żeby… wszystko znalazł.

Głowę dałabym sobie uciąć, że już miała na ustach słowa „niczego nie ukradł”, ale zdołała się pohamować. Paweł odebrał polecenie właściwie, ujął silnie Blekota za ramię, powlókł do łazienki i został tam z nim. Podniosłyśmy resztę przedmiotów, a Beata wytarła podłogę.

– Jak on tu wlazł? – zastanowiła się Alicja, oglądając wazon. – Pogiął się trochę… Doskonale pamiętam, że zamknęłam drzwi. Chyba że przez taras…?

– Nie – odparła stanowczo Beata. – Tamtędy wszedł, drzwiami, przez korytarzyk. Na taras też było zamknięte.

Mimo woli spojrzałyśmy na drzwi ogrodowe, za którymi paliło się światło, ktoś z nas je zapalił, zapewne Paweł. I na chwilę odjęło nam mowę.

Koty nie popuściły. Wszystkie trzy siedziały za szybą, wpatrzone w głąb mieszkania, rozżarte i mściwe. Wyglądały jak wygłodniałe czarne pantery, czyhające na ofiarę. Na litość boską, co ten Blekot im zrobił…?!

Normalny, zdenerwowany, spłoszony kot, jeśli zyska swobodę i wypadnie z domu, nie wraca tak od razu, odbiega kawałek, odgradzając się od niebezpieczeństwa przestrzenią. Większą lub mniejszą, zależnie od stopnia zadomowienia. Potem się zbliża powoli i ostrożnie, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku i czy przyczyna popłochu znikła. Te, wyskoczywszy wręcz histerycznie, wróciły natychmiast i najwyraźniej w świecie życzyły sobie podjąć walkę z wrogiem.

– Fantazja…! – westchnęła w podziwie Beata.

– Mówiłam, że nie lubią Bełkota – przypomniała z satysfakcją Alicja.

– Co nie przeszkadza, że nie wiemy, jak wlazł – przypomniałam z kolei. – Sprawdź może zamek, co?

Drzwi okazały się otwarte zwyczajnie, tak, jakby ktoś otworzył je kluczem. Alicja wróciła z korytarzyka ze zmarszczonymi brwiami, milcząc, głęboko zamyślona. Też się zastanowiłam, Blekot miał wytrych…? Czy może klucz, który dostał od kogoś…?

– Zapasowy… – wyrwało mi się.

– Sprawdź – mruknęła Alicja.

Wyszłam na dziedzińczyk i pogrzebałam w znanej mi kryjówce. Malutkie pudełeczko z kluczem w środku znajdowało się na swoim miejscu, pod przemyślnie ułożonym przykryciem z patyczków i suchych listków. Nawet gdyby Blekot je wygrzebał, otworzył drzwi i klucz schował z powrotem, z pewnością nie ułożyłby tych roślinnych szczątków identycznie, jak były. Zatem otwierał czymś innym.

Wróciłam do salonu i pokręciłam głową. Równocześnie z łazienki wyszli Paweł z Blekotem, Blekot cały pysk miał oblepiony plastrami, ręce częściowo zabandażowane. Z uznaniem pomyślałam, że koty odwaliły niezłą robotę. Znałam skutki działalności kocich szponów i z przyjemnością wyliczyłam, że ma ten pawian przed sobą dobry miesiąc kuracji, a może nawet i dwa. Po kotach źle się goi.

Alicja również patrzyła na niego z wyraźnym upodobaniem.