Połowa września
Dwa dni w Grödinge i lecimy do Grecji. Ostatnie tygodnie wolności przed harówą nad scenariuszem Miasteczka. Dom pojaśniał o jeden ton. Kanapa mściwie truje z kąta. Omijam ją i salon, tak więc mam pokój mniej. Po wakacjach wszystko wróci do normy.
Czytam Ciążę tydzień po tygodniu. Jestem w jedenastym – dwunastym. Maleństwo „ma 7 centymetrów i waży 9 – 13 gramów (tyle, co cukierek?). Rosną mu paznokcie, reaguje na bodźce, potrafi kopać, ale tego matka nie czuje”. Mając takie rozmiary i paznokcie, może co najwyżej skrobać w ściankę macicy.
Wizyta u lekarza z moim cudownie uleczonym nadciśnieniem. Siwiutka pani doktor pociesza, że do dwudziestego tygodnia ciąży nie będę musiała truć dziecka tabletkami nasercowymi.
– Branie proszków na samym początku, gdy nie wiedziałam o ciąży, mogło mu zaszkodzić?
– Taka ilość absolutnie nie. Dziecko prawdopodobnie urodzi się trochę mniejsze, jeżeli nastąpi nawrót choroby nadciśnieniowej.
– To fajnie, będzie łatwiej urodzić – dokończyłam spontanicznie. Zgroza. Szwedzka dyskretna zgroza pani doktor, czyli zażenowane chrząknięcie.
Pakowanie do wyjazdu przerywa telefon z „Cosmopolitana”.
– Zbliża się termin (dla mnie jedynym terminem jest teraz poród, wyznaczony na połowę kwietnia)? Powinnam oddać artykuł? – Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek zdecydowała się na stały felieton. Mam ostatnio problemy z głową (roztargnienie), ale nie aż takie… Żaden etat czy comiesięczne pisanie dla kogokolwiek nie wchodzi w grę. – Nie… na pewno nie znajdę Internetu w Grecji, jadę na wieś – przekonuję redaktorkę. Już widzę wakacje w poszukiwaniu faksu. Obiecuję wysłać coś po powrocie. – O Ally McBeal - przychodzi mi do głowy. Lubię ten serial, więc może polubię myśl o napisaniu czegokolwiek.
Rano. Z jedną walizeczką, zapasem sucharków (łagodzą mdłości) ustawiamy się w kolejce na sztokholmskim lotnisku. Przechodzę przez bramkę. – Piiii – cofam się, wyjmuję z kieszeni drobiazgi i trafiam zaspanymi, gmerającymi palcami na tubę z gazem łzawiącym. Nie da się jej już ukryć. Leży na tacy – dowód oskarżenia. Koniec wakacji, areszt, dochodzenie, policja. Nawet żona premiera miała sprawę za maleńki, damski gaz samoobronny, zakazany w Szwecji.
Zapomniałam wyjąć z kurtki „bombę”. Piotr widzi, co się dzieje, blednie. Nie może mi pomóc. Jestem uzbrojonym przestępcą w neutralnym kraju. Mundurowa ogląda mój czarny, niemiecki aerozol z wyrysowanym wilczurem Hunden. Otwierają się lingwistyczne zapory i po szwedzku tłumaczę się z polskiego, ze strachu:
– Mieszkam na wsi, w Polsce, tam są wściekłe psy – jestem chyba za głupia na idiotkę. Mundurowa słucha, patrzy podejrzliwie: – Aaa, na psy – oddaje gaz i… przepuszcza.
Pietuszkin też nie wie, co się stało:
– Ty byś się i z Holocaustu uratowała.
Nie mogę sobie darować roztargnienia. Zdarza się coraz częściej, niezdamość, rozkojarzenie. Natura znieczula w ten sposób rozsądek? Robi miejsce na instynkt macierzyński?
Kiedy Europa stygnie? W lutym? Koniec września i czterdzieści stopni w cieniu. Grecka Parga nad Morzem Jońskim, niedaleko Albanii, jest miasteczkiem ściśniętym górami. Jedna długa ulica knajp, druga równoległa w podcieniach domów. Miejska plaża ze wzgórzami wystającymi z morza. Turyści zepchnięci nad wodę i do restauracji. Spokojną uliczką (alternatywną) chodzą miejscowi.
Plażę za miastem, z palmowymi barami, białym piaskiem, odwiedzają też zamożni Grecy, przyjeżdżający do Pargi na wakacje.
Turyści i miejscowi zakopani podobnie w piasku. Oprócz Anglików, wyróżniających się spośród znudzonych plażowiczów. O ile Chińczycy w czasach rewolucji kulturalnej pływali rzędami w Żółtej Rzece (ulubionym kąpielisku Mao), to Anglicy, wyniośle wylegujący się rzędami na greckiej plaży, czytają książki. Pewno to efekt polityki kulturalnej Blaira, upowszechniającego czytelnictwo wśród klasy średniej.
Nasza kwatera, wybrana z przesłodzonego katalogu biura podróży, leży za miastem pośród gajów oliwnych. W rzeczywistości jest przygnębiającą norą. Szwedzi i Niemcy leżą tam pokotem na betonie wokół śmierdzącej chlorem dziury, udającej basen.
Ewakuujemy się do hoteliku w Pardze. Przez spokojną w dzień kwaterę nocą przejeżdżają motocykle. Zamykamy okno, okiennice – ryk silników przewala się nadal przez pokój. Kelnerzy wracają na motorach do swoich wiosek, tak będzie co noc. Pożyczamy samochód i wyruszamy w Grecję Zjednoczonej Europy.
W Polsce zmienia się w miarę czytelne tablice przy drogach (WADOWICE wymalowane na południu większymi literami niż Warszawa), żeby doskoczyć do wymogów Unii. Na greckich szosach większość tablic jest po grecku, co też nie jest problemem, łatwo je odcyfrować, tyle że te tablice wzajemnie sobie przeczą.
Zgodnie ze wskazówką jedziemy do Aten (Athina). Po kilkudziesięciu kilometrach taka sama wskazówka pokazuje przeciwny kierunek. Trzeba pytać miejscowych i od razu jest po ludzku, a nie urzędowo po europejsku. Najciekawiej na Peloponezie, gdzie przy trasie w ogóle nie ma drogowskazów, tylko coraz mniejsze cyfry, pokazujące zbliżanie się do celu, nie wiadomo już jakiego. W stolicy nie lepiej – autostrada Korynt – Ateny nie kończy się zgodnie z mapą w malowniczej miejscowości nad morzem, ale niespodziewanie w ślepej ateńskiej uliczce.
Hotelik w Delfach. Czysty (bezzapachowy), nowoczesny i umiarkowanie drogi, bo Delfy nie przestały być apollińskie – znające miarę. Byliśmy ciekawi, czy pierwszej nocy skapnie nam tam coś ze zrujnowanej wyroczni, górującej nad miastem, i przyśni się jakaś przepowiednia. We śnie nie pojawiło się nic. Na jawie, idąc do delfickiego muzeum, zobaczyliśmy dwa bociany, lecące w stronę Parnasu. Nie planujemy drugiego dziecka, jednak wyroki bogów są równie nieprzewidywalne, jak rezultaty naturalnej antykoncepcji.
W muzeum zaledwie kilka rzeźb, reszta to potłuczone fragmenty. Łażę w kółko, oczywiście z ciążowymi przerwami na toaletę. Słynny delficki Woźnica, kurosi, Sfinks z Naksos. Za bardzo się przyzwyczaiłam do reprodukcji antycznej sztuki. Tutaj nagle widzę zupełnie inne rzeźby. Jakby dwuwymiarowosc kiepskich zdjęć zabrała im jeszcze jeden wymiar – realności. Mocniejszej od klasycznego piękna, przypominającego odlany proporcjonalnie gips. Woźnica, trzymający lejce, jest żywy. Zakuty w zielonkawy, miedziany pancerz, chroniący w nim ten realistyczny gest na tysiąclecia.
Popękane fragmenty greckich płaskorzeźb nie są dekoracyjnym fryzem z Mitologii. Ci ludzie naprawdę ucztują, walczą z czasem, ścierającym z powierzchni istnienia kawałki ich rąk, nóg i mężnych ramion. Siłą tej sztuki wcale nie było piękno. Ono bywa martwe, zaskorupiałe w doskonałości. To, co zostało z antycznej Grecji – to witalność. Trochę po dionizyjsku rozhukana, trochę barbarzyńska, jak w ponad dwumetrowych kurosach, wykutych z niepolerowanego kamienia. Ich zaciśnięte dłonie przypominają głazy. Monumentalne nogi robią nieśmiały krok do przodu. Jakby się właśnie przebudzili z kamiennego, brutalnego snu i wkraczali w świat wyrafinowanego antyku, gdzie ciała będą wysmukłe i błyszczące marmurem niby skóra oliwą. Kurosi idą ku klasycznej greckiej sztuce ze świata ciężkich, ledwo ociosanych bloków skalnych Egiptu. Mają jeszcze hieratyczne ciała, podobniejsze kolosom niż ludziom. Ale ich krok do przodu to ucieczka z klatki nienaruszalnego, gdyż boskiego kanonu, powielanego przez tysiąclecia. W Grecji zamiast obojętnej maski będą mieli własne rysy twarzy, a więc psyche, ożywiającą prawdziwe ludzkie ciało.
Egipski kanon sztuki przypomina rysunek za pomocą ekierki przykładanej do bóstw, odmierzającej metafizykę. Grecy stosowali swoje kanony, idealizując naturę, lecz na ludzką miarę, co dawało sztuce witalną zmienność życia zamiast hieratyczności boskiego istnienia. Boskie, martwe – bo wieczne – istnienie przeciw ludzkiemu byciu. Różnorodności życia. I ta witalność przetrwała po śmierci greckiej sztuki, bogów, ludzi. Przyciąga moje oczy, oszałamia jak życie, przekazywane przez pokolenia.
Następne niecierpliwe pokolenie w moim brzuchu domaga się obiadu, nie kopaniem, ale mdłościami i bekaniem, rozchodzącym się po muzealnych salach.
Dzisiaj nadal od rana czterdzieści stopni w cieniu. W tym upale usycha wszelka ochota na zwiedzanie. Heroicznie krążymy godzinę po Atenach, poszukując Akropolu. Jest! Wchodzimy do knajpy pod tą najważniejszą (dla Pietuszki) skałą na świecie. Zastanawiamy się, jak ją zdobyć. Ociężali, przeżarci oliwą, której my, abstynenci, nie strawimy, nie zalewając się w trupa. Zupełnie trzeźwo walę głową o drzewo. Kapelusz z wielkim rondem zasłania mi słońce i widoczność. Piotr w rozterce: iść na wzgórze do Nike, zawiązującej sandał, czy zostać ze mną, rozcierającą sobie guza.
Wdrapujemy się razem na Akropol. Przy oblężonym przez turystów Partenonie planujemy ucieczkę: autostradą, przesmykiem korynckim na zielony Peloponez.
Zatrzymujemy się w Epidauros. Z najwyższych rzędów kamiennych ław, ustawionych półkolem wokół niewielkiej sceny, podziwiamy najstarszy teatr europejski. Zielono – niebieska mgiełka nad wzgórzami, sielanka, nieopodal jest przecież Arkadia. W dole amfiteatru pandemonium: na wyślizganą płytkę kamienną, wyznaczającą środek sceny, wpychają się turyści, by poczuć się aktorami i sprawdzić niesamowitą akustykę, powtarzającą szept donośnym głosem. Młody Francuz śpiewa o de Gaulle’u, rerając rrrr. Dostaje oklaski. Japończycy, ustawieni w kolejce, grzecznie krzyczą, kłaniają się i ustępują miejsca następnym. Amerykanka odprawia show: drze papier, zapala zapałkę. Echo jej przedstawienia słyszymy w ostatnim rzędzie. Zbiegam na dół, wrzasnę sobie po polsku.
Piotr, zachwycony akustyką amfiteatru, wiedział, co krzyknę, słyszał moje myśli. Sądzę, że przewidział to dzięki mej przekonywającej grze:
– Kocham Cię!!!
W Nafplion na południowym cyplu Peloponezu jesteśmy nocą. Wchodzimy do pierwszego hotelu i uciekamy – smród płynów odkażających, płytek PCV. Właściciel wybiega za nami na ulicę.
– Co się nie podoba?! – obok niego staje dwóch drabów z recepcji. – Klimatyzacja jest, wanna jest, czysto!
– Bardzo się podoba… – nie zdążymy uciec do samochodu. Gromadzą się gapie, teraz dla właściciela nasz powrót to kwestia prestiżu.