Przy muzeum kupuję róże i przytykam do nosa jak maskę tlenową. Jedziemy dalej trasą na Poznań. Dla Thomasa, chłopaka Jagi, nazwy polskich ulic są nie do wymówienia. Z niemiecką precyzją podał opis: trzecie światła, ulica w bok, potem w prawo i droga kończy się na polu słoneczników.
Jaga z olbrzymim brzuchem rodzi lada dzień. Pokazuję mój (niewidoczny) i od razu zostajemy kumpelkami. Kto powiedział, że w Polsce jest niż demograficzny, na trzy dziewczyny w ogrodzie słoneczników my dwie jesteśmy w ciąży. Oglądamy wynajęty właśnie dom. Nierozpakowane paki – sprowadzili się w tym miesiącu. Na ścianach malowidła Wenezuelczyka, który rzucił Amerykę i przyjechał za Thomasem. Korytarz zapchany transatlantyckimi bagażami w zapieczętowanych metalowych skrzyniach. W kuchni Ukrainka Gala miesza kwaskowate konfitury ze śliwek. Domownicy nazywają ją Queen of Marmolada. Przenosimy się z podkradzionymi konfiturami do ogrodu.
Siedzimy w samym środku polskiej jesieni przed chatą przemalowaną na hacjendę. Całym bałaganem: gosposią, olbrzymimi psami, córeczką, przekrzykującymi się po hiszpańsku chłopakami, zarządza po królewsku Jaga. „Zaciska” nogi, żeby przenosić dziecko z Panny do Wagi. Uda się jej, tak jak i zapanowanie nad tym chaosem.
Beata dynda w hamaku. My opowiadamy sobie nasze ciężarne przygody. Mdłości od powiewu wiatru, rozstroje humorów i życiowy zamęt: gdzie mieszkać, co dalej? Thomas miał w Santiago salon fryzjerski przy najszykowniejszej ulicy. Czy wytrzyma w Polsce, czy da sobie radę? A mój Pietuszka da się przeflancować z powrotem do Polski?
Thomas z córką Jagi, indiańskim Wenezuelczykiem i Queen of Marmolada pakują się do minibusa po zakupy. W tym towarzystwie tylko dziewczynka mówi po polsku.
– Chcę nowy tornister do szkoły – żąda rezolutnie.
– Ja, el torrrnisterro, sehr gut – notuje Thomas.
Wieczorem namawiam Beatę na wypad do mojego znajomego, L. Błądzimy między Mokotowem a Ursynowem, szukając drogowskazu – kościoła Bernardynów. Zniknął. Dzwonimy do L.
– Gdzie jest kościół?
– Zgasili.
Kościół pochłonęła ciemność – wyłączają nocą oświetlenie.
L. kupił niedawno mieszkanie na nowym osiedlu. Nadal nie ma sąsiadów, oprócz burdelu, który sprowadził się tu pierwszy. Właściciel osiedla po zamknięciu mafii przestał się pojawiać. Puste, nowe bloczki naprzeciwko cmentarza. Od grobów oddziela je niski nasyp. L. wydał na chatę całe oszczędności, uciułane z obrazów. Zastanawiając się, czym spłacić następną ratę, stał zadumany w oknie, oglądając pogrzeb. Ten żałobny widok podsunął mu pomysł, jak żywi mogą zarobić na zmarłych: portrety trumienne!
Zarząd cmentarza pokazał mu asortyment aniołków, gołąbków i krzyży. Portretów trumiennych w Warszawie nie prowadzą. Niech namaluje, to włożą w witryny na Powązkach, Wólce Węglowej. L. jest profesjonalistą, wybrał się więc do Wilanowa podejrzeć technikę sarmackich malowideł trumiennych. Nieco się rozczarował, portrety malowano w pośpiechu, niedokładnie.
– Malarz miał za wzór nieboszczyka, czy pomagał sobie wcześniejszymi portretami zmarłego? – zapytał wilanowską przewodniczkę.
– Jak oni malowali? – pani, specjalizująca się w polskim baroku, nie miała wątpliwości. – Chybcikiem, czasu nie było, ciało się rozkładało. Najczęściej malowali ze zdjęć.
L. ma na razie w mieszkaniu łóżko i komputer, pięćdziesiąt pustych metrów kwadratowych wydaje się dziuplą. Czy wszechświat się kurczy? Trudno mi sobie wyobrazić, że wychowałam się na czterdziestu metrach z rodzicami i Siostrą.
Beata, zafascynowany technicznymi bajerami, wypytuje L. – specjalistę od grafik komputerowych. Świeże mieszkanie zieje wszelkimi odorami lakierów, drewna, farby. Oni tego nie czują, rozgadani nad niuansami tysiąca kolorów, wyciskanych z najnowocześniejszej drukarki. Wyglądam przez uchylone okno na poddaszu. Wiejski, niemal cmentarny spokój centrum Warszawy. Jesienny wieczór zamienił się w letnią noc, jakby ktoś przeglądał do tyłu kalendarz. Dla Ciebie, Drobinko, też jest jeszcze ciepła, wilgotna ciemność.
Prawdziwa parna noc, przelewająca się w huczące czernią fale, jest nad Oceanem Indyjskim. Noc to kobieta, śniada Hinduska, pozwalająca opaść pod koniec dnia błyszczącemu złotem słońca sari. Rozpuszcza śliskie włosy, zasłaniające ją do stóp. Rozgrzane ciało paruje dusznymi olejkami i kadzidłem zaplątanym we włosy, pachnie tropikalną nocą.
Proszę o muzyczkę. Najlepiej Mozart (wyczytałam, że przyspiesza rozwój mózgu). Sprzęt L. wygląda na elegancką bimbrownię – rurki, przewody, baniaki lamp. Jest najwyższej klasy, robiony na zamówienie, żadne tam hi – fi…
„Pam, pam, param pam” i zamiast koncertu fortepianowego leci Requiem. Czego innego spodziewać się koło cmentarza?
Z Warszawy jadę do Łodzi.
– Ładnie wyglądasz, oczy ci błyszczą – wita mnie Siostra. Pewnie zaraz się domyśli reszty, ale nie… W domu nikt nie zwraca uwagi na moje dziwactwa. Że przestałam pić herbatę, a jem mięso? Apetyty się zmieniają. Że pokładam się w ciągu dnia? Każdy ma prawo do wypoczynku. Siostrzeniec zastanawia się, co prawda, dlaczego nie podkradam mu jak zwykle rolek. Ale zaczął już chodzić do szkoły i ma ważniejsze sprawy na głowie.
Marzę o poszusowaniu po miękkim asfalcie (szwedzki jest dużo twardszy, mozaika kamieni, wprawiającą w dygot zęby rolkarza), przefrunięciu kilkunastu metrów od jednego machnięcia nogą. Tchórzę, mogłabym upaść, mnie się to nie przytrafiło, gdyby jednak…?
Zostaję w domu i zamieniam się w roślinę, polującą na słońce. Nie mogę znieść cienia. Wiem, kolejny ciążowy świr: zapachy, tylko ładne przedmioty i piękni ludzie, światło. Jeśli takie są zachcianki małego człowieczka, to co za człowiek z niego wyrośnie?
W Łodzi mam konkurenta, wyłapującego słoneczne plamy – naszego perskiego kota. Na Gwiazdkę przyniosłam go w kapturze, teraz rozrósł się i napuszył. Nie ma spłaszczonego pyska, przy całej długowłosej rasowości została mu w miarę ludzka morda. Jego wędrówki po domu przypominają „chodzenie” zegara słonecznego. Przechodzę za nim od wschodu na zachód, z kuchni do pokojów. Kot łaskawie mnie toleruje. Awansował w swojej łepetynie na człowieka i po największym samcu w rodzinie – moim ojcu, mniejszym – Siostrzeńcu, jest on, obsługiwany przez karmiące, czeszące go samice. Nie dał się wykastrować, udając łagodnego kotka. Schował pazury i kły głęboko w futrzaną duszę. Czasem tylko draśnie spojrzeniem gołębia na balkonie.
Korci mnie powiedzieć rodzinie o ciąży. Założyłam się z Pietuszką, że nie wygadam. Bardziej od studolarowej wygranej zależy mi na ich spokoju. Powiem, kiedy już miną trzy miesiące i na pewno nie poronię. Piotr dzwoni codziennie, rozmawiamy szyfrem: mam apetyt (nie rzygam), żołądek trochę nawala (mdli jak cholera). Szeptem, na zapas, przepraszam go za Grecję:
– Nie wyrobię, dolecieć tak, ale na miejscu zepsuję ci wakacje. Jazda samochodem… mam napady zmęczenia, nie nadaję się do niczego…
Z powrotem u Beaty w Warszawie na podłodze, otoczona różami. Wieczorem telefon od Piotra. Siedząc tydzień w samotności, nie wytrzymał i powiedział swojej siostrze. Czuję się zwolniona z zakładu: zanim się zastanowiłam, wystukałam numer do Łodzi:
– Kochani, jestem w ciąży.
– CO? – nie dziwię się temu wielkiemu CO? Wyjechałam od nich pięć godzin temu bez ciąży. Po kolei biorą słuchawkę. Tata obiecuje wozić wózkiem, ma doświadczenie z Siostrzeńcem. Siostrzeniec chce natychmiast wypożyczyć dzidziusia (do gry komputerowej?). Siora w skowronkach, przestrzega przed myciem okien, sprzątaniem, dźwiganiem – od tego można poronić. Mama w szoku. Właśnie wzięła tabletki na serce i zasypiała.
– Dziecko, czy ty dasz sobie radę?
– Mamusiu, w najgorszym przypadku oddam do domu dziecka – z Łodzi poważna cisza. To nie moment na żarty. – Nie, no oczywiście, nie oddam.
Beata radzi zadzwonić jeszcze raz, uspokoić.
– Zrozum, jesteś daleko od nich, nie wiedzą, jak żyjesz, może martwią się o twoją przyszłość, czy weźmiecie ślub, to inne pokolenie…
Znowu dzwonię:
– My się pobierzemy – mówię magiczną formułkę: podsunięta przez Beatę. Nie trafiłam, jeszcze gorzej.
– Dziecko drogie, to taka odpowiedzialność, małżeństwo, wychowanie dziecka…
Dla mamy zostałam dziewczynką w dwóch różnych skarpetkach, ekscentryczką, gardzącą przyzwoitą sukienką z krempliny. W rodzinie się nie rośnie, w rodzinie się starzeje.
Parę godzin do samolotu, zdążyłam się umówić na Nowym Mieście z Teską. W projektowanych przez nią ubrankach chodzi trendowy show – biznes. Opowieści Teski tną mój zdrowy rozsądek z równą pewnością stylu, co jej nożyczki. Historyjki z drugiej półkuli świata i umysłu. Zawiozła japońskiej babci męża na Okinawę prezent – góralską chustę w kwiaty. Ciężko chora staruszka dostała ją w szpitalu. Ucieszyła się z kolorowego, egzotycznego podarunku, ale nie miała już okazji założyć chusty, wkrótce zmarła. Krewni, zwyczajem tamtej wyspy, na pół buddyjskiej, na pół szamanistycznej, wybrali się do kamika (jasnowidza, pytanego o zdanie przy każdej większej uroczystości rodzinnej) dowiedzieć się o dalsze losy babci. Kamike zapatrzył się w drugą stronę i zobaczył staruszkę czekającą na nowe wcielenie. Zapomniała o swoich chorobach, zmęczeniu. Tańczyła w kółko z dziwnym, kwiatowym szalem na ramionach.
Sztormowa opowieść Teski: po burzy pojechała na wysepkę niedaleko Okinawy. Całe wybrzeże było zasiane nie glonami, wyrzuconymi po sztormie rybami czy śmieciami. Na plaży więcej niż ziaren piasku było wpatrujących się w Teskę przerażonych oczu, wyrwanych morską burzą rybom głębinowym.