– O, do licha – mruknęła babcia Stasia, zupełnie jakby mnie przy tym nie było. – Masz rację, Marysiu. Na naszą Emilkę wszyscy lecą, jakby się tak Jankowi odwróciło… Emilka! Ty może jednak przyhamuj troszkę, co? Z tą adoracją Jasia? Jak myślisz?
– No co też babcia – prychnęłam. – Jasio jest monogamista. Jasio może tylko jedną kobietę kochać naraz, a moim zdaniem kocha się w Luli jeszcze od czasów przedpotopowych! Ożenił się tylko przez pomyłkę. Swoją drogą patrzcie babcie, jakie te chłopy niestałe. Powinien był czekać na Lulę; ona na Wiktora czekała, to znaczy była wierna swojemu uczuciu, chociaż Wiktor się wydał za Ewę!
– I naprawdę uważasz, dziecko, że możesz się na Jasia rzucać bezkarnie?
– Na sto procent, babciu.
– No to dobrze. To jednak się na niego rzucaj, a Lula niech będzie zazdrosna. Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka. Tylko uważaj! A jakbyś zauważyła, że Jasiowi coś się odwraca, natychmiast przestań.
– Dobrze, babciu – powiedziałam grzecznie. – Przestanę. Ale pod jednym warunkiem. Że powiecie wreszcie prawdę w sprawie Aśki i Patrycji! Dawałyście im forsę za uwodzenie Jasia czy nie?
– Zaraz uwodzenie – sarknęła babcia. – Umowa była, że mu troszkę przypodchlebią i to tylko wtedy, kiedy Lula będzie ich miała na widoku. Starały się dziewczęta uczciwie, to i drobna rekompensata słusznie się należała. No i zwrot kosztów.
– Zwrot kosztów?!
– Na przykład za te rękawiczki. Były dosyć drogie, a i Kiełbasińskiej trzeba było zapłacić ekstra za haft, na dodatek w terminie ekspresowym, a jeszcze na skórce źle się wyszywa… Albo za dodatkowe jazdy. Przecież za dodatkowe jazdy u nas się płaci.
– O jejusiu – powiedziałam z podziwem. – A ile babcie im odpaliły za samą fatygę?
– A… taki drobiazg, to zresztą Marianna sponsorowała…
– Omciu?!
– Co, Omczu, co Omczu… Nedużo. Zlecenie było specjalne, estra, czeba było pokazacz ynwencję… No i chyba dalo skutek, tak trochę, nie?
– Omciu, ile Omcia im dała?
– Sto ojro każda dżewczynka dostała plus koszta. Powiedżaly, że to dobrze jest.
– Ja myślę! A co się przy tym najeździły za darmo! Tak nawiasem – dla mnie babcie też przewidziały honorarium?
Babcie spojrzały po sobie z namysłem.
– Dlaczego nie? – zaczęła Marianna, ale Stasia jej przerwała.
– O nie, moja kochana Emilko. Ty musisz się przyłożyć do utrzymania domowej harmonii oraz szczęścia rodzinnego! Jesteśmy rodziną, prawda? Wiktorki najwyraźniej są na drodze do usamodzielnienia się, rodzina się kruszy, więc trzeba umocnić fundamenty!
Argument przemówił mi do wyobraźni.
– Dobrze, proszę babć. Będę umacniała fundamenty. Za friko. Jakby babcie odniosły wrażenie, że przeginam, to proszę mi dać znać.
No i jak tu nie kochać naszych staruszek?
Emilka miała dobry pomysł. Zanim Wiktor i Ewa wyjechali, zdążyła przedstawić projekt kolejnej wystawy w naszej galerii – trochę ostatnio zaniedbanej – planowaliśmy zresztą od samego początku, że po obrazach Wiktora pokażemy zdjęcia księdza Pawła. Wiktor został zobowiązany do uruchomienia mediów, najlepiej ogólnopolskich. Siedząc w Krakowie, ma przecież pewne możliwości. Nie uchylał się wcale, owszem, obiecał zrobić maksymalny szum. Ma mu w tym pomóc ta jego potencjalna zleceniodawczyni, jak sam się wyrażał „koleżansia klozetowej bizneswoman”. Nie wiem tylko, czy koleżansia, która zamierza tworzyć pismo dla kieszonkowych snobków, zainteresuje się wiejską galerią. Wyraziłam swoje wątpliwości w tym zakresie, ale zostałam zakrzyczana. Przez Wiktora i Emilkę. Oboje zgodnym chórem twierdzili, że nie to ważne, co ważne, tylko to, co się wylansuje. Bardzo dobrze. Niech koleżansia lansuje naszą galerię i niech o niej powie wszystkim swoim koleżansiom.
Zirytowało mnie tylko trochę, kiedy Emilka zaczęła demonstracyjnie pytać Jasia o opinię, niby to niewinnie zaglądając mu w oczy i łapiąc go za rękaw. W ogóle denerwuje mnie ostatnio ta cała Emilka, muzeum przez nią zaniedbuję, moja inwentaryzacja leży i kwiczy, z uczonym Iryskiem nie mam o czym rozmawiać, chociaż to najmniejsza rzecz, bo go wchłonęło zapisywanie historycznych ciekawostek, które usłyszał od Marianny. Pewnie nam się Kirysek habilituje z tego wszystkiego.
Janek wymyślił ostatnio dzieciom nową rozrywkę – jeżdżą do westernowego miasteczka podpatrywać, jak się tam trenuje konie, Emilka opowiedziała im jakieś cuda o tamtejszym szeryfie i postanowili rozszerzyć sobie jeździeckie horyzonty. Oczywiście na razie wyłącznie w wymiarze teoretycznym. Być może jednak – jak tak dalej pójdzie – Rotmistrzówka zmieni charakter z ułańskiej na kowbojski.
I to będzie już zupełnie bez sensu, bo kowboje rotmistrzów nie mieli.
– Ale miała ich zapewne kawaleria Stanów Zjednoczonych – zauważył Janek, kiedy podzieliłam się z nim wątpliwościami. – Wiesz, ci przepiękni chłopcy, którzy nadjeżdżali zawsze w końcowych scenach prawdziwych starych westernów. I robili porządek z niedobrymi Indianami. Oraz z gangsterami. Nawiasem mówiąc, przydaliby nam się tacy w sprawie Emilczynego kryminalisty, nie uważasz, moja droga?
Odmruknęłam coś niechętnie, bo temat Emilki, zwłaszcza w ustach Jasia denerwuje mnie jakoś ostatnimi czasy. Janek zrozumiał moje mruknięcie opacznie.
– Nie martw się, kochana, ja chcę tylko, żeby dzieciaki miały porównanie. Jedź kiedyś z nami, zobaczysz, jak pięknie Jagódka trzyma się na byku…
– Jasiu, ty oszalałeś?
– Ależ oczywiście, że nic podobnego. Byk jest automatyczny. No, sztuczny. Ale duży i nieźle wywija…
– Jasiu! A jeśli Jagódka spadnie, jak my się Wiktorom na oczy pokażemy?
– Już spadała. Za każdym razem. Tam się walczy do upadu, ale spada na miękkie. Luleczko, czy ty naprawdę myślisz, że ja nie myślę?
– Ja nic nie myślę, ja się boję o dzieci…
– No to się przestań bać.
Spojrzałam na niego jak na dziwoląga i w tejże chwili dotarło do mnie, że zachowuję się jak idiotka, mało tego, że coś mi z głowy wyżera szare komórki, może naprawdę mam za dużo pracy i to przez to?
Muszę pogonić Emilkę!
Chyba miałam rekordowo głupi wyraz twarzy, bo Janek już nic mi nie tłumaczył, natomiast zrobił coś dziwnego – wychodząc już z kuchni, bo oczywiście w kuchni toczyliśmy ten dialog, nad garnkiem zupy pomidorowej zgoła, ze świeżych pomidorów – no więc wychodząc z tej kuchni, z kuchni, w której grzęznę na całe dnie – przez Emilkę i jej wszystkie wykręty! – no więc, wychodząc z tej kuchni, on mnie pocałował.
To był bardzo przyjemny pocałunek. Krótki i jakby mimochodem, ale jednak pocałunek.
Nie cmok-cmok.
Jest to ZASTANAWIAJĄCE.
Będę się zatem zastanawiać, produkując górę zrazów zawijanych z boczkiem i ogórkiem kiszonym oraz z ledwie dostrzegalnym akcentem czosnkowo-cebulowym.
W sumie – chyba lubię robić zrazy. Jest to czynność tak marudna, że można się przy tym zastanawiać do woli…
Nie do wiary, co za cholerny gnojek z mojego niedoszłego!
Już myślałam, że te wszystkie groźby w stosunku do koni są tylko takim sobie czczym gadaniem, ale okazało się, że on naprawdę chciał skrzywdzić Latawca! Chyba bym wolała, żeby mnie coś złego zrobił.
Oczywiście, nie zamierzał sobie przy tym osobiście brudzić rąk, tylko wynajął tego starego grzyba Misiaka i jego młodego syna, brudasa. Co za szczęście, że udało się zapobiec nieszczęściu!
I to Rafał zapobiegł, nie kto inny… wiedziałam, że…
Nie wiem, co wiedziałam. Nic nie wiedziałam.
Ale COŚ MI MÓWIŁO. No dobrze, nieważne, co mi mówiło. Mówiło i już.
Wprawdzie udział w wydarzeniu miało jeszcze mnóstwo osób, ale to Rafał złapał gnoja za rękę, bo gdyby nie to – nie chcę w ogóle myśleć!
Akurat wyglądało na to, że Rotmistrzówka świeci pustkami, czas był przedpołudniowy, babcie w salonie przy pogaduszkach, dzieci w szkole, leciwi kawalerzyści zdobywali kolejne góry (ryzykując chyba zawałami serca, bo mają straszne tempo jak na swój wiek podeszły), studenci i Malwina z Rupertem też w górach na spotkaniu z umówionymi endemitami, Lula i ja oraz nasze obydwa psy w kuchni, Janek pojechał do Jeleniej Góry po zakupy półhurtowe… Teoretycznie byli gdzieś w pobliżu chłopcy podkomisarza Misia, ale w praktyce pies z kulawą nogą ich nie widział. Konie łaziły spokojnie po padoku, widziałyśmy je z kuchennego okna. Oczywiście nie wszystkie naraz i tylko sporadycznie, kiedy Lula pozwalała mi podnieść oczy znad upiornej stolnicy z mnóstwem pierogów klejonych na zapas… chyba dla armii napoleońskiej wracającej spod Moskwy, albo dla innej, równie licznej i wygłodzonej hałastry.
I na to wszystko pojawił się znienacka Misio, przepraszam – Misiu – we własnej, reprezentacyjnej osobie, zastukał do nas, jak jaki ułan, w okienną szybę, został natychmiast zaproszony i poczęstowany świeżymi pierogami – pod ich wpływem chyba zapomniał, po co przyszedł właściwie. Zdaje się, że chciał jeszcze raz uściślać daty przybycia Lesława do Marysina i naszych z nim niesympatycznych spotkań – ale te pierogi go strasznie wciągnęły, zresztą nie było pośpiechu, więc siedział i spożywał, i jeszcze gapił się na mnie, co chyba denerwowało trochę Lulę. A czasem częstował Niupę i Pędzla farszem, co denerwowało Lulę jeszcze bardziej. I tak czas nam upływał mile, kiedy nagle załomotało coś w szybę, Niupa warknęła, Pędzel zaszczekał i za oknem zmaterializowała się twarz Tadzinka, bardzo wzburzona.
Otworzyłam mu to okno, a on, zamiast witać się kulturalnie, wrzasnął tylko:
– Natychmiast chodźcie ze mną na padok. Pan komisarz też. Biegiem!
Zrobiło mi się lekko słabo, natychmiast wyobraziłam sobie nasze konie leżące pokotem w trawie, ale zanim zdążyłam zapytać Tadzia, co się stało, on już pędził z powrotem. Popędziliśmy więc za nim – psy na czele, Misiu dławiący się pierogiem i my dwie, całe w nerwach i w mące.
Na padoku – na szczęście! – nie leżał żaden koń, przeciwnie, leżał młody Misiak, a na nim siedział Rafał. Dookoła nich w zaciekawioną grupę skupiły się konie i psy.
– O, pan komisarz – zauważył Rafał, nie zsiadając z Misiaka. – Miło, że pan jest, bo pańskich dzielnych wojaków ani widu, ani słychu. Ma pan może jakieś kajdanki albo co, bo chętnie bym już wstał z tego gnoja.