Następnego poranka po tym, jak zbiorowo zaakceptowaliśmy pomysł z hippoterapią, ta wariatka – zamiast pomagać mi przy sprzątaniu po śniadaniu! – wsiadła do samochodu i pognała do Książa.

– Rozumiecie sami – rzuciła nam na odjezdnym – że nie mogę chłopakom przedstawiać naszej koncepcji przez telefon. To za poważna sprawa. Zresztą muszę im patrzeć w oczy i widzieć, jak zareagują, a przez telefon oczu nie widać. Lula, kochana, przysięgam, że jak to wszystko się rozstrzygnie, dam ci tydzień absolutnie wolnego i sama będę wszystko robić, a teraz Janeczek ci pomoże i dzieci, jak wrócą ze szkoły. Jasiu, pomożesz, prawda?

Jasio, oczywiście, skinął tylko głową z maślanym uśmiechem. Doprawdy, czy nawet on musi się maślić na widok pięknych oczu Emilki? A ona w dodatku rzuciła mu się na szyję i go wyściskała, co mu najwyraźniej sprawiło wielką przyjemność.

Za wielką!

Trzeba tę Emilkę w końcu wydać za kogoś. Tylko czy to pomoże na cokolwiek?

Pół godziny po jej odjeździe zjawił się u nas znienacka policjant Misiu, teoretycznie z wizytą towarzyską u babci Stasi. Babcia szalenie się ucieszyła, natychmiast zawołała swoją przyjaciółkę Mariannę (papużki nierozłączki to przy nich pikuś, jak powiedziałaby Emilka – co ja tak z tą Emilką!) i obie wdały się w beztroskie wyciąganie z przedstawiciela prawa tajemnic służbowych. Doprawdy, nasze staruszki łakną sensacji jak kania dżdżu!

Niestety, podkomisarz Misiu nie dał się wziąć na plewy i nie chciał opowiedzieć babciom, czym się teraz zajmuje w sensie służbowym. Zdradził natomiast bardzo wyraźne rozczarowanie z powodu nieobecności Emilki, którą, jak twierdził, pragnął odpytać o kilka szczegółów dotyczących jej byłego niedoszłego.

– Ty mi oczu nie zamydlaj, chłopcze – powiedziała do niego babcia Stasia z dużą dozą bezpośredniości. – Przecież ja doskonale widzę, jak ci się do niej oczy świecą. Powiedz lepiej, czy już masz coś na tego jej gangstera, bo my tu w nerwach cali jesteśmy o nasze konie, a nie daj Boże i o nas samych. Dzieci mamy w Rotmistrzówce!

Podkomisarz Misiu przewrócił oczyma nad filiżanką doskonałej kawy, którą im uprzejmie doniosłam.

– Pani Stanisławo…

– Możesz mi mówić babciu, jak wszyscy – przyzwoliła łaskawie babcia. – Tylko nie mąć!

– No więc proszę, niech mnie babcia zrozumie. Ja naprawdę nie mogę opowiadać nawet najbliższym osobom o tym, co robimy. Pracujemy, jak możemy. Niech się panie nie obawiają ani o konie, ani o dzieci, pilnujemy was…

– Ja tam was nigdzie nie widziałam!

– To bardzo dobrze, wcale byśmy nie chcieli być widoczni…

– Mlody szlowieku – wtrąciła nagle babcia Marianna – mnie szę wydaje, że wy wcząż nie macze nic. I wcale was tutaj ne ma. A ja panu podpowiem. Czeba udawacz, że szukacze moich brylantów, a jeszcze lepiej wcale nie udawacz, tylko naprawdę szukacz, a może przi okazji znajdżecze i będże z was pożitek. Ja szę odwdżęczę. A ten gangster będże widżal, że szę tu ludże kręcą, to da spokój koniom.

– O jakich brylantach mówimy? – zainteresował się szybciutko podkomisarz Misiu.

Marianna wdała się w obszerne wyjaśnienia, ale podkomisarz okazał daleko idący sceptycyzm, twierdząc, że skoro do tej pory brylanty nie dały o sobie znać, to raczej już nie dadzą i należy pożegnać się z nimi z godnością i ostatecznie. Chyba jej nie przekonał. Zmusiła go za to – z wydatną pomocą babci Stasi – do opowiedzenia kilku soczystych przygód z życia antyterrorystów. Podejrzewam, że wszystkie, co do jednej, były na poczekaniu wyssane z palca.

Emilka

Nie wiem, czy coś z tego będzie. Mój młodzieńczy entuzjazm został potraktowany z niespodziewanym (przeze mnie w każdym razie) chłodem. To znaczy, nawet sympatycznie się do niego odnieśli, powiedzieli, że jest im przyjemnie, że się cieszą, tratatata… ale przecież na razie nikt ich z pracy nie wyrzuca, a szefowa chociaż obrzydliwa dosyć, to jednak wciąż jeszcze płaci regularnie, klientów mają stałych i nie mogą tak nagle znikać im z pola widzenia… Jednym słowem mam się wypchać swoimi pomysłami.

Tak dosłownie tego nie powiedzieli, ale inaczej nie można było zrozumieć.

Nie, to nie. Chyba trzeba będzie w tym układzie nająć Misiaków do pomocy Jasiowi w stajni…

I narazić przez to konie! Nigdy.

Prędzej sama będę gnój wyrzucać!

A już się powoli przywiązywałam do myśli o hippoterapii dla tych różnych pokręconych dzieciaczków. Olga, z którą rozmawiałam przez telefon o tej sprawie, uznała, że pomysł jest znakomity, żadnych ośrodków hippoterapeutycznych w promieniu pięćdziesięciu kilometrów nie ma na pewno, bylibyśmy jedyni na rynku. A ona zdążyłaby jeszcze dopisać stosowny tekst w swoim nowym katalogu, w którym mamy wykupione (dzięki Krzysiowi Przybyszowi po życzliwej cenie promocyjnej) ćwierć strony z cudnymi zdjęciami księdza Pawła…

Które to zdjęcia dostaliśmy od niego za najzupełniejsze friko!

Trzeba by się księdzu odwdzięczyć i zrobić mu tę wystawę z wernisażem, jakiego świat nie widział.

Chyba będę musiała się tym sama zająć, bo coś mi się widzi, że Wiktor rozwiązuje teraz swoje ważne problemy życiowe i galeria mu nie w głowie.

Lula

Wiktor z Ewą znowu wpadli na weekend jak po ogień. Ewa wciąż zaabsorbowana sprawami uczelnianymi, ściśle doczepiona do swojej komórki i Wiktor prawie nie odrywający się od laptopa, w którym przechowuje koncepcje jakichś nadzwyczajnych chwytów reklamowych, które mają nas przekonać, że jedynie urządzenie łazienki przy pomocy firmy Piprztycka i Spółka przyniesie nam szczęście, zdrowie i gwarantowaną satysfakcję, niezależnie od tego, czy myjemy się cztery razy dziennie, czy też raz do roku około Wielkiejnocy. Aż mi wstyd było za nich, bo prawie nie zajęli się Jagódką, poświęcając jej zaledwie kilka chwil po przywitaniu. Na szczęście Kajtek czuwał, Janek też i obaj zabrali ją na superjazdę w teren, po raz pierwszy tak daleko, poza obręb Marysina.

Zapytałam Wiktora wprost, czemu z nimi nie pojechał? Jagódka na pewno chciałaby, żeby kochany tatuś zobaczył, jaki z niej dzielny rajter.

– A bo wiesz co?… Sam właściwie nie wiem – odpowiedział mi, jak na niego mało inteligentnie. – Od jakiegoś czasu wcale prawie nie odrywam się od tego cholernego komputera, chciałbym już wreszcie dopiąć wszystko na ostatni guzik, oddać babie i skasować ją na pieniądze. Dawno miałbym ją z głowy, ale parę szczegółów jej nie odpowiadało i musiałem zmieniać koncepcje. Jeżeli teraz mi będzie grymasić, to ją chyba zabiję. Ale jeżeli przyjmie, to będę miał na jakiś czas forsę i trochę spauzuję. Tylko czy w tym całym porąbanym reklamowym interesie można spauzować? Nie jest wykluczone, że moja klientka zmusi mnie do przyjęcia zlecenia od jednej takiej jej koleżansi, co to ma biznes spożywczy, ale ten biznes spożywczy przestał jej wystarczać do szczęścia i teraz koleżansia zamierza wprowadzić na rynek nowe odkrywcze pismo dla kobiet, cholera jasna by to wzięła. Dla ambitnych kobiet, takich, co to buty muszą mieć od Gucciego albo od Prady, kostiumiki od Chanel i Lagerfelda, paltociki od Armaniego, a do urządzania sobie kuchni i sypialni biorą specjalnego dizajnera, który kosi od nich za to tyle, ile przeciętny nauczyciel zarabia przez trzy lata. Z nadgodzinami. Wypisz wymaluj jak nowe Ruskie. Lula, powiedz mi, czy chciałabyś mieć kuchnię urządzoną przez dizajnera?

Pewnie że bym chciała. Takie kuchnie nie nadają się do gotowania w nich obiadów, mogłabym spokojnie urządzić strajk, bo już chwilami mam dosyć bicia kotletów! Gdyby nie Janek, chyba bym oszalała jako gosposia od wszystkiego. Janek zawsze jakoś znajduje czas, żeby mi przyjść z pomocą.

A Wiktora tak naprawdę nic nie tłumaczy. Dziecko to dziecko i nie wolno lekceważyć faktu, że właśnie nauczyło się jeździć na koniu! Nawet jeśli tym koniem jest tylko stara, leniwa, tłusta Mysza.

Emilka

Hura, hura.

Piękny Wiktorek wraz ze swoimi zniewalająco pysznymi brwiami pojawił się na horyzoncie, a Lula nic! Czyżby zaczynały owocować wszystkie nasze tajne posunięcia? Babcie wprawdzie wyparły się w żywe oczy, kiedy znienacka zapytałam je o forsę, którą inkasowały od nich Aśka z Partycją, ale kto by im tam wierzył, starym chytruskom! Zwłaszcza, że natychmiast chciały koniecznie wiedzieć, dlaczego to ja ostatnio rzucam się Jasiowi na szyję ze zdwojoną częstotliwością (faktycznie, jakoś tak się składa) i chichocząc, wysuwały różne propozycje – jak to określiły – zdynamizowania wzajemnych stosunków tych dwojga. To znaczy Luli i Jasia.

– Mein Gott – mówiła Marianna, popijając z wdziękiem herbatkę ziołową – ja już ne mogę paczecz, jak ta biedna, kochana Lula szę męczy! Kto to widżal, kochacz szę w szlowieku z rodżyną! To znaczy, ja sama kiedysz szę kochałam w takim jednym, co tu mieszkał nedaleko, on był spokrewniony z Hochbergami i miał narzyczoną, ale ja sobie nader szybko wyperswadowała taka miloszcz!

– Święte słowa, moja droga – zabasowała jej babcia Stasia, która jednakowoż nad herbatkę ziołową przedkładała ziołową nalewkę, prezent od Krzysia Przybysza. – Lula jest za dobrą dziewczyną, a Janek ma za dobry charakter, żebyśmy tak to puściły swoim torem. Bo jakby to miało iść swoim torem, to Lula raczej by Wiktorowi wybudowała mały ołtarzyk i modliła się do niego codziennie, niż zrobiła jakikolwiek krok w kierunku Janka. Ty, Emilko, też bardzo dobrze wymyśliłaś, ty się na Jasia rzucaj, ściskaj go i komplementuj, ja widzę, że Lula zaczyna patrzeć na to żabim oczkiem, może wreszcie do niej dotrze, że ma pod nosem człowieka jak kryształ! I moim zdaniem on ją chce!

Omcia popatrzyła krytycznym okiem na karafkę z nalewką, ale po drobnym namyśle podstawiła babci kieliszek.

– Może jednak ja spróbuję tego twojego specjalitetu, Stanyslawa, nalej mi, proszę oczupynkę. Tak szę mówi, oczupynkę? Sehr gut , bardzo dobrze. Ale ja mam jedna wątplywoszcz. Jeżeli Emilia będże szę Jaszowi rzucała i rzucała, to może on pomyszli, że ona szę w nim zakochała? Hę? A Emilia jest piękna dżewczyna, ja widzę, wszyscy panowie na nią paczą przyjemnie. I co to będże wtedy? Stanyslawa, Stanyslawa, żeby my czasem nie pcze… pczekombynowali? Tak Kajtek mówi, nie? Pczekombynowacz.