Co się tyczy Madame, starałem się o niej nie myśleć. Udawałem przed sobą, że jest to sprawa zamknięta, i nie zastanawiałem się, czy w ogóle będzie na balu. W każdym razie decyzja, by mimo wszystko tam iść, nie miała z nią nic wspólnego.

Rzecz zaczynała się późno, o dziewiątej wieczorem, i miała trwać do rana. Porządek przewidywał następujące punkty:

– uroczysta kolacja z alkoholem „legalnym. (płaski kieliszek szampana i lampka białego wina);

– zabawa taneczna w auli z wynajętym zespołem wokalno-instrumentalnym „Skowyczące Pantery”, zakrapiana obficie napitkiem „nielegalnym” (wódka i wino „Alpaga. przemycone zawczasu i ukryte przemyślnie w szatni i w toaletach).

Rzeczywistość zaczęła potwierdzać moje prognozy.

Tak jak przewidywałem, znalazłem się „na boku”. Nie żeby się zaraz odwracano ode mnie czy wyraźnie stroniono od mego towarzystwa, jednakże większość osób tworzyła pary lub grupy, była zajęta sobą i nastawiona bez reszty na tańce i upojenie, a nie na konwersację czy choćby wspólne żarty. Mój los dzieliły tylko brzydkie, nudne dziewczyny i mroczny Rożek Goltz, besserwisser i dziwak – geniusz matematyczny.

Snułem się bezcelowo po korytarzach i salach, w których wrzała zabawa, grając przed otoczeniem, a głównie przed samym sobą wyniosłego artystę, który gardzi pospólstwem i jego igrzyskami, który jest ponad to i „cierpi za miliony”. Brakowało mi tylko romantycznego kostiumu, najlepiej czarnego płaszcza lub czarnej peleryny, którą bym się owijał niczym René Chateaubriand lub przynajmniej Wyspiański na słynnym weselu Rydla. Niestety, prawie nikt nie zwracał na mnie uwagi, a ci, którym się to zdarzało, patrzyli na mnie kpiąco albo z politowaniem („nie pije, nie pali, nie tańczy, nie ma dziewczyny – frajer!”).

Zacząłem myśleć o wyjściu, lecz właśnie w owym czasie zobaczyłem Madame. Siedziała przy długim stole w pokoju nauczycielskim (którego składane drzwi były otwarte na oścież), otoczona z dwóch stron „ciałem pedagogicznym” i przedstawicielami komitetu rodzicielskiego. Stół był przykryty białym, wykrochmalonym obrusem, i zastawiony serwisem do kawy i słodyczy. Lśniły też na nim srebrne, dzbankowate termosy i butelki z Vermouthem. Madame miała na sobie kremową, obcisłą suknię, z dekoltem i bez rękawów, jej szyję zaś zdobiła obwódka drobnych pereł. Siedziała w centralnym miejscu i w chwili, gdy ją spostrzegłem, wznosiła właśnie toast za dalszy rozwój szkoły i… udane wakacje.

Patrzyłem na tę scenę z załomu korytarza, sam skryty przed oczami uczestników biesiady, i przyszło mi naraz na myśl: „Ona pije za wyjazd! Ona się z nimi żegna, choć oni tego nie wiedzą. To jest ostatnia wieczerza!”

I dalej, kabotyńsko, ciągnąłem wewnętrzny monolog:

„Zegnaj, boska istoto, okrutna swą urodą! Po com cię w ogóle ujrzał! O, czemuś się zjawiła na drodze mego życia! Zbyt piękna i promienna, by nie rozniecić pożaru. Zbyt dumna i daleka, ażeby go ugasić. Gdybyś tu była nie przyszła i nie dała się widzieć, mój los byłby znacznie prostszy. Tańczyłbym teraz z pewnością z jedną z mych rówieśniczek, może nawet i z samą… Lucyllą Różogrodek, w każdym razie z istotą skrojoną na moją miarę, rumianą, zziajaną, chętną, cuchnącą młodym potem, i wielce prawdopodobne, iż skradłbym jej na koniec soczystego całusa. Atak stoję tu w mroku, zbolały, zrujnowany, wyobcowany… przegrany. Wygrałaś! Lecz cóż ci po tym?… Bywaj, Królowo Śniegu! Bywaj, La Belle Victoire!”

Ruszyłem wolnym krokiem wymarłym korytarzem i wróciłem do auli, gdzie kipiała zabawa, by dalej się obnosić ze swym piętnem odmieńca. W jednym z rogów, z daleka od „Skowyczących Panter”, siedział, sam, Rożek Goltz – pochylony nad książką. Poczułem do niego sympatię i przysiadłem się doń.

– Co czytasz? – zagadnąłem.

– Wyspy fizyki – odrzekł unosząc głowę znad kartek. – Całkiem pouczające – dodał swym dziwnym stylem.

– Co to jest? – zapytałem. – Rzecz nie wygląda mi raczej na pracę naukową.

– Bo nie jest – odparł Rożek. – To są opowiadania.

– Opowiadania? – spojrzałem z większą uwagą na druk. – Czytasz opowiadania?

– A co w tym nadzwyczajnego? Jeżeli mówią prawdę… Nie czytam tylko fikcji. Zwłaszcza tych polskich bzdur, których nas tu uczono.

– To o czym jest ta prawda? – wskazałem głową na książkę.

– Masz, przejrzyj sobie, proszę – podał mi ją i wstał. – Pójdę się czegoś napić.

Wydana świeżo pozycja, jakichś dwóch polskich autorów, była zbiorem nowelek osnutych wokół faktów z życia wielkich fizyków ostatniego stulecia; w historie te wplatano przystępne wyjaśnienia ich odkryć naukowych. Pierwsza z nich, pod tytułem Panna Krüger z Hamburga, miała za temat Einsteina – jego teorię względności, koncepcję czasoprzestrzeni – i przedstawiała to wszystko przez pryzmat i na tle jego wyjazdu z Niemiec, opanowanych przez nazizm.

Zręcznie łączono wykład abstrakcyjnych idei dotyczących niejako konstytucji wszechświata, jego najpierwszych praw i zasady istnienia, z nastrojem nostalgii i żalu z powodu rozstania z kimś, czekania na jakąś wiadomość, od której wiele zależy, i zawodu, goryczy, gdy wreszcie przychodzi – zła.

Kosmos i ludzkie uczucia. Entropia, „ucieczka” gwiazd, a tu, na Ziemi – obłęd, okrutny, niszczycielski, i też, jakże inna – ucieczka.

Było to ładne i smutne, i ani się spostrzegłem, gdy dojechałem do końca. Zacząłem czytać dalej.

Nagle muzyka ucichła i przez skrzeczący głośnik ozwał się Karol Broda:

– Koleżanki! Koledzy! – grzmiał swym tubalnym głosem. – Wybiła właśnie dwunasta! Korona balu! Szczyt! Nasz ostatni egzamin… Ostatni sprawdzian!… Test!… Nasi nauczyciele, nasi surowi mentorzy raz jeszcze chcą nas wyrwać!… Spokojnie, kochani, spokojnie!… Tym razem na parkiet! Do tańca!… Prosimy! Orkiestra, tusz!

– Byleby coś wolnego! – krzyknął siwy Kadłubek. Sala buchnęła śmiechem.

– No jasne, że wolnego! – podchwycił Karol Broda. – The Beatles: Yesterday

Rozległ się krzyk radości i dzikie pohukiwania, a „Skowyczące Pantery” trąciły struny gitar.

– Boże, co za małpiarnia! – mruknął nade mną Rożek. (Czytając, nie spostrzegłem, kiedy do mnie powrócił.)

– Fakt – pokiwałem głową z niejakim roztargnieniem i znów się pochyliłem nad Wyspami fizyki.

–  Uważaj, idzie do ciebie – znów usłyszałem głos Rożka, tym razem jakby ściszony.

Podniosłem wzrok i zamarłem. Tak, to była Madame. Zakołatało mi w głowie. „Nie, przecież takie rzeczy na ziemi się nie zdarzają…”, zdążył się jeszcze we mnie odezwać Tomasz Mann, ale nie miałem czasu, by podjąć z nim dyskusję, bo oto już stała przede mną i mówiła przekornie:

– Papużki-nierozłączki. – Rzucała kpiarskie spojrzenie to na mnie, to na Rożka. – A ten to tylko by czytał! – wskazała mnie ruchem głowy. – Trudno, nie ma tak łatwo! Porywam ci przyjaciela – powiedziała do Rożka, a widząc, że się nie ruszam, zrobiła surową minę i rzekła do mnie władczo: – No proszę, na co czekasz? Odmawiasz mi tego tańca?

Wstałem i półprzytomny uniosłem lewą rękę (podobnie jak to uczynił Hipolit wobec Arycji), a gdy złożyła na niej swą prawą, chłodną dłoń, lewą zaś – na mym prawym, nieco spadzistym ramieniu, z sercem bijącym jak miot dotknąłem jej kibici.

– Yesterday, all my troubles seemed so far away… [175] - rozległ się słodki dyszkant à la Paul McCartney czołowego vocalu wśród „Skowyczących Panter”.

Zrobiliśmy pierwsze kroki. Nie szło mi to za dobrze. Byłem oszołomiony, nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Jej twarz – jej oczy i usta – miałem przed sobą nie dalej niż dziesięć centymetrów, odurzał mnie zapach jej perfum (tym razem nie Chanel, lecz równie luksusowych), a jeszcze na dobitek, jakby tych wszystkich wrażeń ciągle było za mało, palce mej prawej ręki wyczuwały pod suknią, pod jej wiotką materią, pasek i sprzączkę stanika. Mignęła mi w pamięci czamo-biała przebitka z Kobiety i mężczyzny, która ukazywała ich pierwszy, pozornie niewinny dotyk: restauracja, rozmowa, oparcie krzesła Anne; na nim spoczywa przypadkiem ręka Jeana-Louisa, stykając się z jej plecami.

„To kicz”, wołało coś we mnie, „jesteś w okowach kiczu!”

– No, weź się wreszcie w garść – powiedziała przez zęby – i zacznij mnie jakoś prowadzić! Wszyscy się na nas patrzą. Chcesz sobie narobić wstydu? A przy okazji i mnie?

Ująłem ją nieco mocniej, lecz krok plątałem dalej.

– No no, ładna historia! – nie przestawała drwić. – Żeby mój ulubieniec… najlepszy z moich uczniów… który pisywał dla mnie takie wypracowania… nie umiał dobrze tańczyć! Zresztą, co tam pisywał! Grywał na fortepianie i recytował wiersze! Występował na scenie i wcale się nie wstydził…

– Niech pani nie żartuje.

– Żartuję? Ja nie żartuję! Wyrażam tylko zdziwienie. Bo czyż nie jest to dziwne, że ktoś, jako mon élève… mój podopieczny… poddany!… – bawiła się w królową – w najgłębszym mroku nocy… – zamarłem z przerażenia, myśląc że ona coś wie o moich styczniowych podchodach śmiałego Akteona; była to jednak tylko, na szczęście, metafora: – nocy roku szkolnego… poważa się na zuchwałość zupełnie niewiarygodną i chwyta mnie za rękę, zwiódłszy pięknymi słówkami… zresztą, co mówię „za rękę”!… za przegub! za nadgarstek!… czyżby nie był świadomy natury tego gestu? – przeniknęła mnie wzrokiem i dokończyła zdanie: – że oto ten sam ktoś, jako absolwent… prymus… dojrzały mężczyzna z maturą… w rzęsistym świetle balu… i jeszcze bezprzykładnie przeze mnie ośmielony… tak się peszy i gubi, że trzeba go nieomal podtrzymywać na nogach…

– Nie jestem wcale speszony – bąknąłem robiąc obrót – najwyżej tylko…

– Co?! – wpadła mi w słowo z uśmiechem. – Trzęsiesz się cały… jak królik.

Pociemniało mi w oczach („i ty przeciw mnie, Brutusie?”). Przełknąłem jednak dumę i tańcząc coraz śmielej odpowiedziałem słowami, jakie wyrzekła do mnie w rozmowie w gabinecie:

– Przesada, gruba przesada – i chciałem mówić dalej, lecz znowu mi przerwała:

[175] Wczoraj, wszelkie zmartwienia zdawały się dalekie…