– Mais la concordance des temps était irréprochable [174] - odpowiedziałem z uśmiechem i chciałem dalej coś mówić, by jeszcze, choćby o chwilę, przedłużyć tę komunię, gdy nagle drzwi gabinetu otwarły się gwałtownie i ukazali się w nich – zdyszani, w wierzchnich okryciach – Mefisto i Prometeusz.

– Taksówka… – zaczął któryś i zamarł jak porażony, widząc, co był zobaczył.

Puściłem rękę Madame.

– Przynieście mu ubranie – powiedziała spokojnie, jak gdyby nigdy nic. – Zawsze trzeba wam wszystko polecać i przypominać?

Odeszli skonsternowani, ona zaś się podniosła, zamknęła na powrót drzwi, po czym z prawej kieszeni tweedowego żakietu wyjęła pięćdziesiąt złotych.

– Gdzie mieszkasz? – zapytała. Wymieniłem ulicę.

– Powinno ci wystarczyć – podała mi banknot z Rybakiem.

– To jest o wiele za dużo – rzekłem oszołomiony.

– Tak dobrze znasz ceny?… Skąd?… Rozbijasz się taksówkami?

– Nie trzeba się zaraz rozbijać…

– Przestań, proszę, i weź to! – przerwała mi w pół słowa, a skoro w dalszym ciągu nie wyciągałem ręki, postąpiła krok naprzód i wsunęła mi banknot do górnej kieszeni bluzy. – A teraz… adieu, mon prince.

I znów otworzyła drzwi.

32. Końcówka

Po tych wypadkach długo nie mogłem dojść do siebie. Trawiłem je w pamięci jak wąż, który połknął za dużo. Leżąc na łóżku, na wznak, z zamkniętymi oczami, raz po raz, obsesyjnie, odtwarzałem to wszystko, co zaszło w gabinecie, usiłując w tym znaleźć jakiś przewodni sens – odpowiedź na pytanie, co to właściwie było, co się właściwie stało.

Jak należy rozumieć zachowanie Madame – tę całą niebywałą, zadziwiającą odmianę? Jako rolę podjętą wskutek zdenerwowania czy lęku o stanowisko i związaną z nim przyszłość? Robienie dobrej miny do tak zwanej złej gry? Serwitut na rzecz ofiary, aby ją obłaskawić i nie dopuścić przez to, aby podniosła larum? Czy – jako zrzucenie maski? Odsłonięcie nareszcie prawdziwszego oblicza? Jeżeli zaś to drugie, cóż miałoby to znaczyć? Co kierowało nią, że poszła na ową grę, daleko wykraczającą poza ramy i formy właściwe pierwszej pomocy? Kaprys? Próżność? Ciekawość? Czy może jednak… sympatia? Utajona, tłumiona…

Gubiłem się w dociekaniach. Raz wydawało mi się, że była to z jej strony zimna, kobieca sztuczka, obliczona na efekt oszołomienia mnie i zamknięcia mi ust; za chwilę znów miałem wrażenie, że było to jednak szczere i stanowiło wyraz pewnej słabości do mnie, na której ujawnienie nie mogła lub nie chciała dotychczas sobie pozwolić, aż oto – pozwoliła, korzystając z dogodnej do tego sytuacji.

To drugie domniemanie było tak pożądane, że z czasem wzięło górę. A to wzbudziło wkrótce potrzebę potwierdzenia – dowodu, który zarazem, niejako z natury rzeczy, stanowiłby powtórzenie znanego już tematu, czyli słodkiej melodii duetu w gabinecie. Pomysł, na jaki wpadłem, aby osiągnąć ów cel, odznaczał się prostotą właściwą arcydziełom: nie iść nazajutrz do szkoły; nieobecnością wywołać niepokój o mój los i stworzyć przez to warunki dla kroków wywiadowczych – drogą telefoniczną. Jeśli zadzwoni ktoś inny – na zlecenie lub nie – przedstawić własny stan w jak najczarniejszych barwach i sprawić, by obraz ten przekazano Madame; jeśli zaś ona sama odezwie się w słuchawce, nie straszyć jej zanadto, lecz i nie uspokajać, a w każdym razie tak mówić, by ją uwikłać w rozmowę i znów z niej coś wydobyć – ton miły uchu i sercu.

Powziąwszy postanowienie, oddałem się bez reszty wymyślaniu „debiutów. oraz „list dialogowych”.

Trud ten okazał się jednak całkowicie daremny. Przez cały następny dzień nikt do mnie nie zadzwonił – ani by się dowiedzieć o moje samopoczucie, ani z innego powodu. Przełknąłem gorzki smak niespełnionej nadziei i licząc mimo wszystko na jakiś dalszy ciąg, z ręką spowitą w bandaż i tkwiącą na temblaku (co było zbytkiem dbałości o gojenie się rany) udałem się w środę do szkoły.

Wbrew moim przypuszczeniom, iż znowu, jak ostatnio, po incydencie ze Żmiją, przywita mnie w klasie przychylność, choć tym razem zapewne podszyta ironią i wścibstwem, które będę zmuszony odpierać i poskramiać, spotkała mnie obojętność, a nawet rodzaj chłodu. Nie tylko że nie zwracano się do mnie z żadnym pytaniem, ani o stan mojej ręki, ani tym bardziej o to, co działo się w gabinecie, lecz w ogóle jakby stroniono od mego towarzystwa. Zdawała się mnie otaczać dziwna zmowa milczenia. Odnosiłem wrażenie, że w mojej obecności gasną wszelkie rozmowy, a jednocześnie, że jestem przedmiotem szeptów i spojrzeń rzucanych mi ukradkowo. Zachowanie to miało znamiona urazy, zawodu. Jak gdyby towarzystwo czuło się oszukane lub wystrychnięte na dudka.

„Zdawało się, że jest z nami”, mówiły oczy i miny, „że dzieli ten sam los skrzywdzonych i poniżonych, a on tymczasem w najlepsze wiedzie podwójne życie. Jest cichym faworytem tej dumnej Francuzicy, dopuszczanym do łask, o jakich nam się nie śni! No, to teraz już jasne, dlaczego tak się stawia, na tyle sobie pozwala, i wszystko uchodzi mu płazem. Patrzcie go, paź królowej!”

W tym stanie rzeczy mój głód na „drugie danie” z Madame lub choćby na mały „deser” w postaci zapytania (na stronie oczywiście) o rekonwalescencję przerodził się niespodzianie w potrzebę znacznie skromniejszą: chciałem już tylko wiedzieć, co przyniosą najbliższe zajęcia z francuskiego. Jak ona po tym wszystkim będzie się do mnie odnosić? Jak w ogóle się zachowa? I jak to będzie widziane, a raczej – obserwowane?

Odpowiedź, jakiej w tej mierze udzieliło mi życie, nie była budująca. Madame, przybywszy do klasy, nie poświęciła mi nawet krzty zainteresowania, a potem w swym zachowaniu wróciła do formuły trzymania mnie na dystans. Skończyły się polecenia, abym poprawiał innych albo bym odpowiadał, kiedy ktoś nie potrafił. Znów jakby mnie nie było. Jak po zaborze zeszytu. Klasa zaś w dalszym ciągu pozostawała nieufna. We wszystkim widziano pozór, mistyfikację, grę. Lekceważono fakt, że nie odzywa się do mnie, nie dawano mu wiary, a „skrzydło radykalne” dostrzegło w nim nawet przejaw, o ile zgoła nie dowód, iż łączą nas stosunki co najmniej poufałe. „Nie mówi nic do niego”, zdarzyło mi się raz w szatni podsłuchać cichą rozmowę, „bo wie, że głos ją zdradzi. Jak ludzie żyją ze sobą, to słychać to potem w mowie”.

Ta atmosfera plotek, podejrzliwości i kpin mało mnie obchodziła. Trapiła mnie natomiast, i to dogłębnie, Madame – ten jej kolejny zwrot, to jakby zerwanie ze mną.

„Co się stało? Dlaczego? O co w tym wszystkim chodzi?” – odmawiałem codziennie długą litanię pytań. Wystraszyła się jednak? Poczuła się urażona? Co kryje się za tą zmianą, za tym zaniemówieniem? – A może tak to już jest? – szukałem pocieszenia w mitycznych twierdzeniach i prawdach. Może taka jest cena… bezwstydu i rozkoszy? Może w ten właśnie sposób płaci się za spełnienie? – „Poszedłeś za daleko…”, znowu odezwał się głos, mój stary, dobry znajomy. „Posmakowałeś boskości… Dotknąłeś jej… Poznałeś… Cena tego jest jedna: chmura na Pańskim obliczu… wygnanie z Raju… padół”.

Myślałem, co można zrobić, aby to jakoś wyjaśnić. Szukałem dróg odwołania. Lecz czas sposobny po temu zaczął raptem się kurczyć. Ledwo minęła studniówka, a już na horyzoncie pojawiła się meta regularnej nauki. Kończyły się zwykłe lekcje, zaczynał okres powtórzeń całego materiału tylko głównych przedmiotów, okres korepetycji i przygotowań na studia. Zbliżała się matura. Przestałem widywać Madame.

Dochodziły mnie o niej tylko pewne sygnały; a to że ma już zgodę na wprowadzenie reformy, a to że przyjmowała delegację Francuzów, a to że rozpoczęła rozmowy w kuratorium w sprawie wymiany kadry na francuskojęzyczną. Dochodziły też słuchy o rzeczach mniejszej wagi, choć akurat dla mnie ważniejsze. Zwłaszcza jedna wiadomość miała ogromne znaczenie. Otóż poczciwy Kadłubek powiedział mi w zaufaniu, że dopuszczenie do matury zawdzięczam w dużej mierze, o ile nie wyłącznie, „naszej pani dyrektor”, która wolała przyjąć dymisję „pani biolog”, niż spełnić jej żądanie względem mojej osoby. Na radzie pedagogicznej, na której „stanęła ta sprawa”, doszło do istnej burzy. A kiedy „pani dyrektor” ucięła w końcu dyskusję, forsując swoją decyzję, Żmija wstała i wyszła, głośno trzaskając drzwiami. Co do niego, Kadłubka, przyjął to z wielką ulgą – nie tylko ze względu na mnie, również ze względu na siebie, bo szczerze jej nie znosił.

Madame ujrzałem znowu dopiero podczas matury.

W granatowym blezerze, plisowanej spódnicy w szkocką, zieloną kratę i czarnych bucikach na słupku przechadzała się wolno pomiędzy rzędami ławek, przy których pisaliśmy prace. Czasami, tu i ówdzie, zatrzymywała się i spoglądała z góry na zaczerniany papier; czasami zdawała się nawet dawać komuś wskazówki albo zwracać uwagę na popełnione błędy. Przy mojej jednak ławce lub choćby gdzieś w pobliżu nie przystanęła nigdy. W ogóle jakby stroniła od rzędu, w którym siedziałem.

Wyglądała kwitnąco. Opalona, młodzieńcza. Pewnie na ferie wiosenne pojechała gdzieś w góry… Ciekawe, czy z Dyrektorem? Znów zakłuło mnie serce i nie mogłem się skupić. Aż powiedziałem sobie: „Trzeba wreszcie z tym skończyć. To nie ma żadnego sensu. Nic nie napiszesz i nie zdasz”.

Napisałem i zdałem. A nawet otrzymałem maturę z wyróżnieniem.

Nie to jednak jest ważne. Ważne jest, co się stało na balu maturalnym – w nocy świętego Jana, najkrótszej nocy w roku.

Szedłem na tę zabawę bez przekonania, niechętnie. Hałaśliwa muzyka, podniecenie i tańce, podlewane pokątnie tanim winem lub wódką, nie należały do uciech, za którymi szalałem; tego rodzaju imprezy co najmniej nudziły mnie, o ile nie męczyły. Tym razem perspektywę pogarszało to jeszcze, że moje stosunki z klasą, czy, ściślej mówiąc, z grupą, z którą niegdyś trzymałem, pozostawały chłodne i nic nie zapowiadało, by miały nagle wrócić do dawnej komitywy. Stwarzało to zagrożenie, że będę sterczał sam, nie wiedząc, co z sobą począć, z nieprzyjemnym uczuciem bezsensu i odrzucenia. Jeśli więc jednak szedłem, to po trosze z inercji – bo „wszyscy szli”, bo „się szło” – a w pewnym stopniu z przekory, z masochistycznej chęci udowodnienia sobie, że jestem wyobcowany, niezdolny do normalności, skazany na samotność.

[174] Ale następstwo czasów było bez zarzutu