Psuło mi to krew, chodziłem coraz bardziej markotny i czekałem tylko na dzień uroczystego rozdania nagród. „Wiadomo”, myślałem z goryczą, „na szkołę nie ma co liczyć. Już dawno trzeba było położyć na tym krzyżyk. Uznanie i właściwa ocena pisane mi są gdzie indziej!” – Na ile słuszne było to założenie, przekonać się miałem już za kilka dni.

Uroczystość wręczenia nagród, połączona z prezentacją krótkich fragmentów wyróżnionych spektakli, wyznaczona została na niedzielę o piątej po południu. Miejscem, w którym miała się odbyć, nie był już jednak teatr, gdzie rozgrywał się konkurs, lecz Miejski Dom Kultury, będący raczej placówką użyteczności publicznej niż świątynią sztuki. Mieściły się tam różne biura, pracownie techniczne, kawiarenka dość niskiej klasy i wielka sala konferencyjna, gdzie najczęściej odbywały się zebrania rozmaitych „aktywów”, a w weekendy – bądź smętne wieczorki rozrywkowe dla mieszkających w pobliżu emerytów, bądź hałaśliwe potańcówki dla starszej młodzieży, z reguły kończące się pijatyką i awanturami. Nie było to więc specjalnie zachęcające miejsce, a jak na moje aspiracje i oczekiwania – po prostu haniebne, uwłaczające mej artystycznej duszy. No, ale widocznie nie było innej możliwości – próbowałem to sobie jakoś wytłumaczyć -teatry o tej porze, nawet jeśli jeszcze nie grają, to gotowią się już do wieczornych spektakli, nic więc dziwnego, że nie mogły użyczyć nam swej gościny. Owszem, szkoda, że tak miła dla mnie ceremonia nie odbędzie się w wielbionym przeze mnie przybytku, lecz ostatecznie – pocieszałem się – nie to jest najważniejsze, więc nie ma się czym przejmować.

Gdy jednak w wyznaczonym dniu zjawiliśmy się na miejscu, tłumiony dotychczas żal przerodził się w poważny niepokój. Albowiem rzeczywistość, w jakąśmy wkroczyli, była rzeczywistością jak z koszmarnego snu.

Osławiona sala konferencyjna przystrojona była jak na karnawałową zabawę. Na estradzie krzątali się gorączkowo członkowie wielbionego przez okoliczną młódź zespołu big-beatowego „Poganiacze kotów”: w beatlesowskich sztybletach na wysokim obcasie, wąskich, obcisłych spodniach i krótkich marynarkach, z których wyłaziły pokraczne żaboty, podłączali kable elektrycznych gitar, stroili przerobione z radioaparatów wzmacniacze i próbowali co chwila mikrofonu chrypliwym odliczaniem „raz dwa trzy, raz dwa trzy”, co wzbudzało czasami niesamowity wizg i wibrowanie szyb w oknach.

Na widowni zaś gromadziła się najdziwniejsza pod słońcem mieszanka publiczności. Pierwsze rzędy zajmowali emeryci z pobliskiego Domu Spokojnej Starości. W rzędach środkowych i na ławkach po bokach siadali uczestnicy konkursu oraz ich licznie reprezentowane rodziny, a także delegacje ze szkół, mające zapewne robić klakę swoim wyróżnionym kolegom. Wreszcie, z tyłu sali gromadziła się tak zwana „czerń”, czyli przerośnięci uczniowie szkół zawodowych, żołnierze na przepustkach i watahy krewkich wyrostków, skorych do zaczepek i niewybrednych żartów.

Było oczywiste, co to wszystko znaczy. Nasza uroczystość została wtłoczona w istniejący harmonogram zajęć Domu Kultury. Zresztą, być może, spadała kierownictwu jak z nieba. Bo oto, z jednej strony, była wprost wymarzonym programem dla emerytów, a z drugiej, idealną formą kulturalnej pańszczyzny, jaką – zgodnie z zaleceniem ministerstwa oświaty – zawsze musiała odrobić „czerń” w zamian za huczną potańcówkę.

Rozglądałem się rozpaczliwie za ES-em i innymi członkami jury, w nadziei, że ich obecność, jeśli nawet nie podniesie znacznie rangi imprezy, to zapewni jej przynajmniej jaką taką powagę. Daremnie. Prospero zdjąwszy swój płaszcz, rozpłynął się jak kamfora.

Wkrótce spostrzegłem natomiast innego aktora, lalusiowatego gładysza, znanego zresztą głównie nie z teatru czy filmu, lecz z najpodlejszych programów rozrywkowych w rodzaju „Zgaduj Zgaduli” czy „Podwieczorku przy mikrofonie”. Mężczyzna ten, ubrany w czarny garnitur, lakierki, białą non-ironową koszulę i pretensjonalną muszkę, kręcił się nerwowo przy estradzie, rozmawiał z organizatorami i zapisywał coś w notesie. Nie ulegało wątpliwości, że to on właśnie będzie prowadził całą imprezę.

No, i zaczęło się. Wypomadowany pajac wskoczył tanecznym krokiem na estradę, chwycił mikrofon i przystąpił do swej konferansjerskiej błazenady. Mizdrzył się, dowcipkował i pławił w duserach pod adresem widowni. Było to w najgorszym, tandetnym stylu, sala jednak cieszyła się i biła mu brawo.

Procedura wręczania nagród odbywała się według następującego schematu: konferansjer wywoływał zespół na estradę (zaczął od najniższej lokaty), dokonywał – z kartki – prezentacji poszczególnych osób biorących udział w spektaklu, po czym – modulując głos na podobieństwo amerykańskich showmanów – obwieszczał wynik, czyli za co lub którą nagrodą zespół został uhonorowany. W tym momencie perkusista „Poganiaczy kotów” wykonywał hałaśliwy tusz na werblu i talerzu, konferansjer wręczał komuś z zespołu dyplom i zaraz usuwał się na bok, zostawiając laureatów samych na scenie, po to, by zademonstrowali oni swój kunszt jakimś popisowym numerem. Wreszcie, gdy i ta część rytuału dobiegała końca, następował – jakże dobrze mi znany skądinąd – przerywnik muzyczny (witany owacyjnie głównie przez tylne rzędy widowni), czyli jakiś utwór big-beatowy w wykonaniu „Poganiaczy kotów”.

Upiorne to było widowisko. Najgłupsze akademie szkolne i najczarniejsze momenty Festiwalu Chórów nie umywały się do tego, co rozgrywało się oto przed naszymi oczami. Groteska, parodia, absurd… – nie, żadne z tych słów nie oddaje w pełni idiotyzmu owej tragifarsy. Po plecach ściekał mi zimny pot zażenowania i wstydu.

„Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Po co mi było to wszystko? – lamentowałem w duchu.

Tymczasem nieubłaganie zbliżała się nasza kolej. Nie wiedziałem, co czynić. Nie wyjść na estradę? Nie przyjąć nagrody? Odmówić wykonania fragmentu spektaklu? Na taką ostentację nie potrafiłem się zdobyć. – Ostatecznie o biegu wypadków zadecydował żywioł improwizacji.

Kiedy nadeszła w końcu najpotworniejsza chwila, gdy konferansjer, wspiąwszy się na najwyższy diapazon swoich możliwości głosowych, wywołał nas na estradę, jeden z moich partnerów (dokładnie: Prometeusz) szepnął do mnie, podnosząc się z miejsca:

– Rób, co chcesz, ale na nas nie licz. My tu nie wystąpimy.

– Biorę wszystko na siebie – wycedziłem przez zęby jak kapitan okrętu idącego na dno. – Po wręczeniu dyplomu możecie zejść ze sceny.

Staliśmy jak skazańcy w jaskrawym świetle reflektorów, konferansjer, zerkając do kartki, bredził coś o „wysokich walorach artystycznych. naszego spektaklu, a ja, patrząc w głąb widowni, tam gdzie tłoczyła się „czerń”, myślałem z autoironią:

„Czekają z obłudną pokorą, aż skończy się ta bzdura, by móc się wreszcie zanurzyć w odmętach potańcówki. Tak samo jak myśmy czekali na finał konkursu chórów. Racja jest po i c h stronie.} a tu jestem zakałą i żałosnym frajerem. Gdy tylko zejdę ze sceny i publiczność opuści salę, usuną czym prędzej krzesła, żeby zrobić parkiet, i pod dyktando ‘Poganiaczy kotów’ rzucą się w wyuzdane, najwymyślniejsze tany. I będzie to i c h tryumf, to będzie ich no morę.

Myśli te działały na mnie przygnębiająco, zarazem jednak stały się niespodziewanym wyzwaniem.

Nie, nie dać im satysfakcji! Nie pozwolić, by bawili się moim kosztem, a w każdym razie sprawić, by m n i e wyłączyli z tego, co mają w pogardzie! Niech się bawią, jak chcą, niech drwią – i jak najsłuszniej – z Przeglądu Scen Amatorskich, ale ode mnie – wara.

Nagle zrozumiałem, że to oni właśnie są najwyższym arbitrem. Zadawać szyku przed takimi jak ja, podbić serca emerytów z pierwszych rzędów, ba! oczarować nawet samego ES-a – nie, to nie była wielka sztuka. Albowiem wszyscy oni, tak czy inaczej, grali w tę samą grę. Natomiast zawładnąć „czernią”, wyłażącą w dodatku ze skóry, by oddać się za chwilę karczemnym bachanaliom – o tak, to była sztuka, i to nie byłe jaka.

– A teraz przed państwem – wrzasnął konferansjer – laureaci pierwszej nagrody. Zdobywcy tegorocznej Złotej Maski! Brawo! -I wybiegł za kulisy.

– Brawo koniec! – odezwał się jak echo kpiarski ryk z tyłu sali. Dyskretnym, lecz władczym ruchem głowy dałem znak zespołowi, żeby opuścił scenę. Następnie zrobiłem kilka kroków naprzód i przysłaniając oczy kabotyńskim gestem przed rażącym światłem reflektorów, z dozą zniecierpliwienia w głosie wydałem polecenie:

– Światło, proszę.

Stary elektryk, którego poznałem jeszcze w teatrze podczas eliminacji i który zawiadywał teraz oświetleniem, w mgnieniu oka zrozumiał, o co mi chodzi. Wygasił wolno wszystkie aparaty, zostawiając tylko jeden – punktówkę wycelowaną dokładnie w moją twarz i tułów.

I wtedy, najzwyklejszym tonem, jaki potrafiłem z siebie wydobyć, zupełnie tak, jakbym zaczął mówić coś od siebie, a nie monolog wierszem, rozpocząłem swój popisowy numer:

Cały świat to scena,
A ludzie na nim to tylko aktorzy.
Każdy z nich wchodzi na scenę i znika,
A kiedy na niej jest, gra różne role
W siedmioaktowym dramacie żywota…

Mówiłem ten tekst zimnym, beznamiętnym tonem, stwarzającym wrażenie, że chyba od urodzenia pozbawiony jestem wszelkich złudzeń, co do natury tego świata i życia, i jedynym uczuciem, jakie mi towarzyszy, jest obrzydzenie i wzgarda. W tym sposobie mówienia była zarazem jakaś wyniosła arogancja. Można by pomyśleć, iż nie mówiłem wcale wiersza, lecz najbezczelniej szydziłem z siedzącej przede mną publiczności. Przy każdej kolejnej odsłonie ludzkiego żywota, wyławiałem wzrokiem na sali coraz to inną wiekiem grupę osób i do niej kierowałem sarkastyczny portrecik kreślony przez szekspirowskiego Jakuba. Lecz spoza tego wszystkiego przezierało coś jeszcze, komunikat takiej mniej więcej treści:

Oto więc jak wyglądacie. Każdy z was, bez wyjątku. Ze mną zaś jest inaczej: mnie to nie obejmuje. Bo choć mam ileś tam lat, choć też jestem w jakimś wieku, nie pełnię żadnej z ról, które tu przedstawiono. Czyż jestem niemowlęciem śliniącym się przy piersi? Zgoda, nikt z nas tu nie jest. Nie jestem jednak też uczniem, leniwie czy ślimaczo wlokącym się do szkoły. Najlepszym na to dowodem jest choćby to, że tu stoję i robię to, co robię. Nie jestem też jeszcze kochankiem, co bucha jak piec namiętnością, ani swarliwym wojakiem, skorym do zwady i przekleństw. Na pewno zaś już nie jestem spasionym, tłustym sędzią szukającym wygody, a już tym bardziej starcem czy zdziecinniałym dementem.