Zebranych ogarnął istny szał. Zaczęli tańczyć, podrygiwać, miotać się jak w konwulsjach. A na estradę wskoczył jeszcze jeden kolega, z obsługi technicznej, podstawił mi krzesło (dotąd grałem na stojąco), włożył mi na oczy czarne okulary – żeby mnie upodobnić do Raya Charlesa, i podsunąwszy pod same usta mikrofon, szepnął namiętnie:

– Daj ocal! Nie wstydź się!

Czy mogłem pozostać nieczuły na tak sformułowane wezwanie? Nie, ta prośba, nabrzmiała wolą rozognionego tłumu, była silniejsza niż powrósła wstydu, które dławiły mi gardło. Więc – zacisnąwszy powieki, dobyłem głosu i zachrypiałem w mikrofon:

Hit the road Jack
and don’t you come back no more. . [1]

A roztańczona sala, jak doskonale zgrana ze mną grupa wokalna, podjęła natychmiast te słowa, nasycając je własną, pełną determinacji treścią:

No more no more no more!

Mało kto rozumiał, o czym mówi tekst tej pieśni – angielski nie stał w naszej szkole na wysokim poziomie – te dwa słówka jednakże, wspinające się rytmicznie po szczeblach molowego trójdźwięku w przewrocie kwart-sekstowym, ta pięknie brzmiąca dla polskiego ucha zbitka „no more” była zrozumiała dla wszystkich. I skandowano ją z pełną świadomością jej znaczenia.

Już nie! Już dość! Już nigdy, nigdy więcej! Już nikt nie będzie wył, a my nie musimy już słuchać! Precz z festiwalem chórów i zespołów wokalnych! Niech sczeźnie „Złoty Słowik” i „Tercet egzotyczny”! Eunucha niech trafi szlag, dont let him come back no more…

No more no more no more!

I gdy w narkotycznym zapamiętaniu, po raz nie wiem już który, wykrzykiwano z ulgą i nadzieją te słowa, do sali wpadł jak bomba nasz nauczyciel śpiewu i – czerwony na twarzy, jakby za chwilę miał dostać ataku apopleksji – wrzasnął swoim piskliwym głosem:

– Co tu się dzieje, do jasnej cholery!

I właśnie w tym momencie zdarzyło się coś, co zdarza się na ogół tylko w wyobraźni lub w dobrze wyreżyserowanych filmach – jeden z owych nielicznych cudów, jakie trafiają się człowiekowi w życiu.

Jak dobrze wiedzą ci, co mają w pamięci przebój Raya Charlesa, w ostatnim takcie podstawowej frazy (ściśle, w drugiej jego połowie), na trzech synkopowanych dźwiękach, niewidomy śpiewak murzyński łamiącym się kogucio głosem zadaje błazeńskie pytanie What you say?” - dosłownie znaczące „Co mówisz?”, a faktycznie: „Jaki przepraszam?”, lub „Coś ty powiedziała?” (zwraca się z tym do wokalnej partnerki, która gra rolę kobiety wyrzucającej go z domu). Ta pytajna eksklamacja, zapewne dlatego, że kończy się dominantą, jest – w sensie muzycznym – rodzajem puenty, jednym z owych czarodziejskich momentów w fizyce, na który podświadomie się czeka i który, gdy przychodzi, wywołuje rozkoszny dreszcz.

Otóż tak się złożyło, że straszliwy krzyk dał koniec przedostatniego taktu frazy. Na więcej niż sekundę. Uderzyłem dwa pierwsze tony ostatniego taktu (będącego zarazem kolejnym nawrotem wiadomej introdukcji) i wykrzywiając twarz w kpiarskim grymasie kogoś, kto udaje, że czegoś nie dosłyszał, zapiałem w stronę Eunucha stojącego wśród oniemiałej naraz sali:

– What you say?

Tak, to było to! Sala ryknęła śmiechem oczyszczającej radości. Dla Eunucha jednak było tego za wiele. Jednym susem dopadł mnie przy fortepianie, zrzucił brutalnie z krzesła, zatrzasnął klapę fortepianu i wycharczał jedną ze swoich straszliwych pogróżek:

– Drogo cię będzie kosztował ten popis smarkaczu! Będziesz się śmiał, ale baranim głosem! W każdym razie ze śpiewu już masz niedostatecznie. I nie mam pojęcia, jak zdołasz poprawień stopień przed końcem roku.

Był to ostatni występ naszego „Modern Jazz Quartet”. Następnego dnia został on dyscyplinarnie rozwiązany, mnie zaś, za moją, bądź co bądź, błyskotliwą solówkę, uhonorowano dodatkowo tróją ze sprawowania.

3. Cały świat to scena

Krótka historia naszego zespołu wraz z zamykającym ją incydentem zdawała się potwierdzać ostrzeżenia nauczycieli przed próbami naśladowania dawnych roczników. Oto coś, co w sposób uderzający kojarzyło się z rozpamiętywanymi przez nich historiami z dawnych lat i co w ich opowieści z pewnością miałoby rumieńce i powab, w danej rzeczywistości okazało się naprzód nijakie, potem – głupawe, a wreszcie, gdy przez moment zamigotało pewnym blaskiem, natychmiast się skończyło, i te sromotnie.

Mino to nie i dałem jednak za wygraną i z nadejściem nowego roku podjąłem kolejną próbę stworzenia magicznej rzeczywistości.

Był to czas mojej pierwszej fascynacji teatrem. Od kilku miesięcy nic innego mnie nie interesowało. Znałem cały repertuar w mieście; na niektóre spektakle chodziłem po kilka razy; niczym zawodowy recenzent nie opuszczałem żadnej premiery. Poza tym zaczytywałem się dramatami, pożerałem wszelkie dostępne czasopisma teatralne i studiowałem biografie słynnych aktorów i reżyserów.

Żyłem w stanie zauroczenia. Tragiczne i komiczne losy bohaterów scenicznych, uroda i talent wykonawców, ich brawurowe sceny lub monologi, ich olśniewające błazenady, gra świateł zmieniająca w mgnieniu oka rzeczywistość sceny, tajemniczy półmrok, oślepiający blask, zagadka kulis, w których znikają postaci, ciemność i nastrojowy gong przed rozpoczęciem aktu i wreszcie radosny finał: owacja widowni i ukłony artystów, w tym również i tych, którzy jako postaci zginęli właśnie przed chwilą – cały ten świat iluzji działał na mnie zniewalająco i mógłbym w owym czasie nie wychodzić z teatru.

Postanowiłem spróbować własnych sił. Jak to jest – być na scenie i czarować innych? Hipnotyzować ich wzrokiem, mimiką, głosem. I w ogóle – zrobić spektakl. – Niepomny niedawnych kłopotów, jakich przysporzył mi „Modern Jazz Quartet”, założyłem szkolny zespół teatralny.

Droga, na którą wkroczyłem, nie była usłana różami. Przeciwnie, jeżyła się od trudności i zdradliwych wybojów w znacznie większym stopniu, niż gdy się grało jazz. Uprawianie muzyki, na jakimkolwiek poziomie, zakłada określone, wymierne umiejętności – już samo ich posiadanie stanowi rękojmię przynajmniej podstawowego efektu. Tymczasem sztuka teatru, z pozoru łatwiej dostępną jeśli ma w końcu wydać czarodziejski owoc, a nie stać się podstępnie źródłem ośmieszenia, wymaga bardzo szczególnych zdolności i kolosalnej pracy. Z tych właśnie powodów musiałem mocno trzymać się na wodzy, by duch rozczarowania nie sparaliżował mych działań. Bo to, z czym miałem do czynienia, nie tylko daleko odbiegało od moich nadziei i marzeń, lecz wystawiało mój afekt do boskiej Melpomeny na najwyższą próbę.

Każdy, kto choćby raz brał udział w przedstawieniu, wie, czym są próby, zwłaszcza próby wstępne, i jak zniechęcająco działa wszelka połowiczność – brak dekoracji, kostiumów, świateł, rekwizytów, niedostateczna znajomość tekstu na pamięć, drętwa intonacja, niezdarne ruchy i gesty. By jednak wyrobić sobie pojęcie o rozmiarach mojej męki, należy wymienione powyżej elementy pomnożyć jeszcze przez współczynnik szkolnej amatorszczyzny i brak głębszej motywacji wśród uczestników przedsięwzięcia. Niby ufali mi i – łudzeni przeze mnie rozmaitymi mirażami – wierzyli, że w końcu do czegoś dojdziemy i że się to opłaci, z drugiej strony jednak, widząc to samo co ja, coraz to popadali w zwątpienie, a to pociągało za sobą dalszy spadek poziomu i chęć natychmiastowej rezygnacji.

– Marnujemy tylko czas – mawiano w takich momentach. – Nic z tego nie wyjdzie, tylko się ośmieszymy. A jeśli nawet wyjdzie, to ile razy możemy wystąpić? Raz? Dwa? Warto tyle zachodu dla jednego występu?

– Warto – odpowiadałem. – Jeżeli się uda, to nawet dla jednego momentu warto. Wiem coś na ten temat… – (Miałem, naturalnie, na myśli łabędzi śpiew „Quartetu”.)

– E tam, takie gadanie… -machano na to ręką i rozchodzono się w milczeniu.

Wreszcie, po wielomiesięcznych przygotowaniach, dziesiątkach zmian obsadowych i koncepcyjnych, po niezliczonych załamaniach nerwowych i desperackich zrywach, gdzieś pod koniec kwietnia – spektakl przybrał ostateczną formę. Był to montaż wybranych scen i monologów z najsłynniejszych dramatów od Ajschylosa do Becketta. Zatytułowany Cały świat to scena, trwał niecałą godzinę i tchnął najczarniejszym pesymizmem. Zaczynało się to od monologu Prometeusza przykutego do skały; później szedł dialog pomiędzy Kreonem i Hajmonem z Antygony; dalej kilka gorzkich urywków z Szekspira, w tym monolog Jakuba z Jak wam się podoba o siedmiu okresach życia ludzkiego (zaczynający się od słów wziętych na tytuł całości); następnie finał Mizantropa Moliera, początkowy monolog Fausta i fragment jego dialogu z Mefistofelesem; a wreszcie, na zakończenie, kawałek monologu Hamma z Końcówki.

Scenariusz ten, przedłożony szkolnym władzom do wglądu, nie został zatwierdzony.

– Dlaczego to takie ponure? – wybrzydzał wicedyrektor, chudy, wysoki mężczyzna o ziemistej twarzy i wyglądzie gruźlika, przezywany Soliterem.

– Gdy czyta się to wszystko, to się żyć odechciewa. Nie możemy tolerować w szkole defetyzmu.

– To jest klasyka, panie dyrektorze – broniłem swojego dzieła. – Prawie wszystko lektury obowiązkowe. Ja nie układałem programu dla szkół.

– Nie zasłaniaj się programem – krzywił się wicedyrektor, przerzucając skrypt kartka po kartce. – Teksty dobrane są tendencyjnie. Tak żeby podać w wątpliwość wszelkie wartości i zniechęcić przez to do nauki i pracy. O, proszę – zatrzymał się na stronicy z monologiem Fausta i odczytał jego pierwsze linijki:

Choć filozofię studiowałem,
medyczny kunszt, arkana prawa
i teologię tez, z zapałem godnym,
zaiste, lepszej sprawy,
na nic się zdały moje trudy –
jestem tak mądry jak i wprzódy!

– No? I co to znaczy? Że nie warto się uczyć, bo i tak się do niczego nie dojdzie, tak? I ty chcesz, żebyśmy temu przyklasnęli?!

[1] Zabieraj się, Jack i nic wracaj już…