Kim w takim razie jestem? I czemu się nie mieszczę w ramach tego obrazu?

Otóż mnie tutaj nie ma, bo jestem samym zwierciadłem, w którym odbija się świat. Jestem czystą źrenicą, ironią, artyzmem, sztuką, a to jest – poza życiem.

Cisza, jaka panowała, gdy mówiłem ostatnie linijki, była prawie absolutna. Żadnych kaszlnięć, szmerów, nie mówiąc już o ostentacyjnych hałasach. „No, udało się. – odetchnąłem z ulgą. „Cokolwiek sobie myślą, siedzą cicho. Ujarzmiło ich słowo Szekspira. Wygrałem…

Oklaski, którymi nagrodzono mój występ, nie były może owacyjne (bądź co bądź, miał on w sobie coś obraźliwego), lecz szczere i pełne respektu. Ukłoniłem się uprzejmie i już miałem zamiar zejść z estrady, gdy wpadł na nią z powrotem konferansjer, chwycił mnie za przegub prawej ręki (tak jak czynią to sędziowie ringowi z zawodnikami tuż przed ogłoszeniem werdyktu), nie pozwalając w ten sposób mi odejść i krzyknął do podnoszącej się już z miejsc widowni:

– Chwileczkę, proszę państwa, chwileczkę! To jeszcze nie koniec! Jeszcze jedna, wspaniała niespodzianka!

„Co znowu wymyślił ten błazen? pomyślałem ze zgrozą. „Czego on jeszcze ode mnie chce?”

– Otóż nasz wspaniały szekspirysta – kontynuował tymczasem pełną parą wodzirej – otrzymuje jeszcze specjalną nagrodę indywidualną. A ufundował ją, proszę państwa, nie kto inny jak sam przewodniczący jury, nasz kochany, niezrównany Prospero!

Serce zabiło mi nieco raźniej, a nawet uśmiechnąłem się w duchu do siebie. No no, indywidualna nagroda od ES-a, nawet w tak żałosnych okolicznościach, to jednak jest coś!

– Proszę państwa! – prowadzącemu nie zamykały się usta. – Takie rzeczy nie zdarzają się często! To jest fakt, który z pewnością przejdzie do historii teatru. Ufundowaną nagrodą zaś jest… – sięgnął do prawej kieszeni marynarki – jest, proszę państwa… – zawiesił dramatycznie głos, po czym, podnosząc jednocześnie obie ręce do góry, jedną wraz z moją, a drugą z wyciągniętym z kieszeni przedmiotem, zawył: – ZEGAREK NA RĘKĘ MARKI RUHLA!

Poczułem, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa, konferansjer jednak mocno trzymał mnie za przegub wzniesionej wysoko prawej ręki i nie pozwolił osunąć się na ziemię.

– Brawo Ruhhhla! – odezwały się chrypliwe, rozbawione wrzaski z końca sali, w których z naciskiem, niepoprawnie, eksponowano „h”, co miało dodawać pikanterii.

Zęby pojąć, dlaczego był to dla mnie tak straszliwy cios, trzeba wiedzieć coś niecoś na temat zegarków Ruhla.

Otóż zegarek Ruhla, produkowany w Niemczech Wschodnich, zwanych pogardliwie Enerdowem lub Enerdówkiem, był w owym czasie najtańszym – i to uderzająco – dostępnym zegarkiem w Polsce. Oczywiście, w tym fakcie nie było jeszcze nic złego. Niestety, w ślad za ową podejrzanie niską ceną szła niebywale niska jakość. Ruhle psuły się na ogół już po kilku tygodniach użytkowania, a co jeszcze zabawniejsze – nigdy nie chodziły punktualnie. Ich niefortunni posiadacze zawsze mieli je nastawione o ileś minut naprzód lub wstecz i w celu ustalenia aktualne] godziny dokonywali skomplikowanych przeliczeń. Lecz o złej sławie Ruhli nie decydowała sama fatalna jakość. Niewydarzonych produktów było w tym czasie wiele, a jednak nie o każdym krążyły dowcipy. Ruhla zawdzięczała swą wyjątkową pozycję rozlicznym – nachalnym i żałosnym – akcjom reklamowym. O Ruhli było głośno w radio i telewizji, w programach rozrywkowych i na zawodach sportowych. Ruhla była jedną z najczęściej wręczanych nagród lub upominków na rozmaitych quizach i turniejach dla plebsu. Ulicami miasta jeździł samochód z głośnikiem na dachu, z którego wrzaskliwy głos w następujący sposób zachęcał do wzięcia udziału w jednej z najpopularniejszych w owym czasie imprez masowych:

„Zgaduj-zgadula”, „Zgaduj-zgadula”!
Zagraj i wygraj zegarek Ruhla!

Gmin reagował na to natrętne wciskanie mu kitu układaniem niezdarnych anegdot lub kpiarskich wierszowanych sentencji w rodzaju:

Za zegarek marki Ruhla jednej nocy nie przehulasz.

Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze sprawa samej nazwy, a ściślej – jej pisowni. Odczytywana po polsku, bez uwzględnienia reguł niemieckiej wymowy, mieniła się pewną dwuznacznością, co stanowiło niewyczerpane źródło uciechy pospólstwa – i to dopełniało reszty.

Krótko mówiąc, publiczne obdarowanie mnie tym osławionym cudem techniki enerdowskiej (nota bene, nie znajdował się on nawet w pudełku, lecz w celofanowej torebce spiętej ordynarną miedzianą zszywką) upokarzało mnie w sposób nieznośny.

Zażenowany do granic wytrzymałości, schowawszy przeklęty zegarek czym prędzej do kieszeni, zszedłem ze sceny i rzuciłem się do wyjścia, chcąc jak najszybciej zniknąć z pola widzenia rozradowanej gawiedzi. W drzwiach jednak zatrzymał mnie jakiś osobnik o ospowatej twarzy, odciągnął na stronę i podsuwając jakiś papier, powiedział:

– Trzeba tu pokwitować odbiór.

A gdy, pośpiesznie złożywszy swój podpis, znów rzuciłem się do ucieczki, krzyknął za mną zniecierpliwionym głosem:

– Halo! Chwileczkę! Masz tu jeszcze gwarancję!

Wracałem do domu w stanie skrajnego upodlenia, w kółko przeżywając ostatnie chwile minionej właśnie imprezy.

Oto, gdy najgorsze było już właściwie za mną, gdy – jakimś niepojętym cudem – wyszedłem z opresji w miarę obronną ręką, padł cios, jak gdyby już po gwizdku, który powalał mnie na deski. Kojarzyło mi się to z dramatycznymi scenami z różnych filmów i sztuk, w których niezagrożony już, zdawałoby się, bohater ginie jednak w ostatnim momencie, rażony przypadkową lub zdradziecką kulą zza węgła.

Zastanawiałem się też nad intencjami ES-a. – O co mu chodziło? Czy, pozwoliwszy mi przez chwilę pobyć ze sobą na wyżynach, chciał strącić mnie przewrotnie w otchłań pospolitości, żeby nie przewróciło mi się w głowie? Czy był to odwet za moment przewagi, jaką nad nim zdobyłem, zaskakując go nagłą improwizacją? I czy owo zmrużone po łobuzersku oko, gdy widziałem go po raz ostatni w foyer teatru, stanowiło już zapowiedź tej zemsty? – Gubiłem się w domysłach.

W końcu jednak doszedłem do wniosku, że jego motywy były znacznie prostsze. ES chyba rzeczywiście mnie polubił i chciał mnie jakoś uhonorować, i wyobrazić sobie, że upominek w postaci zegarka będzie przezabawną aluzją do mojego spóźnionego zgłoszenia, a zarazem upamiętnieniem tej okoliczności. Ponieważ zaś był patologicznym sknerą (o czym też krążyły legendy), wybrał najmniej bolesne dla siebie rozwiązanie – kupując najtańszą Ruhlę. Nie sądzę, by przyszło mu na myśl, jak straszliwe zniszczenie posieje to w mojej duszy.

W każdym razie ja, żeby się z tego wszystkiego jakoś otrząsnąć i oczyścić, musiałem coś z tym fantem zrobić. I było dla mnie jasne, że tym razem żaden kompromis absolutnie nie wchodzi w grę. Przekazanie komuś zegarka, oddanie go biednym, nawet pozostawienie na ulicy, żeby ktoś go znalazł – nie, żadne z tych rozwiązań nie dawało mi satysfakcji. – Zegarek trzeba było zniszczyć, zwrócić go niebytowi.

Starannie wybrałem miejsce egzekucji: środek placu Komuny Paryskiej (przed wojną Placu Wilsona), będącego zarazem skrzyżowaniem trzech ulic, które nosiły imiona trzech narodowych wieszczów: Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego – tych właśnie, których tekstów zabrakło w moim scenariuszu, co niezawodnie wytknął mi wicedyrektor. To im składałem teraz w ofierze tę marną, zachodnią błyskotkę (przynajmniej w geograficznym sensie), której dorobiłem się na zdradzieckim kosmopolityzmie.

Wyjąłem zegarek z celofanowej torebki, rozciągnąłem w dwie strony jasnobrązowe paski i – cyferblatem do góry – ułożyłem go na tramwajowej szynie. Cykał głośno, wskazując punktualnie godzinę dziewiątą.

Cofnąłem się kilka kroków i usiadłem na pobliskiej ławce. Po paru minutach nadjechała piętnastka – zmierzająca w kierunku Śródmieścia. Rozległ się krótki trzask, powtórzony jak echo przez kolejne koła wagonów. Wstałem i na powrót podszedłem do miejsca kaźni. Na lśniącej szynie leżał sprasowany metalowy krążek inkrustowany jak mozaika drobinami szkła, ujęty z dwóch stron w stwardniałe zaskakująco rzemyki ze skaju. Podniosłem tę martwą, zmumifikowaną niejako formę i przyjrzałem się jej z ciekawością. Cały mechanizm stopiony był w jedną, zbitą masę. Śladu wskazówek, bocznego pokrętła ani jednej cyfry na tarczy. Jedynie gdzieś u góry, straszliwie zniekształcony, ledwo dający się rozpoznać, niemniej widoczny w mętnym świetle latarni, błyszczał srebrnymi literkami niepokonany napis „Ruhla..

Pokiwałem z politowaniem głową, po czym ruszyłem wolnym krokiem do rogu Mickiewicza i tam zwłoki zegarka, owinięte w całun gwarancji i włożone na powrót w celofanową trumnę, wrzuciłem do studzienki w rynsztoku.

4. Chleb nasz powszedni

Bezwzględny, okrutny wręcz sposób, w jaki odciąłem się od niefortunnej przygody teatralnej, przyniósł mi pewną ulgę i spodziewaną katharsis, na dłuższą jednak metę nie zdołał mnie już uzdrowić. W duszy kilkunastoletniego chłopca, którym byłem, nieodwracalnie coś pękło i obumarło. Ostatecznie zwątpiłem, że może mi się przytrafić coś nadzwyczajnego, coś na miarę owych dawnych, niedoścignionych czasów i że będzie to równie piękne jak w opowieściach dorosłych.

Wraz ze zwątpieniem przyszła inercja i pustka. Nie żebym zaraz stracił wszelkie zainteresowania lub popadł w stan otępienia – dalej wielbiłem teatr, chodziłem na koncerty i pożerałem książki – w szkole jednak ze wszystkiego się wyłączyłem; robiłem tylko to, co do mnie należało i nic ponadto. Żadnych kółek zainteresowań, żadnej nie wymaganej aktywności, żadnego udziału w czymkolwiek nieobowiązkowym.

Lekcje. Powrót do domu. Samotność. Milczenie. Sen.

Postawa ta czy stan ducha, paradoksalnie, pozwoliły mi bliżej poznać otaczającą mnie rzeczywistość. Albowiem gdy działałem – czy to jako pianista w jazzowym kwartecie, czy jako reżyser i aktor w teatralnym zespole – nie zważałem zupełnie na to, co się wokół mnie dzieje. Byłem wtedy myślami bez przerwy gdzieś indziej. Na próbie, na koncercie, na scenie, w marzeniu. Odkąd zaś nie absorbowała mnie już tego rodzaju działalność, cała moja uwaga skupiła się na sprawach, którymi mały świat szkoły, czy raczej: dorastającej młodzieży, żył intensywnie na co dzień.