Przywdział na twarz błazeńsko srogą minę, postąpił krok w stronę sekretarki i wyciągnął ku niej ramiona w hipnotyzującym geście:

Masz mnie usłuchać, okrutna królowo!

Ten śmiały młodzian ma być dopuszczony!

Na te słowa sekretarka po prostu rozpłynęła się w przypochlebnym zachwycie i rzekła, wpadając mimowolnie w rytm szekspirowskiego wiersza:

Ma się rozumieć, panie profesorze!

Na to z kolei rozkrochmalił się ES. Rozłożył ręce w geście oczarowania i, rozanielony na twarzy, zakwilił jedną ze swoich słynnych intonacji (karykaturalnie, groteskowo słodką):

– Jak ślicznie!… – Po czym przytulił sekretarkę po ojcowsku i zaczął ją gładzić po głowie, a ona dostała wypieków na twarzy i szczerzyła zęby w nerwowym, szerokim uśmiechu, pełnym słodyczy i zawstydzenia.

Do domu wracałem jak na skrzydłach. Bądź co bądź, w ciągu niespełna piętnastu minut spadła na mnie lawina przeżyć, z których każde można by trawić co najmniej parę dni. – Poznałem osobiście ES-a!… Bawiłem się z nim, jakbym grał z nim na scenie!… Oczarowałem jak sztukmistrz!… No, ale przede wszystkim zostaliśmy zakwalifikowani do konkursu, i to w jak efektownym stylu! – Rozpierała mnie radość i mocne poczucie, że oto moja godzina nareszcie wybiła. Po tak niezwykłym początku, po tak radykalnym odwróceniu się losu nie mogło nastąpić nic innego jak tylko dalszy wzlot.

Spotkałem się niezwłocznie z kolegami z zespołu i, nie szczędząc w słowach środków dopingujących, opowiedziałem im, co zaszło i co to dla nas znaczy.

– Mam przeczucie, że wygramy ten konkurs – kończyłem namiętnie swoją mowę zagrzewającą do walki. – Wyobraźcie sobie tylko minę Soli-tera, jak się o tym dowie. Będziecie chodzić w glorii!

Po raz pierwszy robili wrażenie naprawdę przekonanych. Nasz spektakl jako zgłoszony „w ostatniej chwili” wyznaczony został na koniec Przeglądu. Mieliśmy więc możność poznania całej konkurencji, nim przyszła kolej na nas. Uznałem to jednak za niepożądane. Jeśli występy innych okazałyby się dobre, a zwłaszcza bardzo dobre, mogłyby zasiać w nas zwątpienie we własne siły i podciąć nam skrzydła; jeśliby zaś okazały się słabe, a zwłaszcza beznadziejne, obniżyłyby wartość i smak zasłużonego zwycięstwa. Rozumowałem jak strateg kierujący rozstrzygającą bitwą.

Wreszcie nasza godzina wybiła.

W teatrze, w którym odbywał się Przegląd, zjawiliśmy się na krótko przed wejściem na scenę. Trwała akurat przerwa i na korytarzu od razu natknęliśmy się na ES-a otoczonego wianuszkiem wpatrzonych w niego nabożnie młodocianych wielbicieli – zapewne uczestników konkursu. ES jakby tylko czekał na nasze przybycie, a ściśle rzecz biorąc – na moje. Wzniósł ręce do góry w powitalnym geście i wypowiedział kwestię, którą najwyraźniej sobie przygotował:

Jest i nasz Ariel! Jak się miewasz, duchu?
Jaką dziś sztuczką pragniesz nas zadziwić?

Poczułem, że oblewa mnie fala gorąca, a serce zaczyna bić w przyspieszonym tempie. Było dla mnie jasne, że od tego, co – a raczej, jak – na to odpowiem, bardzo wiele zależy. Niebaczny więc na straszliwe niebezpieczeństwo wyłożenia się przed nieznanym mi audytorium, wypaliłem bez namysłu, dbając jedynie o zachowanie właściwego rytmu:

Niech ci wystarczy, mistrzu, jeśli powiem,
Że ujrzysz zaraz cały świat na scenie!

I żeby uniknąć dalszych komplikacji, pokazałem wymownie na zegarek i ruszyłem energicznie w stronę garderoby, pociągając za sobą rozradowanych i dumnych ze mnie partnerów z zespołu. W ostatniej chwili przed zamknięciem drzwi zdążyłem jeszcze usłyszeć rozanielony głos ES-a, dalej czarującego gromadkę słuchaczy:

– Ja zawsze z nim tak rozmawiam…

Występ, jak przeczuwałem, poszedł nam bardzo dobrze. O tym, by się ktoś potknął, czy choćby zająknął, nie było nawet mowy. Graliśmy jak w natchnieniu, bawiąc się kwestiami. Przed oczami widzów przetaczały się, jedna po drugiej, majestatyczne sceny z arcydzieł światowego dramatu, wieńczone za każdym razem jakimś monologiem, który miał pełnić rolę antycznego chóru. Lecz to, co decydowało o sile ich wyrazu, nie wynikało z techniki – z opanowania tekstów czy swobody bycia na scenie. Wynikało to głównie z tego, że nasycone było prawdą – prawdą naszych przeżyć i uczuć – że mówiąc te wszystkie teksty, mówiliśmy jakby o sobie. Tak jak tamten tłum uczniów po Festiwalu Chórów podchwycił owo „no more” i nadał mu własny sens, tak samo teraz my – posiłkując się słowami klasyków – śpiewaliśmy własną pieśń.

Była to pieśń gniewu i buntu, goryczy i żalu. Nie taka powinna być młodość, nie taka szkoła i świat! Prometeusz przykuty do skały to był ubóstwiany przez nas młody nauczyciel, którego wyrzucono właśnie z pracy za zbyt tolerancyjne metody wychowawcze. Nieprzejednany, dogmatyczny Kreon uosabiał ograniczonego Solitera. Wszelkie głupkowate kreatury szekspirowskie wyobrażały Eunucha lub jemu podobne typy. Mizantropa zaś przeznaczyłem dla siebie: Alcestem byłem ja. Ze szczególnym upodobaniem celebrowałem jego końcowy monolog:

Ja, z wszystkich stron zdradzony, zdeptany niegodnie,
Uciekam z tej otchłani, gdzie panują zbrodnie;
Będę szukał odległej na świecie ustroni,
Gdzie uczciwym człowiekiem być nikt mi me wzbroni.

Lecz jeszcze więcej serca wkładałem w monolog Hamma z Końcówki, być może dlatego, że zamykał on spektakl. Robiłem kilka kroków w kierunku proscenium i -przeszywając wzrokiem salę, a głównie siedzące przy długim stole jury z ES-em po środku jako przewodniczącym – zaczynałem ze stoickim spokojem:

Ja teraz. Gram.
Płacze się, placze, z niczego, po to, żeby się nie śmiać,
i z wolna popada się… w prawdziwy smutek.

Po tych słowach obrzucałem salę przeciągłym spojrzeniem i kontynuowałem:

Wszyscy, którym mogłem kiedyś pomóc. Pomóc!
Których mogłem ocalić. Ocalić!
Przychodzili ze wszystkich kątów.

I nagle, piorunując zebranych wzrokiem, nacierałem na nich z furią:

Ależ pomyślcie przez chwilę, ależ przez chwilę pomyślcie!
Jesteście na Ziemi, na to rady nie ma!
Zabierajcie się stąd i miłujcie wzajem!
Niech jeden liże drugiego!
Wynoście się, z powrotem do swoich orgii!

Wyrzuciwszy to z siebie, popadałem z kolei w rodzaj posępnej apatii i, ni to do siebie, ni to do słuchających, wypowiadałem cicho ostatnie dwa zdania:

To wszystko, to wszystko.
Koniec jest już w początku, a jednak brnie się dalej.

Opuszczałem powoli głowę i wtedy następował blackout, podczas którego pospiesznie schodziliśmy wszyscy ze sceny.

Burza oklasków, która zerwała się w tym momencie, nie pozostawiała wątpliwości, co do wyników konkursu. I, rzeczywiście, dobra nowina nie kazała na siebie długo czekać. O naszym zwycięstwie – co prawda jeszcze nieoficjalnie – dowiedzieliśmy się w jakąś godzinę później, gdy w hallu przy szatni natknęliśmy się na członków jury opuszczających obrady.

Wiadomość przekazał nam, oczywiście, ES – i w łatwy do przewidzenia sposób:

Brawo, mój duchu! Spisałeś się świetnie.
Pierwszą nagrodą jesteś wyróżniony.

– Nie wierzę – odparłem z fałszywą skromnością, przerywając wreszcie tę szekspirowską katarynkę. – Zbyt piękne, żeby było prawdziwe…

– Przekonasz się wkrótce – odrzekł, również przechodząc na prozę. – Prospero nie kłamie. Płata najwyżej figle – zmrużył po łobuzersku oko. I wszystkim z nas po kolei, zafundował rękę, powtarzając przy każdym uścisku solenne „gratuluję”.

Byłem szczęśliwy. Oto po raz pierwszy spełniało się coś, o czym tak wiele razy myślałem i marzyłem. Rzeczywistość, w której uczestniczyłem, ba! którą poniekąd tworzyłem, istotnie, była na miarę niektórych legend i mitów. Czułem się jak bohater, który przechodzi do historii. Niedługo jednak dane mi było cieszyć się tym uczuciem.

W kilka dni później, gdy wiadomość o naszym zwycięstwie oficjalnie dotarła do szkoły, na sobotnim apelu porannym, na którym podsumowywano miniony tydzień, na katedrę wkroczył naraz Soliter i palnął taką mniej więcej mówkę:

– Miło mi zakomunikować wam wszystkim i radzie pedagogicznej, że nasz zespół teatralny, który prowadzimy, zdobył pierwszą nagrodę na tegorocznym Przeglądzie Scen Amatorskich i Szkolnych, z czego jesteśmy bardzo radzi i gratulujemy zwycięstwa.

– No i widzi pan, panie dyrektorze – wyrwał się na całą salę nasz Hajmon – a nie chciał pan tego puścić!

– Mylisz się – odpowiedział mu spokojnie i z uśmiechem Soliter – nie chciałem puścić czegoś zupełnie innego, czegoś, za co na pewno nie dostalibyście żadnej nagrody. Na szczęście, wasz przewodniczący -wyłowił mnie wzrokiem na sali i wskazał ręką – okazał się rozsądnym chłopcem, usłuchał mojej rady i zmienił, co trzeba.

– Nieprawda! – tego załgania ja z kolei nie wytrzymałem. – Zagraliśmy wszystko tak, jak było w scenariuszu.

– Po-pra-wio-nym! – pogroził mi filuternie palcem Soliter, neutralizując w ten sposób gorszącą bądź co bądź okoliczność, iż publicznie zarzuciłem mu kłamstwo. – No ale dość już tych swarów o głupstwa – zakończył wspaniałomyślnie.

Akcja Solitera odniosła skutek. Niby wierzono nam, a nie jemu, a jednak ziarno wątpliwości zostało posiane. Mimo wszystko, nie podejrzewano wicedyrektora o tak daleko posuniętą przewrotność. I coraz to – niby w żartobliwy sposób, dla mnie jednak wyjątkowo irytujący – dokuczano nam rozmaitymi zaczepkami lub pytaniami w rodzaju: „No więc jak, była cenzura czy nie?”