– „Car tel tu es né, tel tu resteras… – odczytała z uśmiechem, jakby w pytajnym trybie. – O to ci chodzi? O to: „rien n’est plus puissant, que la naissance, et le premier rayon du jour qui touche le nouveau-né. [106] „?

– Ma to pani?! – krzyknąłem.

– „Mais qui, mieux que le Rhin. – ciągnęła w odpowiedzi – „naquit pour être libre?[107]

Faktycznie, ładne to – stwierdziła z upodobaniem. -Jak na to natrafiłeś?

Zrobiłem błazeńską minę wyrażającą sąd, że jestem obdarzony szczególną intuicją. Jednocześnie uznałem, że oto nadszedł czas, by zacząć ofensywę.

– A mówiąc serio – rzekłem, przywdziawszy maskę powagi – dzięki pewnej pianistce… pewnej niezwykłej osobie, z którą zetknął mnie los. Uczyła mnie muzyki i gry na fortepianie. I miała niepospolity, czarowny dar wymowy. Mogłem jej słuchać bez końca. (Obecny mój sposób mówienia, który, jak mi się zdaje, zwrócił pani uwagę, a nawet wywołał uśmiech ironii i pobłażania, stanowi bez wątpienia dalekie i… kalekie echo jej pełnej wdzięku, fascynującej sztuczności.) Wielbiła literaturę, a zwłaszcza poezję niemiecką, i często przytaczała fragmenty różnych wierszy, jakby tytułem dowodu dla jakieś swojej myśli. Otóż w owej kolekcji złotych wersów i strof, ten wielki hymn o Renie zajmował szczególne miejsce. Znała go nie wyrywkowo, ale gruntownie, w całości, i czciła niczym modlitwę…

Uśmiech, jaki rozkwitał na twarzy srebrnej Marianny, był obecnie uśmiechem godnym już tylko autora Rozprawy o metodzie.

– Jeśli więc chcę zacytować słowa owego wiersza, to między innymi dlatego, aby złożyć jej hołd, a także w przekonaniu, że jego magiczna moc przyniesie mi zwycięstwo…

Sięgnąłem po tom studiów germanistów francuskich, leżący przed Marianną na ciemnozielonym suknie, i znalazłszy wyimek na otwartej stronicy, zacząłem czytać go na głos (podaję w tłumaczeniu z języka francuskiego):

Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz;
jakiekolwiek by były
przeszkody i wychowanie,
nic nie ma takiej mocy,
jak same narodziny
i pierwszy promień światła dla nowonarodzonego.

Podniosłem głowę znad książki i z wyrazem zachwytu zmieszanego z wdzięcznością spojrzałem ku Mariannie, która przysiadła tymczasem na prawym brzegu biurka i zapaliła Gitana.

– Więc to ma być o tobie? – wciągnęła dym przez nos i wypuściła ustami, na których wciąż się błąkał delikatny uśmieszek – czy o twojej niezwykłej pani od fortepianu?

– O jednym i o drugim, choć na różne sposoby – odpowiedziałem z uśmiechem.

– Więc sprawa załatwiona. Masz, co ci było potrzebne – stwierdziła „zamykająco”, lecz nie ruszyła się z miejsca. Co więcej, w dalszym ciągu patrzyła na mnie uważnie z tym przekornym uśmieszkiem, który zdawał się teraz wyrażać nieme pytanie: „czy to na pewno już wszystko?”

– Bardzo pani dziękuję – powiedziałem solennie, jakbym też kończył sprawę. – Przepiszę sobie to teraz – i odwróciwszy się szybko, przeszedłem do salle de lecture.

Spędziłem tam więcej czasu, niż było go potrzeba na wykonanie kopii jedenastu linijek odnalezionej cytaty. Odkrywszy bowiem w przypisach inne jeszcze urywki tego wiersza w przekładzie, przepisywałem je również; zresztą, chciałem po prostu nieco dłużej odetchnąć po tym popisie kuglarstwa i odczekać taktycznie z podjęciem dalszej gry, która miała wejść właśnie w decydującą fazę.

Do „szachownicy” wróciłem mniej więcej po pół godzinie.

– Dziękuję jeszcze raz – powiedziałem dyskretnie, lecz zamiast położyć książkę, na biurku lub gdziekolwiek, dalej trzymałem ją w ręce na wyciągniętym ramieniu.

– Połóż to tam – poleciła, wskazując głową na stolik stojący obok biurka i znów przerywając stukanie na wielkim Remingtonie. – I nie ma za co, naprawdę! To przecież nasza rola.

– Nasza?

– Ośrodka. Centre. Po to tutaj jesteśmy.

Uznałem, że nie ma co zwlekać:

– A właśnie, jeśli wolno, mam jeszcze jedno pytanie.

– Pytaj. Kto pyta, nie błądzi, jak powiada przysłowie.

– Czy prawdą jest, że Centre zakłada teraz w Polsce szkoły z językiem francuskim?

Zrobiła zdziwioną minę.

– Nic o tym nie wiem – rzekła. – Skąd takie wiadomości?

Opuściwszy przyłbicę, ruszyłem do ataku:

– Nie umiem wskazać źródła. Właśnie dlatego pytam. Jednak już kilka razy doszły mnie takie słuchy – starałem się nadać głosowi ton maksymalnie lekki. – Słyszałem wręcz, że w Warszawie taka placówka już działa. Jej dyrektorem podobno jest rodowita Francuzka, a w każdym razie osoba związana właśnie z Centre.

W oczach srebrnej Marianny zalśnił błysk rozbawienia. „Zna ją! To oczywiste! No, i co teraz powie?”

– A nie słyszałeś przypadkiem – podjęła z udaną powagą – jak się nazywa ta pani?

– Niestety – uniosłem ręce w geście bezradnej niewiedzy, po czym zamarłem w bezruchu, czekając na jej ruch.

– No cóż – odrzekła po chwili – nie mogę tego potwierdzić.

– To znaczy, czego, przepraszam?

– Prawdę mówiąc, niczego. Centre nie zakłada tych szkół i nie ma z tym nic wspólnego. A ta pani dyrektor… jeżeli, oczywiście, to ta sama osoba, którą ja mam na myśli… bynajmniej nie jest Francuzką.

– Rozumiem jednak z tego, że jakieś dzwony biją, tyle że nie w tym kościele.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– No, że w owych pogłoskach są jednak ślady prawdy.

– Przypuszczam, że chodzi o projekt Ministerstwa Oświaty podjęty w ramach umowy między Polską a Francją o współpracy w dziedzinie nauki i edukacji. Rzecz tę, ze strony francuskiej, prowadzi Service Culturel…

– Service Culturel? – przerwałem.

– Wydział do spraw kultury Ambasady Francuskiej.

„Ach, więc aż tam jesteśmy!” poczułem falę gorąca i żywsze bicie serca.

– I Francja mianowała dyrektorem tej szkoły… kogoś, kto nie jest Francuzem?! – zdumiałem się przesadnie. – A w każdym razie przystała na taką nominację?

– Nie wiesz, gdzie my żyjemy? – rzekła zniecierpliwiona.

– No tak, ma pani rację.

– Ale i ty masz swoją – stwierdziła pojednawczo. – Były z tym korowody.

– Nie mogli się „dogadać”… – rzuciłem ironicznie.

– Wbrew różnym uzgodnieniom wynikającym z umowy, Ministerstwo Oświaty nie chciało nawet słyszeć o dyrektorze-Francuzie. Wtedy strona francuska zastrzegła sobie prawo do typowania osoby przynajmniej spośród Polaków. Niby zgodzono się na to, w praktyce jednak czyniono same trudności i wstręty. Każdy kandydat był zły.

– Ale w końcu… ta pani… okazała się dobra.

– Nic podobnego. Bynajmniej.

– To jak ją zatwierdzili?

– Francuzi się uparli. Uznali, że ich prestiż jest wystawiany na szwank i postawili warunek: albo ich wniosek przechodzi, albo się sprawę zamyka i cały projekt pada. – Zrobiła krótką pauzę i z drwiącym uśmiechem dodała: – Natychmiast podpisali.

Pamięć odbiła mi echem opowiadanie Jerzyka, zwłaszcza wykład na temat „wymiany z zagranicą”, załatwiania zaproszeń i „handlu żywym towarem”.

– Więc mają w tym jakiś interes – stwierdziłem tonem znawcy.

– Kto?

– Ministerstwo Oświaty.

– Nie sądzę – rzekła sceptycznie. – Dla nich to raczej haracz. Odwalanie pańszczyzny. Wywiązywanie się z umów, które im się narzuca w ramach „transakcji wiązanych”.

– Oj, chyba nie nadążam…

– A co ty sobie myślisz? Że tutaj komuś zależy na nauce języków? Szczególnie francuskiego, tego symbolu kultury „inteligencji mieszczańskiej”, ziemiaństwa i burżuazji, „tego reliktu przeszłości, co poszła na śmietnik Historii”? Tutaj zależy jedynie na materialnych korzyściach i paru innych rzeczach, o których wolę nie mówić, i właśnie w zamian za to idzie się na koncesje w dziedzinie nauki i sztuki, z których zresztą, na ogół, i tak niewiele wynika.

– Znaczy, że oni to robią…

– Tak jest! – wpadła mi w słowo. – Dla tworzenia pozoru. Nic z tego nie będzie, wierz mi!

– No, mimo wszystko, już jest.

– Co jest?- uniosła brwi i wytrzeszczyła oczy.

– No, to jakieś liceum… Przynajmniej ta pani dyrektor!

– To próba. „Eksperyment”, jak oni to nazywają. Za rok, za dwa-trzy lata okaże się „niewypałem”.

– Za rok, za dwa-trzy lata nie będę już, jak sądzę, zainteresowany sprawą. Rzecz interesuje mnie dziś. W związku z moimi planami, które są pani znane. Otóż chodzi mi o to, czy mógłbym w jakiś sposób nawiązać kontakt z tą szkołą… czy, ściślej, z tą panią dyrektor… bo, o ile rozumiem, pani chyba ją zna…

– Na jakiej podstawie tak sądzisz?

– Zapytała mnie pani, czy może znam jej nazwisko, dając do zrozumienia, że ma pani kogoś na myśli. Czy nie jest to podstawa… logicznie dostateczna?

– Masz kartezjański umysł! – uśmiechnęła się kpiąco.

– To p a n i powiedziała – odwzajemniłem uśmiech.

– No więc czego właściwie oczekujesz ode mnie? Żebym podała ci adres? – („Adres już mam!”) – Telefon? – („Zdobyłem go na początku.”) – I, szkoły czy… do domu?

– Nie-nie, no bez przesady! – uniosłem ręce w geście „poddaję się bez bicia”. – Gdzieżbym śmiał niepokoić kogoś nieznajomego! A zwłaszcza go nachodzić w jego prywatnym mieszkaniu!

– No więc?

– Myślałem o czymś innym. O forum, jakim jest Centre. O ile mi wiadomo, bywają tu różne imprezy: projekcje filmów, odczyty, dyskusje literackie, na których zbiera się kwiat warszawskiej romanistyki, a nawet szerszy krąg miejscowych galomanów. Nie sądzę, aby dyrektor francuskojęzycznej szkoły (choćby w okresie próbnym) był poza tym środowiskiem i mógł nie uczestniczyć w jego sprawach i życiu. A skoro się nie mylę i jeśli, oczywiście, na owe konwentykle każdy ma prawo wstępu, mógłbym, przychodząc na nie, znaleźć jakąś sposobność, by poznać go osobiście i porozumieć się z nim.

[106] „Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz…” (…) „nic nie ma takiej mocy, jak same narodziny i pierwszy promień światła dla nowonarodzonego”


[107] „Ale któż bardziej niż Ren” (…) „urodził się, aby być wolnym?”