Że zdaje sobie sprawę, iż moja znajomość języka przewyższa poziom szkolny i mimo moich zachowań, dalekich od przykładności, a nawet całkiem bezczelnych, jest przez nią oceniana rzetelnie i sprawiedliwie?
Utopijna wykładnia. Godna równie świetlanej co bałamutnej historii o młodym, niesfornym talencie i zacnym pedagogu.
Rzeczywistość uczyła czegoś całkiem innego: że ocena zależy nie tylko od stanu wiedzy i wymaganej biegłości w zakresie danego przedmiotu, lecz również, i to istotnie, od tak zwanej „postawy”, czyli od stylu bycia i zdyscyplinowania. Można było być orłem w takiej czy innej dziedzinie i wcale z tego tytułu nie miało się jeszcze piątki. Wystarczało się spóźniać lub źle prowadzić zeszyt, lub nie uważać na lekcjach, lub być zbyt pewnym siebie, i już najwyższa nota nie była przyznawana albo wymownie cofana.
Jeśli więc w danym wypadku rzecz się miała inaczej, to o czymś to świadczyło. No właśnie, tylko o czym?
Odpowiedź na to pytanie nasuwała się jedna: chce mnie przewrotnie rozbroić; wywyższając – odprawić; uwolnić się ode mnie. W języku polityki tego rodzaju awans zwie się „kopniakiem w górę.” – Niech się syci godnością, niech się pławi w promieniach glorii tryumfatora, i niech wreszcie przestanie mącić swoją osobą. „Masz piątkę i daj mi spokój!! – oto co znaczył jej ruch. – „Idź z Bogiem, swoją drogą!”
Jak należało postąpić wobec takiej repliki? I w ogóle – jaki był wybór?
Jawiły się trzy możliwości.
Najprościej było się poddać, zaniechać dalszej gry. Powiedzieć sobie: Trudno. Cóż, nie udało się! Takich rzeczy nie można pokonywać na siłę. To byłoby sprzeczne z celem. Jeśli dosyć wyraźnie daje do zrozumienia, że widzi moje manewry, ale nie życzy sobie tego rodzaju zabawy albo, w najlepszym razie, lojalnie mnie ostrzega, abym na nic nie liczył, to trzeba to uszanować i pogodzić się z tym.
Szlachetna rezygnacja średniowiecznego rycerza – jak rycerz Toggenburg z Schillerowskiej ballady.
Przeciwieństwem pokory był atak za wszelką cenę. Zuchwały, brawurowy, z podniesioną przyłbicą. O takiej dramaturgii i w takim, powiedzmy, stylu:
Odrzucam wszelkie skrupuły, zahamowanie i wstyd, i bezceremonialnie, najlepiej zaraz po lekcji, podchodzę i zapytuję, czemu właściwie zawdzięczam tak wysoką ocenę. Wdziękowi? Elokwencji? „Cahier des citations”? Czy jednak przede wszystkim wypracowaniu o gwiazdach? Przyznaję, wiele trudu włożyłem w to confession. Opłaciło się jednak. Nie, nie chodzi o stopień, ale o efekt pracy, o poziom poprawności. Bo skoro nie usłyszałem żadnego słowa krytyki, wnoszę, że jest wysoki, co niezmiernie mnie cieszy. Ale cóż gramatyka! Język jest głównie po to, by się komunikować, by dzielić się myślami. Otóż ciekawy jestem, co sądzi o tym wszystkim, o czym tam napisałem. Podziela moje poglądy na temat astrologii? Również gotowa jest przyznać, iż ludzie spod pewnych znaków są sobie przeznaczeni? A ona sama, no właśnie!… spod jakiego jest znaku? – Och, proszę, niech tym razem nie skąpi mi odpowiedzi! To przecież niewinne pytanie. – No dobrze, lecz nie nalegam, jeśli coś ją wstrzymuje. „W każdym razie i tak… vous êtes… ma victoire”. – „Victoire?” – „Mais ou [99] i zwycięstwem nad samym sobą”.
Byłby to podbój dworski w renesansowym stylu, na modłę śmiałych umizgów adoratorów z Szekspira.
I wreszcie wariant trzeci. Nie dawać za wygraną, lecz i nie atakować. Wciąż czekać – lecz nie bezczynnie. Próbować przenieść grę na pole pozaszkolne. Przerzucić piłkę gdzie indziej. Na teren neutralny. Taki, gdzie prawa szkoły byłyby zawieszone; gdzie miast władczyni i sługi – „pani dyrektor” i „ucznia” – byłoby dwoje ludzi.
Projekt najambitniejszy i najbardziej nęcący. Godny racjonalizmu i nauk oświeconych Woltera i Rousseau.
Na niemą kapitulację, choć była najłatwiejsza, jakoś nie mogłem się zdobyć: było mi czegoś żal; zawód smakował zbyt gorzko. Z kolei, aby przypuścić „renesansową. szarżę, pełną śmiałych zaczepek i brawurowych ripost – nie czułem się na siłach. Abym mógł ją wykonać, musiałbym być beztroski, to znaczy, nie zatruty toksyną namiętności. Tymczasem, niestety, byłem. A to – obezwładniało. Przynajmniej osłabiało panowanie nad sobą – nad twarzą, głosem, ruchami, a zwłaszcza nad językiem. Namiętność jest zawsze ponura i pozbawia lekkości… – wyczytałem gdzieś kiedyś tę zagadkową myśl (czy nie w Czarodziejskiej górze?); teraz na własnym przykładzie poznawałem jej prawdę.
Wybrałem wariant trzeci.
Ledwo wyposażony, właściwie bez ekwipunku, ruszyłem w dalszą drogę – przecierać nowe szlaki.
22. Centre de Civilisation
Piorunujący brzmieniem swej hieratycznej nazwy Centre de Civilisation Française już od ponad ćwierćwiecza nie miał siedziby w masywnym i pełnym dostojeństwa starym Pałacu Staszica stojącym przy szlaku królewskim (w delcie Nowego Światu, u wrót Krakowskiego Przedmieścia), lecz w zaniedbanym budynku Uniwersytetu przy ulicy Oboźnej, tym samym, w którym się mieścił wydział romanistyki, a także, jak na ironię, cuchnący odorem myszy i doświadczalnych szczurów biedny wydział biologii. Z pewnością i pomieszczenia zajmowane w tym gmachu daleko odbiegały pod względem wielkości i szyku od wnętrza, które przed wojną zwało się Złotą Salą. Trzy ciasne pokoiki zastawione półkami, biurkami i kartoteką – będące jednocześnie archiwum, kancelarią, wypożyczalnią książek, a także salle de lecture, o czym anonsowała tabliczka przybita do jednych z drzwi – oto co stanowiło witrynę Cywilizacji, znaczy, Kultury francuskiej: ucieleśnienia idei Racjonalizmu, Postępu, Nowoczesności, Wolności.
A jednak, mimo wszystko – mimo tej degradacji, mimo ciasnoty i biedy, obskurnych drzwi i podłóg, ohydnych biurowych mebli i dawno nie mytych szyb – było w owym przybytku inaczej niż gdzie indziej, i to nawet tuż obok, w tym samym gmachu, „za ścianą”, na przykład: w sekretariacie albo czytelni wydziału, które niedawno poznałem.
Przede wszystkim uderzał tu całkiem inny zapach – przyjemny, delikatny, swoiście odurzający: subtelna (nie „słodka”) konwalia zmieszana z oparami szlachetnego tytoniu (jak miało się okazać: Gitanów i Gauloisów).
Następnie, wzrok napotykał liczne drobiazgi biurowe nie widywane gdzie indziej – zmyślne i estetyczne, zgoła pociągające: kolorowe pinezki i gumki recepturki; lśniące, kształtne spinacze w owalnym pojemniku z magnetycznym „kraterem”; rolki taśmy klejącej (przejrzystej lub matowej) w zgrabnych, poręcznych oprawkach z zębatym obcinakiem; i wreszcie, cała kolekcja jednorazowych BIC-ów – głównie prostych, kanciastych, z przezroczystego tworzywa (o różnobarwnych zatyczkach – niebieskich, czerwonych i czarnych – i skuwkach w tych samych kolorach, strzelistych jak główki pocisków), lecz również o obłych kształtach, z mechanizmem wciskowym (z przezroczystą iglicą i małym otworkiem z boku, w który wskakiwał z trzaskiem trójkątny ząbek zwalniacza).
Z tą galanterią współgrały stojące na półkach książki oraz gazety i pisma, rozłożone starannie na lekko pochyłym blacie. Chodzi o to, że książki nie były oprawione w jednaką, burą tekturę lub obłożone papierem – szarym, pakowym, siermiężnym, jak w innych bibliotekach; a grzbiety ich okładek (lub nierzadko obwolut) mieniły się kolorami i lśniły laminatem lub sztywnym celofanem, jakich w żadnym z państw-stron Układu Warszawskiego, nawet we wschodniej części ojczyzny Gutenberga, stojącej technicznie najwyżej, nie używano w produkcji oprawy druków zwartych. Z kolei periodyki, a nawet gazety codzienne («Le Figaro», «Le Monde») odznaczały się innym niż krajowe papierem i charakterem druku. Papier był cienki i gładki, a przy tym wcale mocny, druk zaś – wyraźny i kształtny, wygodny i miły dla oka. (Papier gazet krajowych był szorstki, łykowaty i bardzo łatwo się darł; druk zaś nie trzymał linii, skakał na wszystkie strony i miał niezgrabny krój liter; poza tym się rozmazywał. O zdjęciach i ilustracjach nawet nie ma co mówić.)
Wreszcie, przy wielkim biurku, pełniącym rolę recepcji, o blacie wyściełanym ciemnozielonym suknem, siedziała nobliwa pani, nic nie mająca wspólnego z wyglądem personelu, jaki się spotykało gdzie indziej w podobnych miejscach (w sekretariatach, czytelniach i biurach administracji). Szczupła, pod sześćdziesiątkę, o wyrazistej twarzy i szpakowatych włosach (krótko i zgrabnie przyciętych), władnych szkłach bez oprawki (z cieniutkim złotym siodełkiem i takimi rączkami), w świetnie skrojonym kostiumie z szarego fil-à-fil i bordową apaszką zawiązaną pod szyją, siedziała wyprostowana, stukając na maszynie – sprawnie i energicznie. Jej długie kościste palce były przyozdobione srebrnymi pierścionkami, przegub zaś prawej ręki – gustowną bransoletą z tego samego metalu. W zasięgu tejże ręki, na ciemnozielonym suknie, leżała paczka Gitanów, czerwona, cylindryczna zapalniczka na gaz z przezroczystego plastiku i biała popielniczka z napisem „Courvoisier”, na której dnie spoczywał zgnieciony niedopałek z czerwonym śladem szminki.
Wchodząc do pomieszczenia, zakładałem bezwiednie (zapewne pod wpływem wizji, czy, skromniej: l’imaginaire [100] , jaki wzbudzała nazwa owej ekspozytury francuskiego esprit), że wewnątrz będzie gwarno, ruchliwie, a nawet tłoczno, a w każdym razie tak, że moje ciche wejście nie będzie rzucało się w oczy. Dlatego też zastawszy, co właśnie zastałem był, straciłem naraz rezon i wpadłem w zakłopotanie. Miast przejść niezwłocznie dalej, do pustej salle de lecture, by tam, w spokoju i ciszy, przemyśleć powzięty plan i dostosować szczegóły do danych okoliczności, przystanąłem jak głupi przy blacie z czasopismami i począłem niepewnie przeglądać «Le Figaro». Na skutki tego potknięcia, a raczej szkolnego błędu, nie trzeba było czekać dłużej niż pół minuty.
– Mogłabym ci w czymś pomóc? – spytała „srebrna” dama, przerywając pisanie. Głos miała niski, głęboki, uderzająco podobny do głosu jednej z lektorek Radia Wolna Europa.
Znowu – po raz już który! – musiałem improwizować.
Moją jedyną busolą były reguły gry w szachy. Te zaś nakazywały: nie atakować za wcześnie, a zwłaszcza nie wychodzić na początku hetmanem; wybrać, w miarę możności, mniej popularne otwarcie, rozwijać je metodycznie i czekać na błąd przeciwnika; ofensywę rozpocząć dopiero z mocnej pozycji.