Ubrałem się, spakowałem i bez śniadania wyszedłem.

Francuski w poniedziałki był w planie na czwartej lekcji. Po przerwie śniadaniowej. Dziesiąta pięćdziesiąt pięć.

Do tego czasu, w myślach, przebyłem długą drogę.

Z początku byłem beztroski. Ech, co tam! Czym się przejmować! – Że wiem o niej to wszystko, lecz muszę siedzieć cicho? Że mam związane ręce? – Owszem, jest to przeszkoda, lecz nie sytuacja bez wyjścia. Wciąż istnieje możliwość zagrania inną kartą. Simone de Beauvoir. Proszę bardzo, jak znalazł! Może to nawet i lepsze. Zwłaszcza gdy ma się w rękawie atut w postaci ocen i argumentów Jerzyka… Od tej strony zapukać! Tego klucza spróbować! Zręczne otwarcie tych drzwi może dać nawet więcej niż cokolwiek innego. Bo kryje się za nimi właściwie wszystko, co ważne z mego punktu widzenia. Smak literacki. Charakter. Ideały życiowe. Sfera uczuć. Intelekt. Poglądy polityczne. Umiejętnie podjęta i kierowana rozmowa wokół tego pisarstwa jest niezawodnym testem. Jakakolwiek opinia wygłoszona w tej kwestii, a zwłaszcza odpowiedzi na przemyślne pytania nie mogą być neutralne – będą o czymś świadczyły, odsłonią różne rzeczy. Nie da się o tym mówić – nie mówiąc czegoś o sobie.

Jednakże z biegiem czasu mój optymizm i wiara w pomyślny rozwój sprawy zaczęły stopniowo słabnąć. Dysputa literacka jako forma poznania duszy drugiego człowieka i jako namiastka zbliżenia – to wszystko brzmi bardzo ładnie, tylko co to oznacza! Po pierwsze, ileż pracy należałoby włożyć w same przygotowania, żeby coś z tego wyszło! Trzeba by znowu czytać te wszystkie powieścidła i nudne memuary… Mało – czytać. Studiować! Opanowywać na pamięć, by móc się w tej materii ze swobodą poruszać. Koszmar, istna gehenna! No, a poza tym jeszcze (a raczej przede wszystkim) obmyśleć samo „kolokwium”, czyli strategię pytania i kierowania rozmową, tak aby wiodła dyskretnie ku ważkim confessions. Karkołomne zadanie. I ponad moje siły. – Lecz nawet jeśli założyć, że byłbym w stanie mu sprostać, to jak do takiej rozmowy w ogóle miałoby dojść? W wyniku czego i gdzie? Na lekcji? W gabinecie? Marzenia ściętej głowy! Zabiegi podejmowane dla niewinniejszych celów były tłumione w zarodku i spełzały na niczym!

Pod koniec trzeciej lekcji moje zwątpienie sięgnęło ostatecznego dna. Straciłem wszelką wiarę nie tylko w ten czy ów plan, lecz w ogóle w możliwość jakiegokolwiek działania, które by uśmierzało wertherowskie cierpienia. Wtedy zaś zrodził się lęk. Zaczęło mi się zdawać, że wszystko po mnie widać: całe to udręczenie – żałosne, poniżające, a także – że coś wiem. I myśl, że za pół godziny mam stanąć z nią oko w oko, wprawiła mnie w istny popłoch. Nie, nie może mnie ujrzeć, gdy jestem w takim stanie! Trzeba ustąpić pola, póki nie dojdę do siebie.

Na przerwie śniadaniowej, nie uprzedziwszy nikogo o moim zamierzeniu, wyszedłem dyskretnie ze szkoły.

Naprzód przez jakiś czas szwendałem się po ulicach, wyobrażając sobie, co się dzieje na lekcji, a zwłaszcza – jej początek.

Czyta listę. Mnie nie ma. A przecież w pierwszych trzech kratkach rubryki obecności na linii mojego nazwiska nie widnieją literki „Nb” (nieobecny), co znaczy, że wcześniej byłem. – „Qu’est-ce qu’il y a? Gdzie on jest?… Był? I co? Disparu? [88] Zwalniał się? Nikt nic nie wie? Szczególne obyczaje!” – Co z tego może wyniknąć? Obniży stopień na okres? Zapyta? Zażąda wyjaśnień? Jak będę się tłumaczył? – Zeszyt! „Nie mam zeszytu… Vous le gardez toujours. [89] A poza tym odczuwam, że pani ma mnie już dosyć i mego mędrkowania. Nie chciałem się więc naprzykrzać…” – Niezłe. Co na to powie?

Myśl o nie oddanym zeszycie natchnęła mnie do działania.

Z placu Komuny Paryskiej (przed wojną Placu Wilsona), z przystanku opodal miejsca stracenia nieszczęsnej Ruhli, pojechałem do centrum -w Aleje Ujazdowskie.

Mieściła się tam księgarnia o nazwie „Logos – Kosmos”, zajmująca się głównie importem i sprzedażą książek obcojęzycznych wydanych na Zachodzie. Sowieckie i enerdowskie albumy z dziełami sztuki, zawsze stojące w witrynie w eksponowanym miejscu, stanowiły wyjątek w asortymencie placówki. Poza tym „Logos – Kosmos. prowadził dział zamówień na określone pozycje (realizacja zlecenia w sprzyjających warunkach trwała cztery miesiące, w niesprzyjających – rok, a w niepomyślnych – wieczność) oraz dział komisowy alias antykwaryczny (zaopatrzony najlepiej).

Lubiłem tę księgarnię i często tam zachodziłem, chociaż moje wizyty bywały na ogół bolesne. Straszliwie wysokie ceny, zwłaszcza na książki nowe z „krajów burżuazyjnych”, sprawiały, że zazwyczaj musiałem obejść się smakiem. Te gorzkie doświadczenia nie zniechęcały mnie jednak i wstępowałem tam znowu, nawet gdy nie szukałem niczego konkretnego. Bo trzeba jeszcze dodać, że owo „zagłębie książkowe” różniło się od innych magazynów tej branży nie tylko asortymentem i szerszą skalą usług, lecz również wystrojem wnętrza, procedurą zakupu i znacznie uprzejmiejszą niż gdzie indziej obsługą. Półki i lady z książkami stały wzdłuż ścian pomieszczenia, klienci zaś mieli prawo nie tylko do nich podchodzić i sami wynajdywać poszukiwane pozycje, lecz grzebać w stertach i rzędach. Jeżeli ktoś się śpieszył lub mimo czynionych wysiłków nie odnajdywał jednak upragnionego tytułu, mógł liczyć na chętną pomoc uprzejmego subiekta, a nawet bywał proszony, aby „pozwolił z nim” na tajemnicze zaplecze.

Pchnąłem masywne drzwi i wkroczywszy do środka, ruszyłem z bijącym sercem do działu wydawnictw francuskich. – Będzie? Nie będzie? Było! A ściśle mówiąc – była. „Zwycięstwo” po francusku jest rodzaju żeńskiego:

Joseph Conrad

VICTOIRE

Du monde entier

Gallimard

Osiem czerwonych liter tytułowego słowa świetnie się odznaczało na jasnobeżowej okładce.

Zajrzałem na tył książki, gdzie wpisywano cenę. Osiemdziesiąt dwa złote! Majątek! Za te pieniądze w księgarni zwanej radziecką mógłbym dostać co najmniej trzy podręczniki szachowe, a w księgarni muzycznej – płytę długogrającą z przyzwoitym nagraniem, nie mówiąc już o innych dobrach i przyjemnościach, jak kino (siedem biletów), teatr (co najmniej trzy) lub przejazdy taksówką (z domu do szkoły pięć razy).

Nie zawahałem się jednak, lecz, zacisnąwszy zęby, ze znaleziskiem w ręce przeszedłem do sekcji niemieckiej.

Schopenhauer Joanna. Jugendleben… i coś tam. Nie, nic takiego nie było. Znalazłem natomiast Gedichte [90] Friedricha Hölderlina – jakieś stare wydanie, gotykiem, w twardej oprawie; na metrykalnej stronicy widniała czarna pieczątka: swastyka w kółku z orłem i napis „Stolp – Garnisonsbibliothek” [91] . Sprawdziłem w spisie rzeczy, czy jest hymn Ren (Der Rhein). Był. Cena książki? Sześć złotych! – Doskonale! Bierzemy.

Przy kasie, z nonszalancją erudyty-światowca spytałem, czy miewają Jugendleben und… Wander Joanny Schopenhauer.

– No, wiecie państwo, matki słynnego filozofa – dodałem na wszelki wypadek.

Sprzedawca pakujący moje cenne nabytki spojrzał na mnie uważnie, po czym przerwał swą czynność i poszedł na zaplecze. Po chwili wrócił stamtąd trzymając w rękach książkę w żółto-białej okładce, na której czerniały litery stylizowane na gotyk:

Joanna Schopenhauer

Gdańskie wspomnienia młodości

– Czy o to ci idzie? – zapytał. Na ustach błąkał mu się filuterny uśmieszek.

– Proszę! Polskie wydanie! – pokryłem zaskoczenie protekcjonalnym tonem. – A kiedyż to wydali?

– Już dobre siedem lat temu – wyjaśnił z udaną pokorą. – W pięćdziesiątym dziewiątym. Pozycja antykwaryczna.

Zacząłem przerzucać strony wolnym, niedbałym ruchem, starając się odnaleźć rozdział trzydziesty dziewiąty.

– Da się czytać ten przekład? – spytałem lekceważąco.

– Ossolineum! – odrzekł z emfatycznym zgorszeniem. – Wątpisz w ich kompetencje? Pierwszy edytor w Polsce!

„Ah, quel chien de pays!” [92] - mój wzrok napotkał tymczasem te francuskie wyrazy, wyróżnione kursywą, które widziałem poprzednio w gdańskim wydaniu Wspomnień.

Tak jest, to było to. Opis drogi powrotnej do Gdańska przez Westfalię. Wypatrzywszy pośpiesznie jakiś garb stylistyczny, spadłem na zdanie jak sęp i odczytałem je na głos:

Wielkimi, polnymi kamieniami zasypanych dróg, nazywanych gościńcami, którymi wlekliśmy się przez cale dnie, nie mieliśmy ochoty mieniąc na obok nich biegnące tak zwane letnie drogi, na których powóz zapadał się w błocie po osie.

Uniosłem wzrok znad tekstu.

– Pan to uważa za dobre? – skrzywiłem się z niesmakiem. – Zaczynać od dopełnienia, w dodatku z piętrową przydawką, i jeszcze oddzielić je od orzeczenia głównego wtrąceniem i zdaniem podrzędnym?!… Przyzna pan, że to horror. Poza tym, dwa razy „który”: „którymi wlekliśmy się. i zaraz „na których powóz”. Za blisko! Nieporadnie! No, i wreszcie to „mieniąc”! – wzniosłem oczy do góry w geście błagania o litość. – Co to ma być? Archaizm? Nie sądzę, aby w ten sposób mówiła pani Joanna. Jeśli już miałbym się trzymać proponowanych tu słów – z grymasem obrzydzenia powróciłem do tekstu – można by to przynajmniej trochę lepiej ułożyć… ja wiem?… na przykład tak:

„Chociaż główne gościńce były pozarzucane polnymi kamieniami, przez co całymi dniami musieliśmy się wlec, nie chcieliśmy jednak ich zmieniać na drogi biegnące obok, nazywane letnimi, bo tam się powóz zapadał w błocie po same osie.”

Nie lepiej? I nie jaśniej? I bez tych wszystkich „których”? No, a przy tym ta fraza… ta kadencja… ten rytm… – przymknąłem z błogością powieki i wskazałem na ucho. – Ufam, że pan to słyszy i umie właściwie docenić…

[88] Co się z nim dzieje? (…) Zniknął?


[89] Pani go wciąż przetrzymuje.


[90] Poezje


[91] Słupsk – Biblioteka Garnizonowa


[92] „Ach, cóż za pieski kraj!”