Изменить стиль страницы

– Marto!

Ale Marta doskakuje do niej.

– Nie! Nie przerywaj mi teraz! Myślałaś, że nie będę miała odwagi w tej sytuacji? Pieprzyć to! Chrzanić to wszystko! Zawsze ty! Wspaniała ty! – Głos Marty staje się piskliwy, prześmiewczy. – „Bierz z niej przykład, kochanie, dlaczego nie zachowujesz się jak Iwona? Iwona to boże dziecko, widzisz, jaka jest odważna, nigdy nie bała się ryzykować. Jestem taka szczęśliwa, wiedząc, że Iwona sobie ułożyła życie. Iwona jest po prostu bardzo zdolna. Iwona na pewno będzie robiła w życiu coś nietuzinkowego”. – Marta macha rękoma, jakby stała na arenie i chciała szerszemu audytorium pokazać: oto coś wspaniałego. A potem nagle odwraca się do pustego krzesła i słodkim fałszywym głosem dodaje: – „Ale to dobrze, że z ciebie taki pracuszek, o, Iwona to ma fantazję, widzieliście, co zrobiła ze swoim pokojem? Iwona jest taka barwna – nadal jej głos brzmi fałszywie – ale i z ciebie jesteśmy dumni, dziecinko”. – Marta zbliża się do Iwony, teraz może jej spojrzeć prosto w oczy. – Nawet wtedy kiedy ciebie nie było, było cię o wiele za dużo dla mnie… A ty nie przyjechałaś… Ty – Marta jest zdziwiona, tak zdziwiona jak nigdy przedtem – ty nie przyjechałaś…

– Marto, ja…

Ale Marta już się cofa od łóżka. Już nie mówi do Iwony, mówi do całego świata.

– Ty nie przyjechałaś! Nawet na pogrzeb. A co z Iwoną, o Iwonie, dla Iwony, Iwona? – Głos Marty kpi. – Iwona nie przyjedzie, mamusiu, bo jej się nie opłaca. Bo jak przyjedzie, to już nie wróci do swojej kochanej Francji, swojej nowej ojczyzny, au revoir! I do Piotra, oczywiście. Już nie będzie mogła wrócić, mamusiu. I dlatego masz tylko mnie. Ta, która zawsze była mniej kochana, siedzi przy tobie i nie boi się, że jej coś zabiorą. Niestety. Tylko ta druga, ta mniej ważna, siedzi przy tobie i słucha o Iwonie. – Głos Marty mięknie niespodziewanie. – Przepraszam, mamusiu, że nie jestem Iwonką. Mogłybyśmy się zamienić, bo ja bym przyjechała zewsząd, z końca świata i nie bałabym się ubecji ani stanu wojennego, mamusiu. Ale ta dzielna Iwona też się nie boi, mamusiu. Przecież zawsze była taka odważna. Pewnie nie może znieść myśli o twoim umieraniu, mamusiu. Od tego masz mnie. Tyle osób umarło mi na rękach przed tobą, mamusiu. Nie martw się, poradzę sobie. Zawsze sobie radziłam. A poza tym jestem przyzwyczajona, mamusiu. Przecież sama sobie wybrałam ten zawód, choć to był zawód dla ciebie, mamusiu. Zawiodłam cię. – Marcie łamie się głos, chwilę walczy ze wzruszeniem i czeka na tę wściekłość, która doda jej sił. Podchodzi do łóżka i już ma siłę, żeby prosto w te niebieskie, zmęczone oczy nareszcie powiedzieć prawdę. – Nie ćwicz tego ze mną! W tej chwili nie! Zawsze to robiłaś! Teraz jesteś taka biedna, że nie można ci mówić takich rzeczy, prawda?

Ale Iwona jej nie widzi. I Marta z rozpaczą powtarza raz jeszcze:

– To kiedy ci to mogę powiedzieć, kiedy, no!

Iwona nie otwiera oczu, więc Marta nachylona nad nią szarpie ją za ramię.

– Odpowiedz mi!

I wtedy spostrzega, że Iwona nie może złapać oddechu, widzi, że rurka z tlenem leży obok. Nerwowo zakłada gumkę pod nos Iwony, odkręca kurek mocniej, bierze ją za rękę i czuje zamierający puls.

Strzykawka we wprawnych dłoniach Marty zamienia się w życie, Marta pewnym ruchem wbija igłę i pakuje w leżącą życiodajny płyn.

– Spokojnie, Iwonka – jej głos jest teraz pewny, łagodny – spokojnie, chwileczkę, już dobrze, malutka, już dobrze, poczekaj, psiakrew jasna, oddychaj, oddychaj, tak…

Odkłada strzykawkę, wpatruje się w twarz Iwony z napięciem. Iwona otwiera oczy, łapie powietrze.

– Nie… – Iwona macha ręką, jakby odganiała się od much.

– Boże, co ja zrobiłam… – Marta jest przerażona. – Nie wytrzymuję tego napięcia…

– Nie… nie przerywaj. Mów dalej… Proszę.

– Przepraszam, nie wiem, co mnie opętało, to nieprawda, taka jestem podła…

Iwona nabiera sił z każdą sekundą. Głos ma mocniejszy, kiedy mówi:

– Nie… Nigdy nie myślałam… to musiało być straszne dla ciebie. Straszne.

– Nie, ja to w złości mówiłam, ja wcale tak nie myślę.

– Myślisz, dzięki Bogu myślisz. Wybacz mi, Marto, że musiałaś mi to powiedzieć…

I wtedy Marta czuje, jak znowu wypełnią ją złość. Każdą komórką swojego ciała czuje, jak obcy chłód dotyka jej wnętrzności.

Odchodzi do okna, spod okna rzuca w stronę łóżka i wystraszonej Iwony zimne słowa:

– Niestety, jednak cię nienawidzę. Nawet teraz musisz być lepsza? Nie sprawdzisz, czy cię nie swędzi pod łopatkami? To taki pierwszy objaw wyrastających skrzydeł! Boże, jak ja cię nienawidzę!

– Zamknij się i pozwól mi coś powiedzieć!

– Już sobie kupiłaś dyżur, żeby było jak u nas w domu, i dobrze za to zapłaciłaś! Ale ja nie muszę się teraz podporządkować! Nic się nie dzieje naprawdę! Nic! – Przypomina sobie ton Iwony z tego dyżuru opłaconego tak drogo i przywołuje go. – „Och, moja siostra posikała się w majtki, och, wszyscy się z niej śmiali”. Powiedz: „Przepraszam cię, siostro, że byłam wstrętną gówniarą, która ośmieszała cię na każdym kroku!”. Powiedz to, póki możesz jeszcze mówić!

Iwona kaszle, ale Marta cierpliwie czeka, aż siostra sama odkręci sobie ten kurek, da więcej powietrza. Widzi zmagania Iwony, lecz nie podchodzi, czeka, zamarła w oczekiwaniu, jakby od tego zależało jej życie.

– Przepraszam, przepraszam, przepraszam – mówi urywanie Iwona, ale Marta nie podchodzi. I nagle wściekłość ustępuje i pojawia się smutek.

– Co ja ci takiego zrobiłam, że tak strasznie się na mnie mściłaś? – Marta patrzy na kasztan za oknem, żałosny jesienny kasztan, który zaraz pozbędzie się liści, który będzie straszył wygiętymi konarami aż do następnej wiosny.

– Byłam zazdrosna o ciebie – dobiegają do jej uszu mocne słowa Iwony. – To wszystko.

Marta czuje się tak, jakby dostała silne uderzenie w brzuch. Nie może opanować zdumienia.

– Ty???

– To ja cię nienawidziłam. – Iwona mówi tak, jakby stwierdzała fakt powszechnie wiadomy. – Tego twojego porządku… I tego, że z ciebie, gówniary, mam brać przykład. Stawałam na głowie, żeby mnie zauważyli. A moje zeszyty nigdy nie były pokazywane. I nie umiałam żadnego pieprzonego wierszyka na pamięć. I próbowałam się nauczyć „Ojca zadżumionych”, żeby nareszcie… Trzy razy księżyc obrócił…

– Odmienił – poprawia machinalnie Marta – odmienił się złoty, gdy na tym piasku rozbiłem namioty…

Iwona gorzko się uśmiecha.

– Widzisz? – Milknie na chwilę i potem kończy: – Maleńkie dziecko karmiła mi żona…

– Prócz tego dziecka trzech synów, trzy córki… – Marta robi krok w kierunku łóżka.

– Cała rodzina dzisiaj pogrzebiona przybyła ze mną. – Iwona się uśmiecha.

Ich zgodne głosy brzmią w pustej sali jak piosenka.

Marta podchodzi do łóżka.

– I nie grałam na pianinie. I to mnie nadepnął słoń na ucho. „Marto, zagraj nam coś, kochanie. Niestety, tu nasz tatuś konfidencjonalnie ściszał głos, Iwonie słoń nadepnął na ucho”. Budziłam się w nocy i czułam te pazury słonia depczące po moich rozklapcanych uszach… Chciałam, żebyś umarła…

Iwona milknie, ale Marta nie jest zła.

– Iwona?

Ale Iwona odwraca wzrok.

– Więc jak to było? Trzy razy księżyc odmienił…]

– Obrócił… – mówi machinalnie Marta i widzi światło w oczach Iwony.

Obie uśmiechają się do siebie.

– Uczeszesz mnie? Zobacz, jak wyglądam… – Iwona jest odważniejsza.

Marta bierze grzebień i przeczesuje słabe włosy Iwony. Są teraz ciemne, prawie tak ciemne jak jej, ale bez połysku. Upina je na czubku głowy.

– Nie będą się wplątywać w to… – Zakłada Iwonie z powrotem gumkę z tlenem. – A ten dyżur? Ten wygłup? Żeby było tak jak w domu, za pieniądze? Po co?

– Nie chciałaś ze mną rozmawiać. To był jedyny sposób, żebym ci coś mogła powiedzieć.

– Ale już nie usłyszeć. – Marta nie umie się opanować.

– Zgodziłaś się… Mogłaś się nie zgodzić. Ale się zgodziłaś.

Tak było, musi to przyznać. Więc przyzna.

– No. – Dyżur to dobry pretekst, żeby być razem.

Iwona pokazuje na sok. Marta nalewa do dwóch kubków, jeden podaje Iwonie. Nie powinna tego pić. Ale już nic nie może jej zaszkodzić.

– Tomek mi powiedział… – Iwona patrzy na nią ze smutkiem. – Dlaczego nie ty? Dlaczego nie ty?

Uda Marty napinają się.

– Co ci powiedział?

– Dlaczego nie macie dzieci.

Marta trzyma kubek blisko ust. Zastanawia się.

– Boja…

– Dlaczego nie ty mi to powiedziałaś?

A więc Marta jej powie.

– Kurczę, Iwona. Ty i ta twoja ciąża. Zdecydowałaś się na skrobankę. Ja bym życie oddała, żeby być w ciąży… z nim. – Przedrzeźnia Iwonę. – Miałam zabieg, kochana Marto, nie mogę przyjechać, bo miałam zabieg, kochana Marto…

– Miałam zabieg, kochana Marto. – Iwony głos jest smutny. – Nie mogłam przyjechać… Najpierw leżałam cztery miesiące z nogami do góry, kochana Marto, z zeszytą szyjką, kochana Marto, ale nie udało się, więc miałam zabieg, kochana Marto…

Marta patrzy na nią i rozumie. Niestety, z przykrością rozumie. Musi się jakoś wytłumaczyć.

– Napisałaś „miałam zabieg”…

– A co miałam napisać do ciebie? Która zdecydowałaś, że dzieci właściwie na tym świecie nie powinny się rodzić, bo jest zbyt okrutny? – Teraz Iwona przedrzeźnia Martę – „Kochana Iwonko, postanowiliśmy nie mieć dzieci, nie chcemy dokładać cierpień do bólu tego świata, trzeba być odpowiedzialnym”… Jakże cię nie lubiłam, Marto. Nie mogłam przyjechać… Leżałam wtedy z nogami do góry. Nie mogłam…

– Jak ja cię przeklinałam! – Głos Marty jest czuły. – Zabieg! Kiedy ja wszystko bym oddała… – A potem tak jakby rzucała się w głęboką wodę, pyta: – Czułaś je?

Iwona nie rozumie.

– Słucham?

Marta z naiwnością dziecka, bardzo łagodnie powtarza pytanie:

– Czułaś je? Powiedz…

– Tak… – mówi Iwona, przymyka oczy i uśmiecha się do wspomnień.

– Jak?

– Takie… bulgotanie.

– Bulgotanie?

– Tak. Bulgotanie. Przelewanie… Przewracanie… Ale głównie bulgotanie…